Angola, relacja z podróży
Angola, relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Angola jest dużym państwem, w którym żyje wiele bardzo oryginalnych plemion. Z tego głownie powodu od kilku lat planowałem przyjazd do tego kraju. Nie było to jednak takie łatwe, gdyż kraj przez dwadzieścia siedem lat był targany wojną domową, a ta skończyła się dopiero w 2002 r. Angola jest czterokrotnie większa od Polski, na mapie można ją wpisać w kwadrat o boku tysiąca dwustu kilometrów. Jest to kraj wyżynny – niziny występują tylko na wybrzeżu Atlantyku.
Historia Afryki w tym rejonie jest mocno związana z Angolą. Najpierw urządzono tu sobie największą w historii świata „łapankę” ludności. Niewolnictwo było powszechnym źródłem utrzymania. Później przepędzono portugalskiego kolonizatora, a następnie Angola stała się areną potyczek zimnej wojny. Patrząc skrótowo, walczyły ze sobą organizacja wojskowa FNLA i monopartia MPLA. Ci pierwsi byli wspierani przez: sąsiadujące Kongo-Kinszasę, kraje Europy Zachodniej, USA, południowo-afrykański rząd apartheidu oraz prawicę portugalską, a MPLA przez: Kubańczyków, Związek Radziecki i ich komunistycznych sojuszników. Niemal pół świata testowało na Angolczykach swoją najnowszą broń. Bić się było o co, gdyż w ziemi leżą takie bogactwa jak ropa, diamenty, ruda żelaza czy miedź.
Angola obecnie cieszy się pokojem. Ale wiele regionów kraju wciąż nafaszerowana jest minami– o zejście z głównej drogi czy nawet o skorzystanie z busz toalety, może być trudno. Nie dziwi więc fakt, że wieśniacy zbyt wiele ziemi nie uprawiają- podczas orania pola można wylecieć w powietrze. Długotrwała wojna domowa pozostawiła po sobie piętno, które dzisiaj objawia się wysokimi cenami, raczkującą infrastrukturą i rdzewiejącymi wrakami czołgów przy drodze.
Dzięki przychodom z ropy naftowej obraz ten zdaje się szybko zmieniać- Chińczycy budują kolejne odcinki dróg, stolica kwitnie w oczach, tylko ceny pozostają nadal wysokie. Angola ma wiele do zaoferowania, jest zupełnie nie dotknięta masową turystyką. Przejeżdżając przez kraj można nie spotkać żadnego innego turysty, i nie chodzi tylko o problemy z uzyskaniem wizy. Angola należy do najdroższych krajów świata (po Londynie, Tokio i Oslo). Ceny wielu towarów i usług są zaskakująco wysokie, przykładem mogą być restauracje czy hotele. W Luandzie normalną jest cena w wysokości 200 dolarów amerykańskich za miejsce w hotelu.
Przygotowując się do podróży byłem takim stanem rzeczy niezwykle zaskoczony. Znalazłem jednak znacznie tańsze miejsce noclegowe, wprawdzie oddalone nieco od centrum. Dobrze, że dokonałem rezerwacji wcześniej, gdyż mój samolot z Konga Brazzaville spóźnił się aż o trzy godziny i wylądowałem w Luandzie po północy. Przyznasz, że nie jest to dobra pora na szukanie noclegu, w mieście o którym mówią że jest w nocy … niebezpieczne. Z Konga przyleciałem w towarzystwie dwóch najważniejszych osób z naszej ambasady w Angoli: Pana Ambasadora i Pani Konsul… Dzięki nim szybko dostałem taksówkę i odjechałem do hotelu. Bardzo dziękuję i serdecznie z łam tej relacji pozdrawiam. Uzyskane z pierwszej ręki konkretne informacje, były niezwykle pomocne w zaplanowaniu dalszej podróży- zwłaszcza na południe do angolskich plemion.
