Angola
Spis treści
Angola, relacja z podróży
Angola, relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Angola jest dużym państwem, w którym żyje wiele bardzo oryginalnych plemion. Z tego głownie powodu od kilku lat planowałem przyjazd do tego kraju. Nie było to jednak takie łatwe, gdyż kraj przez dwadzieścia siedem lat był targany wojną domową, a ta skończyła się dopiero w 2002 r. Angola jest czterokrotnie większa od Polski, na mapie można ją wpisać w kwadrat o boku tysiąca dwustu kilometrów. Jest to kraj wyżynny – niziny występują tylko na wybrzeżu Atlantyku.
Historia Afryki w tym rejonie jest mocno związana z Angolą. Najpierw urządzono tu sobie największą w historii świata „łapankę” ludności. Niewolnictwo było powszechnym źródłem utrzymania. Później przepędzono portugalskiego kolonizatora, a następnie Angola stała się areną potyczek zimnej wojny. Patrząc skrótowo, walczyły ze sobą organizacja wojskowa FNLA i monopartia MPLA. Ci pierwsi byli wspierani przez: sąsiadujące Kongo-Kinszasę, kraje Europy Zachodniej, USA, południowo-afrykański rząd apartheidu oraz prawicę portugalską, a MPLA przez: Kubańczyków, Związek Radziecki i ich komunistycznych sojuszników. Niemal pół świata testowało na Angolczykach swoją najnowszą broń. Bić się było o co, gdyż w ziemi leżą takie bogactwa jak ropa, diamenty, ruda żelaza czy miedź.
Angola obecnie cieszy się pokojem. Ale wiele regionów kraju wciąż nafaszerowana jest minami– o zejście z głównej drogi czy nawet o skorzystanie z busz toalety, może być trudno. Nie dziwi więc fakt, że wieśniacy zbyt wiele ziemi nie uprawiają- podczas orania pola można wylecieć w powietrze. Długotrwała wojna domowa pozostawiła po sobie piętno, które dzisiaj objawia się wysokimi cenami, raczkującą infrastrukturą i rdzewiejącymi wrakami czołgów przy drodze.
Dzięki przychodom z ropy naftowej obraz ten zdaje się szybko zmieniać- Chińczycy budują kolejne odcinki dróg, stolica kwitnie w oczach, tylko ceny pozostają nadal wysokie. Angola ma wiele do zaoferowania, jest zupełnie nie dotknięta masową turystyką. Przejeżdżając przez kraj można nie spotkać żadnego innego turysty, i nie chodzi tylko o problemy z uzyskaniem wizy. Angola należy do najdroższych krajów świata (po Londynie, Tokio i Oslo). Ceny wielu towarów i usług są zaskakująco wysokie, przykładem mogą być restauracje czy hotele. W Luandzie normalną jest cena w wysokości 200 dolarów amerykańskich za miejsce w hotelu.
Przygotowując się do podróży byłem takim stanem rzeczy niezwykle zaskoczony. Znalazłem jednak znacznie tańsze miejsce noclegowe, wprawdzie oddalone nieco od centrum. Dobrze, że dokonałem rezerwacji wcześniej, gdyż mój samolot z Konga Brazzaville spóźnił się aż o trzy godziny i wylądowałem w Luandzie po północy. Przyznasz, że nie jest to dobra pora na szukanie noclegu, w mieście o którym mówią że jest w nocy … niebezpieczne. Z Konga przyleciałem w towarzystwie dwóch najważniejszych osób z naszej ambasady w Angoli: Pana Ambasadora i Pani Konsul… Dzięki nim szybko dostałem taksówkę i odjechałem do hotelu. Bardzo dziękuję i serdecznie z łam tej relacji pozdrawiam. Uzyskane z pierwszej ręki konkretne informacje, były niezwykle pomocne w zaplanowaniu dalszej podróży- zwłaszcza na południe do angolskich plemion.
