Czołem, Panie Pingwin!

Czołem, Panie Pingwin! Antarktyka i tam gdzie wiatr chce urwać głowę.

Zacząłem zwiedzanie tego rozległego świata, pingwinów, krain lodu i skał, wiecznej zmarzliny… od najcieplejszej części, Falklandów. W marcu 2014 r. wylądowałem samolotem chilijskich Lan Air na terenie brytyjskiej bazy wojskowej Mont Pleasent, w której już na początku zaskoczył ogromny znak zakazu fotografowania. Sama odprawa była szybka i już po kilku minutach siedziałem w małym mini busie, jadącym do oddalonej o 55 km stolicy Stanley. Krajobraz wokół szutrowej drogi był raczej monotonny i surowy. Przeważają szerokie równiny porośnięte wrzosowiskami, oraz burą, beżowo – żółtą trawą, poprzetykane niskimi wzgórzami i grupkami skał. Na Falklandach w ogóle nie ma drzew.

W stolicznej Stanley dostaję pokój, u przemiłej ponad 70 letniej właścicielki niewielkiego domku, pensjonatu typu „łóżko i śniadanie”, Key’s B&B. Ta angielska lady posiada tylko dwa pokoiki i serwuje bardzo smaczne, obfite, angielskie śniadania. Można przenocować również we własnym namiocie w ogródku, na trawniku, w towarzystwie licznych mini krasnali. Ta „stolica” to nieco ponad dwa tysiące mieszkańców, w liczącym 3140 obywateli kraju, brytyjskim terytorium zamorskim. Państwo jest wyspiarskie, z dwoma dużymi wyspami wschodnią i zachodnią oraz prawie niezamieszkanymi około 700 mniejszymi.

Jest popołudnie w przyjemnym słoneczku, choć „upiorny wiaterek” chce urwać głowę. Rzucam plecak i idę na spacer po centrum. Podobnie cały następny dzień. W centrum ślady pingwinich łapek prowadzą do Informacji Turystycznej. Obok znajduje się zabytkowy dom jubilera i wokół kolorowe domki mieszkalne. Zwykle przed nimi stoją samochody terenowe, a za nimi zbiorniki na olej opałowy i duże butle na gaz do gotowania. Jeżeli zechcesz, zwiedzisz za drobną opłatą ładne niewielkie Muzeum Stanley, wejdziesz do dwóch kościołów, anglikańskiego i katolickiego, kupisz egzotyczne znaczki na poczcie, czy napijesz się piwa w „angielskim” barze. Gdybyś zapomniał, gdzie jesteś, przypomną ci o brytyjskim pochodzeniu tego kraju czerwone, czynne budki telefoniczne i skrzynka na listy.

Pisząc o Falklandach nie można zapomnieć o historii wysp oraz całkiem niedawnej wojnie o Falklandy. Próby zdobycia Falklandów były czynione od XVI wieku przez Brytyjczyków, Hiszpanów, Francuzów, Niemców i Argentyńczyków. Ci ostatni w 1982 roku zdobyli zbrojnie wyspy, na czas dwóch miesięcy. Brytyjczycy wysłali w odwecie potężną flotę, która po krótkiej walce rozgromiła wojska argentyńskie. Przypomina o tym pomnik z listami poległych Brytyjczyków. Jest jeszcze inna, całkiem realna pamiątka tych czasów. Broniący się Argentyńczycy pozostawili w 300 miejscach, grubo ponad 20 tysięcy plastikowych min przeciwpiechotnych. Tereny z tymi, trudnymi do wykrycia i usunięcia, materiałami wybuchowymi, ogrodzono i oznaczono – tak było taniej. W czasie dwu godzinnego spaceru do Gypsy Cove, mogłem się przekonać, że wspaniała zatoka z turkusową wodą, może być „najładniejszym polem minowym świata”. Tylko razi ten drut kolczasty i znaki z trupimi główkami. Nie wolno tam wchodzić, choć pingwiny Magellana hasają swobodnie i nic się nie dzieje (są za lekkie). Podczas spacerów, można podziwiać przy plażach malownicze szczątki starszych i nowszych wraków. Często spotykanymi ptakami w okolicy Stanley były dzikie gęsi.

