Z Mbandaka do serca Afryki, relacja z podróży

Dem. Rep .Konga. Z Mbandaka do serca Afryki,

relacja z podróży (na lipiec/sierpień 2021).

Tekst i zdjęcia Paweł Krzyk

 

Nie będzie książki „Mzungu”

              Tekst o mzungu wydał mi się dobrym wstępem do krótkiej relacji z wyprawy do środka dzikiej Afryki, którym na pewno są ostępy kotliny Konga (d. Zair). Książki postanowiłem nie wydawać, a ta wyprawa sama mogłaby być tematem kolejnej książki przygodowej.

 

           Do Afryki ciągle wracam. To trochę jak… wpaść w inny wymiar czasu. Nie znajduję zbyt wielu zabytków, cudów cywilizacyjnych… Według mnie, Czarnemu Lądowi nadają charakter ludzie, ich życie codzienne- zależne od pór roku i pogody.

W czasie podróży po Afryce Wschodniej podróżowałem koleją z Tanzanii do Zambii. Słuchałem stukotu kół na szynach przez kilka dni, w  drodze pomiędzy Dar es Salam i Kapiri Mposhi. Mój kolega z przedziału nazywał się Nazareth i jechał z córką. To on i jego dwóch znajomych w pociągu, po raz pierwszy w Afryce nazywali mnie Mzungu. Słowo to pochodzi z języka suahili – sztucznie powstałego języka kilku państw afrykańskich – i oznacza osobę obcego pochodzenia, lub  potocznie „białego człowieka”. Nawiasem mówiąc, jego matka musiała być gorącą zwolenniczką chrześcijańskiej biblii, skoro nadała mu takie imię.

W Mozambiku, w dalszej  części tej samej wyprawy po wschodniej Afryce, słyszę o sobie- i za moimi plecami: Mzungu, Muzungu i kilka jeszcze, brzmiących podobnie odmian tego słowa. W kilkunastu lokalnych językach: od suahili po języki grupy bantu, oznacza w tamtym rejonie dosłownie „białego człowieka”- w znaczeniu Europejczyk. Poruszałem się po kraju, gdzie praktycznie w ogóle nie było białych turystów. Biały kolor skóry zwykle widziałem w… lustrze. Spotkałem kilkunastu białoskórych pracowników ambasad i placówek gospodarczych. Często uważali mnie za człowieka z różnych instytucji typu charytatywno- pomocowego. Rzadko wpadał im do głowy pomysł: „TURYSTA???”. Tak to wymawiali, że bardziej brzmiało jak, „OSZALAŁ?”.

Kolejne wyprawy do Afryki Centralnej, również przynoszą nazywanie mnie podobnie. W tych krajach prawie zawsze wołają za Tobą mzungu i musisz się do tego przyzwyczaić. W języku kinyarwanda, obowiązującym w Rwandzie,  używany jest „umuzungu” w liczbie pojedynczej, i „abazungu”- w  mnogiej. Na początku kolonizacji, określenie dotyczyło osób przybyłych z Europy na kontynent afrykański. W Ugandzie, także w Rwandzie, wołano za mną posługując się właśnie takim określeniem. Co prawda w Rwandzie, słowo to jest zakazane…

Wędrując po Demokratycznej Republice Konga poczułem się, jak po przeskoku  wstecz w „maszynie czasu”. Miałem ruszyć, do widocznych w oddali wulkanicznych stożków Gór Wirunga. Znowu jestem jedynym białasem i ciągle słyszę, jak mantrę powtarzane słowa: mzungu, muzungu, mzungu… Nawet urzędnik na granicy z Ugandą tak mnie tytułował. Te słowa nie miały negatywnego wydźwięku. Ci ludzie próbowali w ten sposób powiedzieć innym, kogo zauważyli, lub zwrócić jakoś moją uwagę. Zwykle kończyło się odwróceniem głowy i przyjaznymi kiwuskami.

Później, na jednym z postojów powiedziano mi, że w lokalnym języku, w okolicach stolicy Konga- Kinszasy, występuje jeszcze jedno słowo o podobnym znaczeniu, a mianowicie „mundele”.