Problemem jest w Angoli wymiana pieniędzy na tutejsze kwanza, wskutek różnic kursowych: oficjalnych w stosunku do powszechnie stosowanych poza bankami. W banku 1 USD kosztuje sto siedemdziesiąt, podczas gdy w innych miejscach ponad czterysta. Wymieniam więc w recepcji hotelowej (po 430). W niedzielne przedpołudnie z hotelu poszedłem pieszo do centrum Luandy. W drodze do starego miasta i Fortecy San Miguel mam nowy budynek parlamentu z czerwoną kopułą, a potem potężna iglicę Mauzoleum Agostino Neto, pierwszego prezydenta kraju po uzyskaniu niepodległości. Niestety w niedziele jest nieczynny.
Byłem zaskoczony widokiem w centrum miasta. W Afryce niewiele jest stolic, które mogą pochwalić się tak pięknym nadmorskim bulwarem Marginal, jaki ma Luanda. Zbudowano go w 2012 roku z szerokimi ulicami i rzędami palm. Nadmorska kawiarenka jest dobrym miejscem na odpoczynek przy piwie.
W centralnej części miasta zobaczyć można ciekawe przykłady kolonialnej architektury, jednak problemem jest fotografowanie. Jedynym miejscem w którym bez obawy mogłem wyciągnąć kamerę, jest wzniesiona na cyplu Fortaleza de Sao Miguel – niewielki szesnastowieczny zamek mieszczący obecnie muzeum angolańskiej armii. Na dziedzińcu stoją posągi portugalskich odkrywców a w kilku salach ekspozycja prezentuje historię Angoli do czasów rewolucji… Są stare i współczesne armaty… oraz ciekawie zdobione ściany budynku koszarowego (przypomina płytki portugalskich kościołów). W Luandzie jest kilka kolonialnych kościołów, lecz ich wystrój jest raczej skromny. Pokazuję najładniejszy z nich- osiemnastowieczną Igreję da Nuestra Seniora Dos Remedios. Znajdziesz go w centrum za plecami wieżowców przy głównej poczcie. W pobliżu sfotografowałem jeden z pomników na tle opuszczonej do połowy flagi narodowej, a to z powodu żałoby w dniu pogrzebu przywódcy Kuby Fidela Castro. Jest jak widać, osobą ważną w Angoli.
Z murów fortalezy można sfotografować nie tylko piękne budynki reprezentacyjne, ale i rozległe dzielnice stłoczonych slumsów. Prawdziwe morze parterowych domków zbudowanych na śmietnisku z byle czego, i nakrytych byle czym- przeważnie zardzewiałą blachą falistą. Podczas wojny przybyło do Luandy wielu uchodźców, którzy obecnie gnieżdżą się w dzielnicach biedy. Przejazd przez dzielnice portowe nakłania bardziej do ucieczki z Luandy, niż pozostania i podziwiania zabytków. Luanda uchodzi za najmniej bezpieczne miasto Angoli, co podkreślają również sami mieszkańcy. Ostrzegali mnie mówiąc, że należy w Luandzie unikać nocnych spacerów po mieście, oraz biednych dzielnic bardziej oddalonych od centrum.
Wszędzie w Afryce widać kontrast, biedę i bogactwo, w Luandzie wydawał mi się większy. Stolica kraju gdzie dominują eleganckie sklepy, dobre restauracje i ekskluzywne samochody, a z drugiej strony wegetują ci, którzy nie wzbogacili się na wojnie.
Przez przypadek źle skręcając, zamiast nad morze trafiłem do jednego ze slumsów. Zanim się wycofałem, udało mi się niepostrzeżenie i z dalszej odległości zrobić kilka zdjęć…
Zwiedzanie Angoli poza stolicą, ograniczyłem do południowej części kraju w pobliżu granicy z Namibią i Botswaną. Do Lubango przeleciałem samolotem. Położone na wysokości ponad tysiąca siedemset metrów nad poziomem morza Lubango, jest jednym z większych miast południowej Angoli. Przyjemny klimat oraz mnogość okolicznych atrakcji powoduje, że jest chyba najbardziej atrakcyjnym miastem całej Angoli. Dzięki podpowiedzi Pana Ambasadora zatrzymałem się w tanim hotelu Kimbo do Soba, bardzo przyjemnym miejscem z krytymi strzechą bungalowami i małym ZOO na swoim terenie. Tuż obok mojego piętrowego domku miałem klatki z potężnymi wężami oraz… krokodylami.