Problemem jest w Angoli wymiana pieniędzy na tutejsze kwanza, wskutek różnic kursowych: oficjalnych w stosunku do powszechnie stosowanych poza bankami. W banku 1 USD kosztuje sto siedemdziesiąt, podczas gdy w innych miejscach ponad czterysta. Wymieniam więc w recepcji hotelowej (po 430). W niedzielne przedpołudnie z hotelu poszedłem pieszo do centrum Luandy. W drodze do starego miasta i Fortecy San Miguel mam nowy budynek parlamentu z czerwoną kopułą, a potem potężna iglicę Mauzoleum Agostino Neto, pierwszego prezydenta kraju po uzyskaniu niepodległości. Niestety w niedziele jest nieczynny.
Byłem zaskoczony widokiem w centrum miasta. W Afryce niewiele jest stolic, które mogą pochwalić się tak pięknym nadmorskim bulwarem Marginal, jaki ma Luanda. Zbudowano go w 2012 roku z szerokimi ulicami i rzędami palm. Nadmorska kawiarenka jest dobrym miejscem na odpoczynek przy piwie.
W centralnej części miasta zobaczyć można ciekawe przykłady kolonialnej architektury, jednak problemem jest fotografowanie. Jedynym miejscem w którym bez obawy mogłem wyciągnąć kamerę, jest wzniesiona na cyplu Fortaleza de Sao Miguel – niewielki szesnastowieczny zamek mieszczący obecnie muzeum angolańskiej armii. Na dziedzińcu stoją posągi portugalskich odkrywców a w kilku salach ekspozycja prezentuje historię Angoli do czasów rewolucji… Są stare i współczesne armaty… oraz ciekawie zdobione ściany budynku koszarowego (przypomina płytki portugalskich kościołów). W Luandzie jest kilka kolonialnych kościołów, lecz ich wystrój jest raczej skromny. Pokazuję najładniejszy z nich- osiemnastowieczną Igreję da Nuestra Seniora Dos Remedios. Znajdziesz go w centrum za plecami wieżowców przy głównej poczcie. W pobliżu sfotografowałem jeden z pomników na tle opuszczonej do połowy flagi narodowej, a to z powodu żałoby w dniu pogrzebu przywódcy Kuby Fidela Castro. Jest jak widać, osobą ważną w Angoli.
Z murów fortalezy można sfotografować nie tylko piękne budynki reprezentacyjne, ale i rozległe dzielnice stłoczonych slumsów. Prawdziwe morze parterowych domków zbudowanych na śmietnisku z byle czego, i nakrytych byle czym- przeważnie zardzewiałą blachą falistą. Podczas wojny przybyło do Luandy wielu uchodźców, którzy obecnie gnieżdżą się w dzielnicach biedy. Przejazd przez dzielnice portowe nakłania bardziej do ucieczki z Luandy, niż pozostania i podziwiania zabytków. Luanda uchodzi za najmniej bezpieczne miasto Angoli, co podkreślają również sami mieszkańcy. Ostrzegali mnie mówiąc, że należy w Luandzie unikać nocnych spacerów po mieście, oraz biednych dzielnic bardziej oddalonych od centrum.
Wszędzie w Afryce widać kontrast, biedę i bogactwo, w Luandzie wydawał mi się większy. Stolica kraju gdzie dominują eleganckie sklepy, dobre restauracje i ekskluzywne samochody, a z drugiej strony wegetują ci, którzy nie wzbogacili się na wojnie.
Przez przypadek źle skręcając, zamiast nad morze trafiłem do jednego ze slumsów. Zanim się wycofałem, udało mi się niepostrzeżenie i z dalszej odległości zrobić kilka zdjęć…
Zwiedzanie Angoli poza stolicą, ograniczyłem do południowej części kraju w pobliżu granicy z Namibią i Botswaną. Do Lubango przeleciałem samolotem. Położone na wysokości ponad tysiąca siedemset metrów nad poziomem morza Lubango, jest jednym z większych miast południowej Angoli. Przyjemny klimat oraz mnogość okolicznych atrakcji powoduje, że jest chyba najbardziej atrakcyjnym miastem całej Angoli. Dzięki podpowiedzi Pana Ambasadora zatrzymałem się w tanim hotelu Kimbo do Soba, bardzo przyjemnym miejscem z krytymi strzechą bungalowami i małym ZOO na swoim terenie. Tuż obok mojego piętrowego domku miałem klatki z potężnymi wężami oraz… krokodylami.
