Tajlandia, Chiang Mai. Kobiety żyrafy i nie tylko, relacja.
Chiang Mai. Kobiety żyrafy i nie tylko, relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Z dotarciem tutaj miałem duże kłopoty, które spowodowało opóźnienie się samolotu Thai Air z Filipin do Bangkoku. Uciekło mi połączenie do Chiang Mai w Bangkok Air. Niby normalne- wiedziałem że jest jeszcze kilka lotów tego dnia, ale nie wiedziałem, że w tym czasie odbywa się festiwal, i wszystkie loty są wyprzedane na kilka dni do przodu. Idę w końcu do linii które nawaliły, i proszę o zabukowanie reklamacyjne w ich samolotach. Zgadzają się ale czekam 6 godzin na miejsce dopiero w drugim samolocie. W końcu z przygodami ląduję o 23-j zamiast 18-j. Rikszą do zabukowanego Living Place Guesthouse (100THB, wymiana 1 USD=31,2 THB- tajlandzki Baht). Kolejnym kłopotem było to, że gospodyni hotelu zagubiła moją rezerwację, a wszystkie miejsca tak samo zajęte wokół. W końcu wymusiłem miejsce w pokoju wieloosobowym (taniej bo tylko 160 THB/noc-ok.5 USD). Miejsce z: dobrą lokalizacją, wi-fi, niewielką ceną, i miłą obsługą. W pobliżu poza porą festiwali jest mnóstwo hoteli w różnych cenach. W Tajlandii byłem już 2-krotnie , gdyż Bangkok jest jedną ze stacji przesiadkowych, lecz zwiedzałem tylko stolicę z jej pałacami, i kapiącymi złotem świątyniami buddyjskimi. Obecnie pierwszy dzień w 250- tysięcznym Chiang Mai poświęciłem na zwiedzenie spacerem centrum i starego miasta. Chiang Mai znajduje się w głębi lądu, prawie w środku półwyspu Indochińskiego. Region ten różni się od reszty Królestwa Tajlandii, głównie wspaniałymi tzw. lannajskimi świątyniami buddyjskimi. W XIII wieku plemiona tajskie uciekły z Chin przed najazdem mongolskim. Utworzyły Królestwo Lanna i przez kolejne trzy wieki wybudowały te nazywane Watami świątynie. Następne dwa wieki do roku 1775 region był częścią Birmy, a później zastał przyłączony do Syjamu (Tajlandii). Centrum starego miasta w obrębie murów miejskich posiada aż 36 Watów, a w okolicy aż 300. Idąc dosłownie co krok natykam się na kolejne barwne świątynie. Sam zobacz na załączonych zdjęciach.
Prawie każdy Wat składa się z: głównej pagody, stupy, mniejszych świątynek (typu kapliczka), i różnych rzeźb: smoków, demonów, i innych dziwnych stworów. Te największe posiadają kilka budynków. Każdą z nich boso, bez problemu można zwiedzić i fotografować. Wierni niektóre posągi oklejają małymi płatkami złota. Są cieniusieńkie o powierzchni ok. 2x 2 cm i kupuje się je: za „co łaska” do skarbonki (zwykle za 20 THB). Niżej kolejna świątynia i smoki, które zwykle tutaj są ozdobą schodów i dachów. Czasami poręcze także są smokami- te dłuższe przedstawiają smoki połykające jeden drugiego.
Chiang Mai jest dużym nowoczesnym miastem, które w szczycie trudno z powodu korków przejechać. Na ulicach spotkać można czyste stragany oferujące miejscowe specjały, choć zwykle jada się w małych ulicznych restauracyjkach. Za posiłek typu tajskiego płaciłem 50-100 THB (to tylko 2-3 USD). Ciekawostką była herbata sprzedawana na kubki, ale i na woreczki foliowe (na zdjęciu niżej). Atrakcją miasta są również bazary, a zwłaszcza malowniczy nocny. Festiwal na który przypadkowo trafiłem jest najważniejszy, i nazywa się Loy Kratong (16-18.11.2013). Niestety miałem możliwość podziwiać tylko przygotowania, gdyż główne uroczystości zaczynają się w porze mojego wyjazdu z miasta. Na drugim zdjęciu ozdoby festiwalowe na jednym z Watów w pobliżu mojego hotelu.
Miasto jest także bazą wypadową w pobliskie góry do trekkingu, ale również do znajdujących się w nich wiosek górskich plemion. Cały kolejny dzień poświęciłem właśnie na wioski górskie. Można tam dojechać wynajmując np. taxi, lub kupić wycieczkę. Kupiłem za pośrednictwem hotelu wycieczkę całodniową (1600 THB). Odjechałem z hostelu o 8.30 z grupką innych turystów. Przedstawiam w tej relacji przede wszystkim ludy zamieszkujące te góry. Pierwsze były przedstawicielki plemienia Mien, znane ze swoich czarno-czerwonych strojów. Zamieszkują głownie Wietnam i Chiny. Kobieta na moim zdjęciu nie posiada dużego czerwonego nakrycia głowy, gdyż noszą je tylko z okazji nowego roku. Na drugim zdjęciu kobieta ludu Akha, ze wspaniałym najbardziej okazałym srebrzystym nakryciem głowy. Plemię zwykle wyznaje animizm i kult przodków. Obchodzą liczne święta.