Kolonialne miasteczko jest warte spaceru, zwłaszcza że musiałem zorganizować sobie wynajęcie kilkudniowego transportu do interioru. Organizuję prawdziwą wyprawę. Zamierzam bowiem odwiedzić kilka wiosek z niezwykle interesującymi plemionami. Żyją tylko w tym rejonie Angoli oraz częściowo w Namibii. Tylko, że tam raczej pracują w skansenach- niż mieszkają w oryginalnych wioskach. Udaje mi się w ciągu jednego dnia wynająć samochód osobowy terenowy, który będą prowadzić aż dwaj kierowcy. Zwykle w interior i na rozległą pustynię, gdzie prawie nie istnieją drogi, wyjeżdżają przynajmniej dwa samochody aby mogły sobie nawzajem nieść pomoc. Uzgadniam czas wyjazdu na 5-6 dni z noclegiem dla mnie pod namiotem. Kierowcy będą spali w samochodzie. Musimy samochód i siebie wyposażyć prawie we wszystko na 6 dni, i drogę a w zasadzie bezdroża, o długości około tysiąca kilometrów. Dzisiaj popatrzyłem sobie jeszcze, na leżące w kotlinie górskiej kolonialne Lubango z domami w pastelowych kolorach. Na jednym ze skrzyżowań przed moim hotelikiem podoba mi się pomnik piłkarza.
W pobliżu miasta znajdują się dwie główne atrakcje turystyczne Lubango. Nad miastem znajduję Christo Rei- figurę Chrystusa na szczycie góry, chroniącą miasto przed nieszczęściem. W odległości dziesięciu kilometrów w bocznej kotlinie niezwykłą atrakcję stanowi urwisko Tundavala. Droga się kończy parkingiem na skraju kanionu. Wyżyna osiąga tutaj wysokość dwóch tysięcy dwustu metrów, opadając gwałtownie na położoną ponad tysiąc trzysta metrów niżej równinę. Widoczność tego dnia ograniczyła mi chmura, która zaparkowała sobie w wąwozie.
Rozpoczynam pierwszy dzień wyprawy w trójkę wraz z Edsonem i Horacio. Wkrótce nazywam ich Edisonem i Horacym, a oni mnie Mister Pool. Byłem Afryce już Mzungu, Muzungu, Pawłem z Polski, mogę i być nazywany tak… oficjalnie- nie zdołałem ich przekonać do po prostu „Pool” lub Pablo (po portugalsku). Zaczynamy od tankowania do pełna zbiornika i karnistrów, a potem zakupów spożywczych i picia na 6 dni. Kupuję również prezenty dla wodzów wiosek (po 1kg: cukier i ryż, alkohol w butelce 1 litrowej, papierosy i krakersy). Radzą mi abym właśnie takie wiktuały zakupił. Cóż, na pewno znają zwyczaje oraz warunki negocjacji lepiej ode mnie.
Jedziemy z Lubango w kierunku Namibe. Po kilkudziesięciu kilometrach droga pokonuje ten sam spadek terenu co przy Tundavala, w miejscu zwanym Sierra da Leba. Serpentyny asfaltu malowniczo wiją się po zboczu góry, co można podziwiać z położonego naprzeciwko punktu widokowego leżącego na wysokości 1761 metrów… Widok z potężnego urwiska jest wart postoju, nie tylko ze względu na obłoki pełzające pomiędzy górami.
Opuszczam żyzny płaskowyż Huila i zjeżdżam w kierunku pustynnego regionu Namibe. Jeszcze w górach na przyjemnym postoju witają nas sprzedawczynie cmoknięciami w policzki. Sympatyczne, ale nie wiem czy tak witają wszystkich, czy tylko są znajomymi moich kierowców. Piwo tu jakieś … w takich butelkach o mizernej pojemności, chyba 0,33 litra i mniej- z alkoholizmem walczą czy co? Przywykłem do słusznej wielkości butelki 0,65 litra. Potem na dwa dni mogłem zapomnieć całkowicie o zielonym kolorze. Jadę przez pustynie i wyschnięty-zasuszony kolczasty busz..