Kolonialne miasteczko jest warte spaceru, zwłaszcza że musiałem zorganizować sobie wynajęcie kilkudniowego transportu do interioru. Organizuję prawdziwą wyprawę. Zamierzam bowiem odwiedzić kilka wiosek z niezwykle interesującymi plemionami. Żyją tylko w tym rejonie Angoli oraz częściowo w Namibii. Tylko, że tam raczej pracują w skansenach- niż mieszkają w oryginalnych wioskach. Udaje mi się w ciągu jednego dnia wynająć samochód osobowy terenowy, który będą prowadzić aż dwaj kierowcy. Zwykle w interior i na rozległą pustynię, gdzie prawie nie istnieją drogi, wyjeżdżają przynajmniej dwa samochody aby mogły sobie nawzajem nieść pomoc. Uzgadniam czas wyjazdu na 5-6 dni z noclegiem dla mnie pod namiotem. Kierowcy będą spali w samochodzie. Musimy samochód i siebie wyposażyć prawie we wszystko na 6 dni, i drogę a w zasadzie bezdroża, o długości około tysiąca kilometrów. Dzisiaj popatrzyłem sobie jeszcze, na leżące w kotlinie górskiej kolonialne Lubango z domami w pastelowych kolorach. Na jednym ze skrzyżowań przed moim hotelikiem podoba mi się pomnik piłkarza.
W pobliżu miasta znajdują się dwie główne atrakcje turystyczne Lubango. Nad miastem znajduję Christo Rei- figurę Chrystusa na szczycie góry, chroniącą miasto przed nieszczęściem. W odległości dziesięciu kilometrów w bocznej kotlinie niezwykłą atrakcję stanowi urwisko Tundavala. Droga się kończy parkingiem na skraju kanionu. Wyżyna osiąga tutaj wysokość dwóch tysięcy dwustu metrów, opadając gwałtownie na położoną ponad tysiąc trzysta metrów niżej równinę. Widoczność tego dnia ograniczyła mi chmura, która zaparkowała sobie w wąwozie.
Rozpoczynam pierwszy dzień wyprawy w trójkę wraz z Edsonem i Horacio. Wkrótce nazywam ich Edisonem i Horacym, a oni mnie Mister Pool. Byłem Afryce już Mzungu, Muzungu, Pawłem z Polski, mogę i być nazywany tak… oficjalnie- nie zdołałem ich przekonać do po prostu „Pool” lub Pablo (po portugalsku). Zaczynamy od tankowania do pełna zbiornika i karnistrów, a potem zakupów spożywczych i picia na 6 dni. Kupuję również prezenty dla wodzów wiosek (po 1kg: cukier i ryż, alkohol w butelce 1 litrowej, papierosy i krakersy). Radzą mi abym właśnie takie wiktuały zakupił. Cóż, na pewno znają zwyczaje oraz warunki negocjacji lepiej ode mnie.
Jedziemy z Lubango w kierunku Namibe. Po kilkudziesięciu kilometrach droga pokonuje ten sam spadek terenu co przy Tundavala, w miejscu zwanym Sierra da Leba. Serpentyny asfaltu malowniczo wiją się po zboczu góry, co można podziwiać z położonego naprzeciwko punktu widokowego leżącego na wysokości 1761 metrów… Widok z potężnego urwiska jest wart postoju, nie tylko ze względu na obłoki pełzające pomiędzy górami.
Opuszczam żyzny płaskowyż Huila i zjeżdżam w kierunku pustynnego regionu Namibe. Jeszcze w górach na przyjemnym postoju witają nas sprzedawczynie cmoknięciami w policzki. Sympatyczne, ale nie wiem czy tak witają wszystkich, czy tylko są znajomymi moich kierowców. Piwo tu jakieś … w takich butelkach o mizernej pojemności, chyba 0,33 litra i mniej- z alkoholizmem walczą czy co? Przywykłem do słusznej wielkości butelki 0,65 litra. Potem na dwa dni mogłem zapomnieć całkowicie o zielonym kolorze. Jadę przez pustynie i wyschnięty-zasuszony kolczasty busz..