Wprost przeciwnie było w czasie wyprawy, którą nazwałem „Mundziu w Centrale Afrique”. Kraj ten, jest odzwierciedleniem obrazu afrykańskiego państwa, który istnieje w wyobraźni oglądacza telewizyjnego, czerpiącego informacje o Afryce z krótkich wiadomości, między setnym odcinkiem serialu, a reklamą czegoś tam. Obrazu z rebeliantami- ich kolejnymi bestialstwami, kanibalami, a wszystko wtopione w piękne pejzaże i dziewiczą przyrodę. Niestety, ten obraz w Centralnej Afryce może być prawdziwy.

-„Kto nie zdążył uciec, został bezlitośnie zabity…”- Jak opowiadał mi jeden z misjonarzy.

 Biali w Republice Środkowoafrykańskiej są nazywani Mundziu- Jest określeniem o wydźwięku negatywnym, jak  „białas”, lub  „czarnuch”. Wprawdzie, nie zawsze z takim wydźwiękiem się spotykałem- czasem „mundziu”, towarzyszyły uśmiechy i przyjazne machanie dłońmi. Białych w tym dużym kraju jest bardzo mało- kraj należy do wyjątkowo niebezpiecznych. Większość wyjechała podczas zamieszek. Jest jeszcze kilkuset: misjonarzy, nauczycieli, doradców, lekarzy, pracowników ONZ, handlarzy diamentami, dyplomatów:

– oni wyjadą, gdy coś się zacznie dziać!

Jedną z najbardziej interesujących, afrykańskich wypraw, była ta, nazwana „Ferendżi lubi indżerę”. Etiopia, czyli dawniej Abisynia, w tak zwanym Rogu Afryki. Jest krajem ponad trzy razy większym od Polski, z ponad 90 milionami mieszkańców. Spalona afrykańskim słońcem ziemia, która dziś, na początku dwudziestego pierwszego wieku, jest żywym skansenem- muzeum samej ludzkości.

Prawdziwą ikoną Etiopii są plemiona  Doliny Omo. Przykładowo, kobiety Mursi, znane są z oszpecania twarzy poprzez nacinanie dolnej wargi, w taki sposób, aby zakładać tam talerzyki.

– Ja to nazywam oszpecaniem,- oni uważają wprost przeciwnie.- Kobiety z największymi talerzykami są najbardziej cenne na przedmałżeńskim rynku.

Wioski Mursi turyści odwiedzają najczęściej, co spowodowało prawdziwy konkurs przyozdabiania się kobiet, gdy tylko zobaczą nadjeżdżających białasów- nazywanych Ferendżi. Możesz zrobić zdjęcia. Byle jak najwięcej, gdyż za każdą sfotografowaną osobę zapłacisz. Jeżeli matka występuje z dzieckiem, opłata wzrasta w dwójnasób. Nie są to duże pieniądze: 5- 10 birr- lokalnej waluty, o równowartości około 18- 36 centów amerykańskich.

W  czasie jednej z wypraw do Afryki zachodniej, w Sierra Leone, trafiłem do pokoju na godziny. Dowiedziałem się o  tym dopiero wieczorem, gdy zaoferowano mi usługi…- gdy wracałem do pokoju. Wczesnym rankiem opuszczałem hotel i musiałem trochę przejść z plecakiem do postoju. Natychmiast wzbudziłem zainteresowanie: jedyny biały, mzungu, muzungu, jak się masz?… – całe szczęście, że riksza była po minucie!

Te panie, poza uciechami za pieniądze, na dziewięćdziesiąt dziewięć procent oferują bezpłatnie HIV/AIDS- i to jest także jedna z prawd o tym kontynencie. Większość korpulentnych, ale było i kilka takich, które niektórzy nazwaliby pewnie „apetycznymi czekoladkami”.

W rejonach, gdzie mzungu jest nieznany i wzbudza niepokój- szczególnie wśród dzieci, ciekawe jest badanie białego człowieka, poprzez: głaskanie, wąchanie czy lizanie skóry, ciągnięcie za włoski- bo czarni zwykle nie mają włosów na skórze.  Szczególnie zabawne, jest poślinienie palca i próba zmycia  tej „białej farby”. Czasami małe dzieci się mnie bały, ale zawsze do mnie lgnęły.