W Caraculo mieliśmy skręcić w lewo w kierunku Virei, ale okazało się, że droga jest ledwo przejezdna. Jedziemy dłuższą drogą przez stolicę okręgu- miasteczko nadmorskie Namibe. Po drodze znika prawie całkowicie roślinność- chce się jechać jak najszybciej. Namibe okazało się takie sobie. Chcieliśmy kupić kostki lodu do turystycznej lodówki… ale nie ma!
Tankujemy znowu do pełna, gdyż jest to ostatnia okazja w ciągu następnych trzech dni. Następnie jest całkowite, pustynne bezludzie przez sto trzydzieści kilometrów. Pomimo prawdziwej pustyni okazuje się, że nawet w tych ekstremalnych warunkach plemiona próbują wypasać swoje stada. Jedno z nich schowało się przed południowym skwarem w cieniu wielkich głazów. Ta pustynia jest domem dla plemienia Mucubal. Zmierzamy do Virei nieformalnej stolicy plemiennej. Na jednym z postojów prosi o… wodę pasterz z tego ludu. W zamian mam fotkę z moją butelką, która opróżnił natychmiast po otrzymaniu.
W pewnym rejonie pustyni rośnie mnóstwo dziwnych długowiecznych kwiatów. Nazywają się Welwitschia Mirabilis- występują tylko na południu Afryki i są swego rodzaju symbolem pustyni. Ta roslina jest czymś pośrednim między drzewem i byliną. Ma wolno rosnące liście i może żyć do 2000 lat. Spotkałem je już wcześnie na południu Afryki, ale malutkie… i nie kwitnące- tutaj widzę ogromne o prawie półtorametrowej średnicy. Tuż przed Virei zrobiło się trochę zieleniej. Widać dotarły w ten rejon deszcze od strony wnętrza kontynentu- zaczęła się pora deszczowa. Na horyzoncie majaczą stożkowate kształty gór w płowych kolorach.
Nareszcie jest miasteczko Virei (dumnie brzmi), ale to zwykła mizerna pustynna wioseczka, prawie w całości zamieszkana przez plemię Mucual. O ich zwyczajach, wyglądzie… piszę w kolejnej relacji (niżej). Nocowałem w namiocie przy miejscowej komendzie policji. Początkowo nasłuchiwałem odgłosów pustyni a potem zwyczajnie zasnąłem, zmęczony całym dniem jazdy i przedwieczornym spotkaniem przy piwie z mężczyznami Mucual. Noc była… oj długa. W klimacie podrównikowym pora ciemna to minimum jedenaście godzin. Co było robić przy braku prądu i warunków chociażby do posiedzenia. Lepiej było się schować do namiotu przed malarycznymi owadami.
Dzień drugi wyprawy był najtrudniejszy. Musieliśmy pokonać najtrudniejsze odcinki drogi pomiędzy Virei i Oncocua. Tutaj jazda była niezwykle powolna i wielogodzinna po całkowitych bezdrożach. Zniknęły ślady jakiegokolwiek modernizowania czy wykonywania dróg. Jedziemy szerokimi górskimi dolinami wśród kolczastego buszu, próbującego obudzić się do życia po okresie bezdeszczowym. Przyglądam się fantastycznym kształtom drzewek praktycznie bez pni, które wypuszczają gałęzie boczne tuż nad ziemią. Nawet moi kierowcy mają problemy z wyborem właściwej drogi. Muszą często pytać, jeżeli jest kogo. Czasem jakiś uzbrojony w maczetę motocyklista czy pasterz. A droga wielokrotnie przypomina mi jazdę przez wielokolorowy kamieniołom a nie drogę publiczną- to bardziej ścieżki dla zwierząt niż drogi.
Często jesteśmy zmuszeni z prędkością prawie zerową zjeżdżać do koryt suchych rzek, aby je przekroczyć, lub jechać nimi jakiś odcinek wzdłuż. Tylko w jednym miejscu w pobliżu granicy z Namibią widziałem niezwykłe karłowate drzewa butelkowe. Były pękate, niskie, kwitły i zawiązywały kuliste owoce.