W Caraculo mieliśmy skręcić w lewo w kierunku Virei, ale okazało się, że droga jest ledwo przejezdna. Jedziemy dłuższą drogą przez stolicę okręgu- miasteczko nadmorskie Namibe. Po drodze znika prawie całkowicie roślinność- chce się jechać jak najszybciej. Namibe okazało się takie sobie. Chcieliśmy kupić kostki lodu do turystycznej lodówki… ale nie ma!
Tankujemy znowu do pełna, gdyż jest to ostatnia okazja w ciągu następnych trzech dni. Następnie jest całkowite, pustynne bezludzie przez sto trzydzieści kilometrów. Pomimo prawdziwej pustyni okazuje się, że nawet w tych ekstremalnych warunkach plemiona próbują wypasać swoje stada. Jedno z nich schowało się przed południowym skwarem w cieniu wielkich głazów. Ta pustynia jest domem dla plemienia Mucubal. Zmierzamy do Virei nieformalnej stolicy plemiennej. Na jednym z postojów prosi o… wodę pasterz z tego ludu. W zamian mam fotkę z moją butelką, która opróżnił natychmiast po otrzymaniu.
W pewnym rejonie pustyni rośnie mnóstwo dziwnych długowiecznych kwiatów. Nazywają się Welwitschia Mirabilis- występują tylko na południu Afryki i są swego rodzaju symbolem pustyni. Ta roslina jest czymś pośrednim między drzewem i byliną. Ma wolno rosnące liście i może żyć do 2000 lat. Spotkałem je już wcześnie na południu Afryki, ale malutkie… i nie kwitnące- tutaj widzę ogromne o prawie półtorametrowej średnicy. Tuż przed Virei zrobiło się trochę zieleniej. Widać dotarły w ten rejon deszcze od strony wnętrza kontynentu- zaczęła się pora deszczowa. Na horyzoncie majaczą stożkowate kształty gór w płowych kolorach.
Nareszcie jest miasteczko Virei (dumnie brzmi), ale to zwykła mizerna pustynna wioseczka, prawie w całości zamieszkana przez plemię Mucual. O ich zwyczajach, wyglądzie… piszę w kolejnej relacji (niżej). Nocowałem w namiocie przy miejscowej komendzie policji. Początkowo nasłuchiwałem odgłosów pustyni a potem zwyczajnie zasnąłem, zmęczony całym dniem jazdy i przedwieczornym spotkaniem przy piwie z mężczyznami Mucual. Noc była… oj długa. W klimacie podrównikowym pora ciemna to minimum jedenaście godzin. Co było robić przy braku prądu i warunków chociażby do posiedzenia. Lepiej było się schować do namiotu przed malarycznymi owadami.
Dzień drugi wyprawy był najtrudniejszy. Musieliśmy pokonać najtrudniejsze odcinki drogi pomiędzy Virei i Oncocua. Tutaj jazda była niezwykle powolna i wielogodzinna po całkowitych bezdrożach. Zniknęły ślady jakiegokolwiek modernizowania czy wykonywania dróg. Jedziemy szerokimi górskimi dolinami wśród kolczastego buszu, próbującego obudzić się do życia po okresie bezdeszczowym. Przyglądam się fantastycznym kształtom drzewek praktycznie bez pni, które wypuszczają gałęzie boczne tuż nad ziemią. Nawet moi kierowcy mają problemy z wyborem właściwej drogi. Muszą często pytać, jeżeli jest kogo. Czasem jakiś uzbrojony w maczetę motocyklista czy pasterz. A droga wielokrotnie przypomina mi jazdę przez wielokolorowy kamieniołom a nie drogę publiczną- to bardziej ścieżki dla zwierząt niż drogi.
Często jesteśmy zmuszeni z prędkością prawie zerową zjeżdżać do koryt suchych rzek, aby je przekroczyć, lub jechać nimi jakiś odcinek wzdłuż. Tylko w jednym miejscu w pobliżu granicy z Namibią widziałem niezwykłe karłowate drzewa butelkowe. Były pękate, niskie, kwitły i zawiązywały kuliste owoce.