Podczas mojej ostatniej podróży do Konga, była sobota przed Świętami Wielkanocnymi. U nas dzień świąteczny- pora święconek, a tutaj był to dzień, w którym zrobiono świąteczne spotkania z dziećmi w szkołach wioskowych, gdzie budynki szkolne były chatami z patyków oblepionych gliną. Wracając z buszu, po  spotkaniu z czarnymi, górskimi gorylami, nie mogłem sobie odmówić wspólnego zdjęcia z dzieciakami, zwłaszcza, że tłumnie garnęły się do mnie

– mzungu, mzungu, patrz przyszedł mzungu…- jak do przysłowiowego Ojca Wirgiliusza. To, że poszedłem do dzieci, wzbudziło sensację wśród moich uzbrojonych opiekunów oraz było powodem do fotografowania, i filmowania spotkania telefonami. Mam również takie zdjęcie.

Wierzcie mi, naprawdę nie łatwo Europejczykowi wyobrazić sobie, jak wyglądają wiejskie dzieci kongijskie, „w świątecznych strojach”- noszonych przez kilka pokoleń!. Miałem kilka cukierków, ale powiedzcie mi, jak je wyjąć i próbować rozdzielić…

Pomyślałem, o ich perspektywach rozwoju, szansie na wykształcenie…, potem o swoich wnuczętach i zamyślony odjechałem na granicę do Ugandy.

 

Z Mbandaka do serca Afryki, czyli do Parku Narodowego Solonga.

Pierwotnie moim zamiarem było opisać w książce tę część podróży po D.R. Konga, przeze mnie nazywanego Kongiem Kinszasa. Obecnie kilka notatek skrótowo ku pamięci.

Żeby wjechać do środka tej części Konga, trzeba zorganizować wyprawę, uzyskać zezwolenia, zorganizować ekipę, sprzęt i ochronę. Ja skorzystałem z usług Biura podróży w Kinszasie, ale nie pytajcie mnie

– ile to kosztowało?

Rozpocząłem przelotem do leżącego nad rzeką Kongo, miasta Mbandaka (Prowincja Równikowa). Początkowo miałem zamiar tam dopłynąć, ale okazało się to kłopotliwe, długotrwałe, no i nie pasował mi termin wypłynięcia…

O samym Mbandaka napisałem w relacji „ Na równiku, nad Kongo w Mbandaka”.

Park Narodowy Salonga znajduje się w odległości 750 km od Mbandaki  i  jest najbardziej odległym parkiem w Afryce. Wymaga 5 lub 6 dni żeglugi w górę rzeki, jeśli pogoda jest dobra, i 3 dni w dół rzeki. Cały park ma 36.000 km2, podzielonych na dwie części: północną i południową. Na mapie przypomina ludzkie płuca (stąd moja analogia do „afrykańskiego serca”). Udajemy się do korytarza Monkoto, który znajduje się w dystrykcie Tshuapa. To w środku między płatami płucnymi.

 

 

              Rozpoczyna się prawdziwa przygoda, liczba uczestników: jeden Polak, oraz czterech…

Na początku jestem ostrzegany, że to poważna wyprawa na pogranicze największego rezerwatu tropikalnej dżungli Afryki i jednego z najbardziej odległych zakątków lasu deszczowego.

Plusem jest to, że nie wyruszam w niebezpieczne rejony Kasai i terytoriów kontrolowanych przez rebeliantów, ale zbliżę się do przeważnie wyludnionej północy.

Kolejny fakt: to nie jest safari lecz wyprawa, którą proszą traktować bardzo poważnie i trzeźwo.

I jeszcze kilka spraw, które każdy poszukiwacz przygód powinien wiedzieć o Salonga Park:

– Jeden strażnik zostaje na brzegu z kapitanem, aby pilnować łodzi, paliwa i silników.  Zwierzęta krążą każdej nocy w poszukiwaniu pożywienia, a dla kapitana pozostanie tam samemu nie jest bezpieczne.

– Obóz jest zawsze rozbijany setki metrów od rzeki. Dwóch innych strażników zabezpiecza załogę na przejażdżce, czy wędrówce po lesie.

– Miejsce ze słoniami leśnymi znajduje się dziesięć kilometrów od kempingu, co zajmuje około trzech godzin pieszo, a w obie strony około dwudziestu kilometrów. 