Musimy wjechać na teren Parku Narodowego Iona. Po długotrwałej wojnie, okresach głodu w parkach narodowych dzikie zwierzęta zostały prawie wytrzebione. Ten park narodowy nie jest inny. Jadąc jego skrajem przez kilka godzin, w jednym miejscu zauważyłem około dziesięć sztuk antylop kudu oraz… kilka ptaków drapieżnych (kanie i jakieś inne orłowate). Cóż, nie do takiego widoku przyzwyczaiły mnie afrykańskie parki narodowe. Pamiętam takie, również w pobliżu równika ale po stronie wschodniej kontynentu, kiedy to po ujrzeniu najpierw kilku antylop, potem miało się w zasięgu wzroku nawet dziesiątki tysięcy. W Parku Iona zatrzymałem się, aby sfotografować historyczne groby… kolonizatorów portugalskich. Nawet byłem zadowolony z opuszczenia parku, gdyż była szansa spotkać mieszkańców. Przy kolejnym postoju na podpytywanie o drogę, doszedł do nas mężczyzna ludu Himba, a zasadzie powinienem powiedzieć Muchimba. Himba to nazwa tych samych ludzi ale w Namibii. Mężczyzna Muchimba jako oznakę bycia w związku rodzinnym nosi na szyi gruby okrągły pierścień.
Przed Oncocua trafiamy na kolejne wioski, większe i mniejsze. Mnie interesują te bardziej egzotyczne, które nazywam ludami pierwotnymi czy nie tekstylnymi. Niżej pokazałem jedną z normalnych wiosek murzyńskich wraz z mieszkańcami, którzy wyszli zobaczyć któż to przyjechał na skraj ich miejsca zamieszkiwania. Takie spotkania wyglądają następująco: najpierw dzieci pokazywały nas palcami i z radością wrzeszczały „mondele, lub coś co podobnie brzmiało” (biały człowiek), na co z chat wybiegali niemal wszyscy. Najczęściej spotykałem się z serdecznością gospodarzy. Moje próby porozumienia się mieszanką portugalskiego z hiszpańskim nie zawsze były skuteczne. Niejednokrotnie nie pomagała też znajomość portugalskiego przez kierowców- te plemiona władają własnymi językami. Najlepsze były zabawne próby dogadania się mieszanką słów i uniwersalnych gestów. Czasem przełamać lody pomagały moje polskie cukierki, którymi częstowałem dzieciaki.
Miasto Oncocua osiągnęliśmy o zmroku. Był czas wieczorem wyłącznie na znalezienie miejsca na rozbicie namiotu, i… nareszcie do rana: nic się nie trzęsło, podskakiwało i latało we wszystkich kierunkach. W nocy coś mnie gryzie- spryskałem wnętrze namiotu resztką spreju anty komarowego. Oncocua zamieszkują aż trzy grupy etniczne – Muchimba, Mucawana oraz Mutua. Spędzam ten dzień do południa na zwiedzaniu z przewodnikiem ich osad i poznawaniu kultury. Musiałem wynająć na cały dzień Kalumbe młodego przewodnika z plemienia Mutua, który znał aktualną lokalizację koczowniczych plemion (patrz niżej w kolejnej relacji). Na drugim zdjęciu pokazałem salę… do oglądania telewizji przy jednym ze sklepików – barów po drodze.