Musimy wjechać na teren Parku Narodowego Iona. Po długotrwałej wojnie, okresach głodu w parkach narodowych dzikie zwierzęta zostały prawie wytrzebione. Ten park narodowy nie jest inny. Jadąc jego skrajem przez kilka godzin, w jednym miejscu zauważyłem około dziesięć sztuk antylop kudu oraz… kilka ptaków drapieżnych (kanie i jakieś inne orłowate). Cóż, nie do takiego widoku przyzwyczaiły mnie afrykańskie parki narodowe. Pamiętam takie, również w pobliżu równika ale po stronie wschodniej kontynentu, kiedy to po ujrzeniu najpierw kilku antylop, potem miało się w zasięgu wzroku nawet dziesiątki tysięcy. W Parku Iona zatrzymałem się, aby sfotografować historyczne groby… kolonizatorów portugalskich. Nawet byłem zadowolony z opuszczenia parku, gdyż była szansa spotkać mieszkańców. Przy kolejnym postoju na podpytywanie o drogę, doszedł do nas mężczyzna ludu Himba, a zasadzie powinienem powiedzieć Muchimba. Himba to nazwa tych samych ludzi ale w Namibii. Mężczyzna Muchimba jako oznakę bycia w związku rodzinnym nosi na szyi gruby okrągły pierścień.
Przed Oncocua trafiamy na kolejne wioski, większe i mniejsze. Mnie interesują te bardziej egzotyczne, które nazywam ludami pierwotnymi czy nie tekstylnymi. Niżej pokazałem jedną z normalnych wiosek murzyńskich wraz z mieszkańcami, którzy wyszli zobaczyć któż to przyjechał na skraj ich miejsca zamieszkiwania. Takie spotkania wyglądają następująco: najpierw dzieci pokazywały nas palcami i z radością wrzeszczały „mondele, lub coś co podobnie brzmiało” (biały człowiek), na co z chat wybiegali niemal wszyscy. Najczęściej spotykałem się z serdecznością gospodarzy. Moje próby porozumienia się mieszanką portugalskiego z hiszpańskim nie zawsze były skuteczne. Niejednokrotnie nie pomagała też znajomość portugalskiego przez kierowców- te plemiona władają własnymi językami. Najlepsze były zabawne próby dogadania się mieszanką słów i uniwersalnych gestów. Czasem przełamać lody pomagały moje polskie cukierki, którymi częstowałem dzieciaki.
Miasto Oncocua osiągnęliśmy o zmroku. Był czas wieczorem wyłącznie na znalezienie miejsca na rozbicie namiotu, i… nareszcie do rana: nic się nie trzęsło, podskakiwało i latało we wszystkich kierunkach. W nocy coś mnie gryzie- spryskałem wnętrze namiotu resztką spreju anty komarowego. Oncocua zamieszkują aż trzy grupy etniczne – Muchimba, Mucawana oraz Mutua. Spędzam ten dzień do południa na zwiedzaniu z przewodnikiem ich osad i poznawaniu kultury. Musiałem wynająć na cały dzień Kalumbe młodego przewodnika z plemienia Mutua, który znał aktualną lokalizację koczowniczych plemion (patrz niżej w kolejnej relacji). Na drugim zdjęciu pokazałem salę… do oglądania telewizji przy jednym ze sklepików – barów po drodze.
W większej wsi Otchinjau nareszcie wjeżdżam na lepszą drogę, co wcale nie oznacza asfaltu czy tego typu luksusów. Po prostu jest bardzo dziurawą czerwoną szutrówką, przez którą czasem w poprzek rzeczka z opadów deszczowych zrobiła sobie głębokie koryto. No może być i wzdłuż drogi- wtedy naprawdę przydaje się napęd terenowy z drugiej skrzyni biegów naszej Toyoty. Nie wspomnę o takich zabawnych miejscach, gdzie czerwone błotne rozlewisko sięga kolan. Wtedy masz przed wjechaniem czas na decyzję: jechać a może lepiej wrócić, albo objechać… lub spytać kogoś jak to coś pokonać. No bo nie wiadomo jak tam jest głęboko- a nie ma nikogo kto może wyciągnąć na holu! Horacio okazał się mistrzem kierownicy w błotnych slalomach. Czasem nawet obaj kierowcy wysiadali, aby dla swojego szefa zrobić zdjęcie… drogi. Jestem w Otchinjau na bazarze- tak wygląda: las bud wykonanych z gałęzi i cienkich klocków z buszu. Coś jakby domki z krainy Flinstonów. Ale najciekawsi są… ludzie- jeżeli uda Ci się z nimi zaprzyjaźnić i uzyskać zgodę na fotografię. W Cahama nocujemy. Restauratorka wyraża zgodę na nocleg na swoim trenie, gdy kupimy coś na kolację. Decydujemy się na kurczaka z kartoflami i gotowanymi warzywami. Niezły, tylko ten kurczak mógłby być mniej twardym wyczynowcem…
Po porannej kawie, już na bardzo dobrej drodze asfaltowej prowadzącej w kierunku granicy z Namibią, dojeżdżam do Chiangue, nazywanego również Gambos. Dawne kolonialne portugalskie miasteczko, do którego wiodła nawet linia kolejowa z nadmorskiego Namibe. Po kolei nie ma żadnego śladu poza kilkoma zabytkowymi budynkami, oraz fajansową tabliczką na budynku dawnego dworca kolejowego.