– Potrzebne są dobre buty do chodzenia, bo w lesie jest wiele niebezpiecznych małych zwierząt i owadów, które mogą zaszkodzić…

– No i istnieje potrzeba elastycznego harmonogramu i … nastawienia. Zaplanować minimum 2-3 tygodnie, być w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. Gotowość na duże zabrudzenie i korzystanie z pryszniców z wody rzecznej, jeśli w ogóle będą. Za Mbandaka nie ma żadnego hotelu. Jak napisali, wszystko będzie surowe i prawdziwe.

Czyli pełne spektrum wszelkiego możliwego tropikalnego… paskudztwa, nie tylko sanitarnego. Nie będę wspominał o takich drobiazgach jak: telefon, ładowarki i podobne bzdety. A na cóż one komu!

 

 

              „Tam” trwało 5 dni, czyli patrząc od strony Parku Solonga: rzeka ma dwa cieki wodne,  Loile  i  Luilaka , które wpływają do rzeki  Ruki, a ta do  rzeki Kongo  w Mbandace. Witam w drewnianej łodzi z rzek: Ruki, Momboyo i Luilaka.

 

 

 

Wzdłuż rzek znajduje się wiele wiosek, ale wymieniam tylko nazwy kilku dużych: Ingende, Boteka, Longa, Lotumbe, Imbonga, Waka, Bokuma, Bempumba, Ikuwa, Losako. Oprócz nich wiele obozowisk rybackich. Ostatnią była Monkoto Ville, gdzie trzeba było otrzymać dokumenty pozwalające na wjazd do parku. Niżej kilka zdjęć. Mam kłopot, gdyż jestem bez zezwolenia na fotografowanie, o którym zapomniałem w Kinszasie.

 

 

 

Czasem były i targowiska wioskowe, mamy zapasy zakupione w Mbandaka. Na grillowane rybie łby nie miałem ochoty.

 

 

Rzeka Luilaka doprowadziła nas do wejścia do parku, który został wpisany na listę… UNESCO. Był nawet na liście miejsc zagrożonych, wskutek presji ze strony ludzi, którzy kłusowali w Parku i wypalali las deszczowy pod uprawy rolne. Także z powodu planowania odwiertów w poszukiwaniu ropy naftowej…

 

 

Park jest w Afryce jednym z miejsc, gdzie można dostrzec małpy człekokształtne bonobo, choć jest to trudne w gęstym i wilgotnym lesie deszczowym. Do słoni leśnych nie dotarłem-dla mnie było to za daleko.

 

 

 

Gęsty las bagienny. Ptasie odgłosy z wysokiego, zamkniętego baldachimu. Duży rój spłoszonych nietoperzy owocożernych… Rybak wita się z drugiej strony granicy Parku Narodowego. Mała antylopa sitatunga ucieka w poprzek małego strumienia na drugą stronę. Para dzioborożców, a później sęp palmowy krążący po niebie. Niesamowite odgłosy nocne wokół płachty namiotu…

Mówią, że Solonga pozostaje jednym z niewielu obszarów na świecie, który jest wystarczająco duży, aby ewolucja mogła zachodzić w naturalnym tempie i pozostać niewiele niezakłócona działalnością człowieka. Obsługa parku, nawiązując do jego kształtu chwali się, że tutaj natura naprawdę oddycha.

 

 

 

Na koniec dwa przykłady lokalnego papu we wioskach. Na pierwszej fotce grill z gotowym daniem w zawiniątku z liścia, a na drugiej pokaźnej wielkości leśne stworzonka.

SMACZNEGO!

 

 

Ja jednak, chyba z powodu narastającego zmęczenia; obaw o zachorowanie na jakąś tropikalną, „fujaśną” chorobę; trochę zagrożeniem ze strony podejrzanych osobników, którym się wydawało, że ich utrwaliłem na zdjęciu (być może kłusownicy); byłem szczęśliwy, że po nieco ponad dwóch tygodniach wróciłem do „cywilizacji made in nadrzeczne Kongo”.

Z duuużą ulgą wsiadłem do samolociku, który pojawił się i… odleciał w zaplanowanym czasie.