Po drodze do mini lotniska w odległości kilku kilometrów, znajduje się drogowskaz, na którym turyści i stacjonujący tutaj żołnierze przybijają tabliczki, z nazwami swoich miejscowości i odległością do nich. Znalazłem cztery z „naszymi” nazwami, Gdańsk i okolice. Była też i taka gdzie nasz zakochany rodak, napisał odległość do „Kasi”, niecałe 14 tysięcy km! Ja do mojej Basi wypisałbym około 13.900 km. Najdalsza odległość była jednak wypisana, pewnie przez marynarzy z… Murmańska (17.900 km).

Dwa dni spędziłem na Wyspie Saunders. Podekscytowany przyleciałem ośmio miejscowym mini samolocikiem, w którym razem z pilotem zajmowaliśmy tylko cztery miejsca. Ważą nas razem z bagażem, a potem niecała godzina lotu nad buro – beżowymi wysepkami, z licznymi rzekami, jeziorkami i poszarpaną linią brzegową, większych i całkiem malutkich kawałków lądu. Nagle kawałek łąki z szutrowym kawałkiem lądowiska i jestem na miejscu. Całe lotnisko składa się z rękawa pokazującego kierunek wiatru i szopy na przyczepę bagażową ze sprzętem gaśniczym. Czeka na nas dwóch z pięciu mieszkańców wyspy, Suzan i ubrany w workowaty drelichowy kombinezon – grubasek David. Ta rodzina jest właścicielami wyspy. Robimy drobne zakupy w jednym z budynków gospodarczych na ich farmie i już po ponad godzinie jazdy, mocno zużytym landrowerem po całkowitym bezdrożu, jestem z sympatyczną parą Anglików w The Neck (przesmyk). Patrzę na ten wąski pasek lądu, łączący dwa pasma niskich wzgórz na wyspie. Z obu stron przesmyku plaże i fale oceaniczne, a na samym przesmyku spotykam wszystkie cztery gatunki tutejszych pingwinów i mnóstwo innych latających stworów.

Czuję się, jak na środku pustyni lub w dzikim ptasim raju. Oba wnioski są uzasadnione, wszędzie jest daleko oraz te stworzenia skrzydlate nie za bardzo uciekają ode mnie. Jedne pociesznie przebierając nogami i machając nielotnymi skrzydłami, jak rękoma, obiema naraz do tyłu. Krzyczą na siebie nawzajem i może też na mnie: arrrr! Krrrrrrr! Te drugie, latające, wolą odejść nieco na nogach, niż odlecieć. Jestem w fotograficznym raju dla amatora ptactwa. Pierwszego sfotografowałem podobnego do orła drapieżnego ptaka, który nazywa się Caracara. Było ich tyle wokół naszego domku, że nazwałem je kurczakami. Nazwa pochodzi od wydawanych krzyków. Drugim jest Pied Oystercatcher – mniejszy ptaszek z czerwonym dziobem. Najliczniejsze na plaży i torfowiskach, są pingwiny białobrewe (Gantoo). Bardzo mi przypominają oglądane z wnukami odcinki „Pingwinów z Madagaskaru”, tylko… jak tu poznać wśród dziesiątków tysięcy, który przypomina Kowalskiego, a który Szeregowego…

Najbardziej podobają mi się jednak te największe – Pingwiny Królewskie. Dochodzą do prawie jednego metra wzrostu i mają głowy lekko pomarańczowe. Są jeszcze większe, Cesarskie, ale te można spotkać wyłącznie daleko na Antarktydzie, lecąc w głąb lądu helikopterem, czy samolotem. Sądzę, że te dwa największe gatunki są odpowiedzialne za stereotypowy obraz pingwina w ludzkiej świadomości. Dopuszczają mnie na dwa – trzy metry od siebie, a nawet po spłoszeniu oddalają się: wolno, dostojnie i tak elegancko kołysząc się na boki. Fotografowanie i filmowanie nie ma końca. Chodzę pomiędzy kolejnymi pingwinimi grupami. Obserwuję zabawne scenki spoglądania na mnie prawie kręcąc głową dookoła, spania ze zwieszoną głową, pokrzykiwania na siebie, wskakiwania i… wyskakiwania z wody (kojarzy mi się przysłowiowy Filip…). Pomiędzy pingwinami odpoczywają inne grupy ptactwa, mnóstwo gęsi, kaczek… Najwięcej jest Albatrosów Czarnobrewych – aż 75% światowej populacji zamieszkuje na Falklandach. Fotografuję albatrosa zajadającego się ogromną, wyrzuconą na brzeg meduzą i po spłoszeniu, z jego wielgachnymi skrzydłami, podrywającego się do lotu,