Z Gambos jadę w bok znowu błotnym slalomem gigantem do plemienia Mugambues (patrz relacja o plemionach). Tego samego dnia jeszcze po asfaltowej drodze do Dongue. Po drodze podziwiam ogromną parasolkę drzewa Molumbeira (nie znam polskiej nazwy). W Dongue można się było pokusić o zakup i zmianę dotychczas dość monotonnego menu: ja jem bagietki zagryzane rybkami z puszki… Kierowcy wolą pomidory i rybkę z garnka- ja się nie odważyłem. Oni pewnie na co dzień żyją sobie z amebą- ja wolę nie poznawać jej bliżej.
Ponownie zbaczamy z głównej drogi by przez dwie godziny w jedną stronę, straszliwymi wertepami w rozmiękłej błotnistej drodze dotrzeć do Buszmenów. Na końcowym odcinku dojazdu do wioski pilotują nas dwaj Buszmeni. Prowadzą nas bezdrożami, ścieżkami dla zwierząt oraz korytami okresowych rzek. Wioska z oryginalnymi narzędziami, mizerne poletka i brak wody… Kupuję dwie niezwykle egzotyczne strzały do łuku- do swojej kolekcji podróżniczej.
Warto wiedzieć, że tereny współczesnej Angoli zasiedlili prawdopodobnie w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą właśnie Buszmeni. Przybysze z Europy w szesnastym wieku sprytnie manipulowali miejscowymi ludami, interweniowali w miejscowe konflikty i uczynili ten wielki kraj miejscem handlu niewolników (o Buszmenach piszę szerzej również niżej). Powrót na asfalt nastąpił jakoś sprytniej i po mniej uciążliwej drodze.
Przed zmrokiem docieramy do miasteczka Chibia. Nocleg nastąpił w domu krewnego jednego z kierowców. Spełnia się marzenie o kąpieli i normalnym łóżku. Wreszcie położyłem głowę na poduszce a nie zwiniętej zimowej kurtce. Ale prąd się odnalazł dopiero po północy i po kilku dniach mogłem naładować akumulatorki sprzętu fotograficznego. Rankiem wyjeżdżamy w busz na poszukiwanie ostatniego ósmego plemienia. Muila oczywiście zobaczyłem i spędziłem z nimi nieco czasu. Kobiety zakładają pierścienie na szyję, których nigdy nie zdejmują. Bardzo egzotyczne uczesanie… czerwone i beżowo- żółte. Nie wiem czy nie są najciekawszym z plemion, które zobaczyłem na całej trasie w Angoli.
W odróżnieni od poprzednich krajów, policja na drogach z reguły nie stanowi dla kierowcy problemu. Powrót do Lubango i późniejszy przelot powrotny do Luandy, zakończył moją angolską niezwykle egzotyczną przygodę. Punktów kontrolnych jest mało a kierowcy zatrzymywani są wyrywkowo. Na ostatnich zdjęciach pokazuję: buty, w których chodzą prawie wszyscy mieszkańcu buszu- buty z opony za 50 miejscowych kwanza (to jest 80 polskich groszy), oraz mapkę przebytej drogi w Angoli.
Następna relacji niżej jest o angolskich plemionach.
Przejście do poprzedniej relacji: Kongo Brazza
Przejście na początek trasy: Kamerun