Najbardziej w wiosce Wang Nomyard interesowały mnie licznie spotkane, słynne „kobiety żyrafy”, z różnych plemion ludu Karenów,. Ta akurat wioska to miejsce turystyczne, choć nie do końca. Zgromadzone w jednym miejscu rodziny przede wszystkim właśnie ludu Karenów, z różnych plemion ((głównie Long Neck), prowadzą normalne życie. Sprzedają oryginalne, gdzie indziej nie spotykane tanie pamiątki. Kobiet w wiosce mieszka kilkadziesiąt, starsze, młodsze oraz dzieci. Wszystkie osoby płci żeńskiej posiadają na szyjach mosiężne pręty nawinięte wokół szyi. Niektóre noszą je również na nogach pod kolanami. Pręty z powodu noszenia ich od młodych lat wydłużają w nienaturalny sposób szyje, stąd nazwa kobiety żyrafy. Pozwalają siebie fotografować. Jest jednak problem z porozumiewaniem się- większość po angielsku zna wyłącznie kilka słów, głównie liczebniki. Ja byłem tam w towarzystwie przewodnika tej wycieczki, dzięki któremu nie miałem tego problemu. Mogłem swobodnie porozumiewać się i zwiedzić- sfilmować również domy. Zobaczyłem szyję bez tych pierścieni, lecz nie pokażę jej- nie był to atrakcyjny widok. Rozmawiałem z kilkoma paniami. 33 letnia Mao opowiada mi o swoim domu: ma pierścienie na szyi od 28 lat, a trzy domy dalej, nieco młodsza 27 letnia Mahao nosi je od 23 lat. Karenowie są ludem zajmującym się rolnictwem i hodowlą. Ciekawostką był obyczaj przywoływania deszczu graniem w bębny z brązu. Na zdjęciach tkaczka Karenów ze szczególnie długą szyją, oraz Mao.
Z boku mojemu filmowaniu przyglądają się dziewczynki. Jedna 8 letnia mi pozuje (p. zdjęcie). Idąc z powrotem kupuję pamiątki. Widzę, że dla turystek Karenki posiadają takie mosiężne szyje, rozcięte z tyłu do przywiązania na szyi, … sznurkiem na czas fotografowania. Na końcu wioski robię drugie zdjęcie grupce grających w coś 4-ch dziewczynek. Wszystkie posiadają te żółte druciane-mosiężne kołnierze.
Jadę dalej i wyżej w górach zajeżdżam do wioski ludu Mhong. Jest to ok. 5 milionowa najludniejsza grupa etniczna, zamieszkała w okolicy na całym Płw. Indochińskim, ale również w USA i Francji. Dzięki tłumaczowi widoczne na pierwszym zdjęciu rozbawione kobiety, pozwoliły mi się sfilmować, oraz zajrzeć do ich prostych letnich domostw. Mnie podoba się ta groźnie wyglądająca zakrzywiona maczeta, przymocowana do paska na plecach motocyklisty. Moja wyobraźnia podpowiada mi, że może dawniej to mogłoby być inne narzędzie, niekoniecznie do wycinania chwastów na mizernym górskim poletku.
Po drodze miałem okazje zobaczyć; hodowlę storczyków , pawilon z motylami, górski wodospad spadający kaskadami w głąb wilgotnego wąwozu, spłynąć rzeką kilkadziesiąt minut bambusową tratwą, oraz… pojeździć na słoniu. Okazała się że jadąc wzdłuż rzeki w góry, raz po raz znajdują się po drodze campy ze słoniami indyjskimi. Oferują 30 minutowe przejażdżki na słoniach, ale i znacznie dłuższe wyprawy w dżunglę, na oklep po 2 osoby na grzbiecie słonia. Widziałem grupę która wróciła ubłocona. Potem razem ze słoniami myli się w jeziorku. Pojechałem siedząc na karku słonia jak karnak. Przy braku wprawy niezbyt to wygodne. Na zdjęciach grupka na słoniach, oraz „moje do widzenia” z opiekunem mojego słonia (karnak).
Wracam przed wieczorem, i niestety następnego dnia po południu, w dniu rozpoczęcia się festiwalu musze odlecieć dalej.
Następnym etapem wyprawy będzie Bangladesz (kliknij).
Przejście do poprzedniej części wyprawy: Filipiny cz. II .
Przejście na początek wyprawy: Kolumbia.