W większej wsi Otchinjau nareszcie wjeżdżam na lepszą drogę, co wcale nie oznacza asfaltu czy tego typu luksusów. Po prostu jest bardzo dziurawą czerwoną szutrówką, przez którą czasem w poprzek rzeczka z opadów deszczowych zrobiła sobie głębokie koryto. No może być i wzdłuż drogi- wtedy naprawdę przydaje się napęd terenowy z drugiej skrzyni biegów naszej Toyoty. Nie wspomnę o takich zabawnych miejscach, gdzie czerwone błotne rozlewisko sięga kolan. Wtedy masz przed wjechaniem czas na decyzję: jechać a może lepiej wrócić, albo objechać… lub spytać kogoś jak to coś pokonać. No bo nie wiadomo jak tam jest głęboko- a nie ma nikogo kto może wyciągnąć na holu! Horacio okazał się mistrzem kierownicy w błotnych slalomach. Czasem nawet obaj kierowcy wysiadali, aby dla swojego szefa zrobić zdjęcie… drogi. Jestem w Otchinjau na bazarze- tak wygląda: las bud wykonanych z gałęzi i cienkich klocków z buszu. Coś jakby domki z krainy Flinstonów. Ale najciekawsi są… ludzie- jeżeli uda Ci się z nimi zaprzyjaźnić i uzyskać zgodę na fotografię. W Cahama nocujemy. Restauratorka wyraża zgodę na nocleg na swoim trenie, gdy kupimy coś na kolację. Decydujemy się na kurczaka z kartoflami i gotowanymi warzywami. Niezły, tylko ten kurczak mógłby być mniej twardym wyczynowcem…
Po porannej kawie, już na bardzo dobrej drodze asfaltowej prowadzącej w kierunku granicy z Namibią, dojeżdżam do Chiangue, nazywanego również Gambos. Dawne kolonialne portugalskie miasteczko, do którego wiodła nawet linia kolejowa z nadmorskiego Namibe. Po kolei nie ma żadnego śladu poza kilkoma zabytkowymi budynkami, oraz fajansową tabliczką na budynku dawnego dworca kolejowego.
Z Gambos jadę w bok znowu błotnym slalomem gigantem do plemienia Mugambues (patrz relacja o plemionach). Tego samego dnia jeszcze po asfaltowej drodze do Dongue. Po drodze podziwiam ogromną parasolkę drzewa Molumbeira (nie znam polskiej nazwy). W Dongue można się było pokusić o zakup i zmianę dotychczas dość monotonnego menu: ja jem bagietki zagryzane rybkami z puszki… Kierowcy wolą pomidory i rybkę z garnka- ja się nie odważyłem. Oni pewnie na co dzień żyją sobie z amebą- ja wolę nie poznawać jej bliżej.
Ponownie zbaczamy z głównej drogi by przez dwie godziny w jedną stronę, straszliwymi wertepami w rozmiękłej błotnistej drodze dotrzeć do Buszmenów. Na końcowym odcinku dojazdu do wioski pilotują nas dwaj Buszmeni. Prowadzą nas bezdrożami, ścieżkami dla zwierząt oraz korytami okresowych rzek. Wioska z oryginalnymi narzędziami, mizerne poletka i brak wody… Kupuję dwie niezwykle egzotyczne strzały do łuku- do swojej kolekcji podróżniczej.
Warto wiedzieć, że tereny współczesnej Angoli zasiedlili prawdopodobnie w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą właśnie Buszmeni. Przybysze z Europy w szesnastym wieku sprytnie manipulowali miejscowymi ludami, interweniowali w miejscowe konflikty i uczynili ten wielki kraj miejscem handlu niewolników (o Buszmenach piszę szerzej również niżej). Powrót na asfalt nastąpił jakoś sprytniej i po mniej uciążliwej drodze.
Przed zmrokiem docieramy do miasteczka Chibia. Nocleg nastąpił w domu krewnego jednego z kierowców. Spełnia się marzenie o kąpieli i normalnym łóżku. Wreszcie położyłem głowę na poduszce a nie zwiniętej zimowej kurtce. Ale prąd się odnalazł dopiero po północy i po kilku dniach mogłem naładować akumulatorki sprzętu fotograficznego. Rankiem wyjeżdżamy w busz na poszukiwanie ostatniego ósmego plemienia. Muila oczywiście zobaczyłem i spędziłem z nimi nieco czasu. Kobiety zakładają pierścienie na szyję, których nigdy nie zdejmują. Bardzo egzotyczne uczesanie… czerwone i beżowo- żółte. Nie wiem czy nie są najciekawszym z plemion, które zobaczyłem na całej trasie w Angoli.