Sporo radości miałem z fotografowania małych śpiochów – pingwinów skalnych. Podchodziłem nawet na metr odległości i ledwo mnie zauważały. Wyglądają ze swoimi zawadiackimi czuprynkami na głowie i czerwonymi oczkami, … jak ktoś po nadużyciu napojów… wyrwany ze snu bladym świtem. Ale jak już się obudzą, potrafią nieźle pokrzykiwać też na siebie, a potem skoczyć na inne miejsce wyżej lub niżej na skale. Drugim, mniejszym gatunkiem są Pingwiny Magellana, z pięćdziesięcioma kilkoma centymetrami wzrostu. Są bardziej płochliwe i trzymają się w grupkach.

Pingwiny można podglądać również w innych miejscach Falklandów. Następne miejsce, z trzema gatunkami, z najliczniejszą grupą królewskich, można zobaczyć, wybierając się ze Stanley, na samochodową wycieczkę do Volunteer Point. Na pięknej plaży z pofałdowanymi wydmami, zobaczyłem ponad tysięczną kolonię tych największych, kolorowych pingwinów królewskich oraz mniejsze grupy Magellanów i Gentoo. Podglądałem również lwy morskie. No i znowu człowiek fotografuje jak szalony…

Falklandy znane są również jako miejsce do wędkowania. Ludzie tu żyją głównie z hodowli owiec, rybołówstwa i turystyki. W Anglii żartują sobie z Falklandów, nazywając ich największą w świecie zamrażalnią baraniny. Strony niedawnego konfliktu utrudniają sobie życie gospodarczo, kogoś nie wpuszczając, nie przepuszczając np. samolotów, zakazując innym handlu z Falklandami itd. Lista zniewag i kuksańców jest długa i nie wygląda na to, aby miało było lepiej. Odpowiedzią Falklandczyków są referenda mieszkańców, dotyczące przynależności państwowej. W ostatnim sprzed roku, tylko trzech głosujących chciało przyłączenia do Argentyny!!! W zależności od sympatii politycznych Twoich rozmówców, usłyszysz nazwę tego państwa. Argentyńczyk nazwie je wyłącznie Malwinami.

W ostatnim dniu pobytu spotkało mnie przemiłe wydarzenie. Sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami po tradycyjnych plotkach: a skąd, na jak długo, jak się masz…, poinformowała mnie, że w Stanley mieszka również kilku Polaków. Zdębiałem, a ta pokazuje mi swoją koleżankę – po chwili rozmawiałem z Patrycją z Kołobrzegu. Dowiedziałem się, że ze swoim jak powiedziała mężczyzną, mieszka od miesiąca na Falklandach. Zaprosiła mnie na dziewiętnastą do pubu, gdzie w piątki spotykają się w gronie przyjaciół. Na miejscu poznałem czterech z pięciu mieszkających tu młodych rodaków. Poznałem jej mężczyznę Marcina z Warszawy oraz Dominika z Konstantynowa Łódzkiego. Ten także mieszka tutaj od miesiąca ze swoją dziewczyną. Ci przesympatyczni młodzi, niespełna 30 letni rodacy, opowiadali mi o swojej pracy, marzeniach i planach. Np. Marcin z wykształcenia politolog… pracuje jako specjalista w serwisie samochodowym Landrowera. Chce zdobyć najwyższe uprawnienia 4 stopnia i… zamieszkać na stale w Kanadzie. Poznałem w ciągu trzech godzin w tym pubie, sympatyczny zwyczaj stawiania kolejki… Opiłem się piwa Ginesa – nie pozwolili mi postawić mojej kolejki. Pozdrawiam Was ze stron tej książki i życzę realizacji planów. Zrobiłem na Falklandach/Malwinach setki zdjęć, a moje 6 dni pobytu w tym świecie pingwinów, minęły bardzo szybko…