W odróżnieni od poprzednich krajów, policja na drogach z reguły nie stanowi dla kierowcy problemu. Powrót do Lubango i późniejszy przelot powrotny do Luandy, zakończył moją angolską niezwykle egzotyczną przygodę. Punktów kontrolnych jest mało a kierowcy zatrzymywani są wyrywkowo. Na ostatnich zdjęciach pokazuję: buty, w których chodzą prawie wszyscy mieszkańcu buszu- buty z opony za 50 miejscowych kwanza (to jest 80 polskich groszy), oraz mapkę przebytej drogi w Angoli.
Następna relacji niżej jest o angolskich plemionach.
Przejście do poprzedniej relacji: Kongo Brazza
Przejście na początek trasy: Kamerun
Plemiona Angoli, relacja z podróży
Plemiona w Angoli, relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Niektórzy reklamują Angolę jako miejsce gdzie: zobaczy się porzucone czołgi oraz kobiety noszące na głowach mieszankę ziół i… gnoju. Ja wiedziałem wcześniej, że południe tego kraju zamieszkują niezwykle oryginalne plemiona. Usłyszałem o nich w Namibii, w której także można część z nich zobaczyć, tylko że tam bardziej to przypomina wizytę w skansenie niż prawdziwe życie w afrykańskim buszu. Wyprawę do plemion południa Angoli rozpocząłem w Lubango od wynajęcia samochodu z napędem na cztery koła, wraz z miejscowymi kierowcami. Miałem ich aż dwóch, gdyż właściciel firmy wynajmującej nie chciał inaczej samochodu wypuścić w trasę. Normalnie ruszają przynajmniej dwa samochody, aby mogły sobie nawzajem udzielić w drodze pomocy. Podał mi przykład samochodu wynajętego bez kierowcy grupce Hiszpanów. Po tygodniu dostał wiadomość, że jego samochód stoi porzucony na pustyni. Wynajmujący pozostawili go i odjechali… do domu. Widać wybrali się w ten ekstremalnie trudny teren jak na wycieczkę po Europie, i trudności drogi ich przerosły.
Ta relacja jest częścią wcześniejszej i piszę w obecnej tylko o plemionach. Przed wyjazdem zaopatrzyłem samochód między innymi w paczki z prezentami… dla wodzów wiosek, aby uzyskać ich zgodę na wejście do wioski oraz na filmowanie. Edson i Horacio rozmawiają po portugalsku i odrobinę po angielsku. Nie mamy kłopotów z porozumiewaniem się. Zostałem nazwany na tej prawdziwej wyprawie do buszu i na pustynie, Mister Poolem. Nie dało się skrócić tej nazwy.
Na temat każdego z plemion mógłbym napisać oddzielną długą relację. Nie robię tego, gdyż rezerwuję sobie temat do wydawnictwa książkowego „Żyłem wśród ludów pierwotnych…”. Ponadto wiele ze zdjęć jest, jakby to nazwać „roznegliżowanych” i nie chcę być posądzany o propagowanie na publicznej stronie treści… nieobyczajnych.
Jeżeli zaprosisz, chętnie przyjadę i opowiem szczegółowo o tej wyprawie.
Piszę nieco obszerniej tylko o pierwszym. Siedzibą ludu Mucubal znajduje się w Virei- pustynnym rejonie prowincji Namibe na południu Angoli. Wioska znajduje się na pustyni w odległości stu trzydziestu kilometrów od miasta Namibe na wybrzeża Atlantyku. Droga szutrowa wiedzie przez całkowite pustkowia, z rzadka porośnięte tylko kolczastymi krzewami. Już niedługo powinny ożyć- wolno zaczyna się pora deszczowa.
W centrum Virei głównym miejscem jest placyk z trzema flagami, wśród których najważniejsza jest ta symbolizująca monopartię MPLA. Po placyku szwendają się świnki i… jest pustynnie: piach, dziury na drodze, śmieci przesuwane wiatrem i ciekawie wyglądające z domostw dzieciaki. Mój kolor twarzy wyraźnie zaciekawił grupkę lokalnych „piwożłopów” w klapkach- japonkach wykonanych… z opony. Niedługo też do nich dołączyliśmy. Wierzcie mi, każde zimne piwo bosko smakuje- po trzygodzinnej jeździe przez pustynię. Z boku jest mały sklepik. Dobrze, że zaopatrzenie zrobiliśmy w Lubango w domu towarowym.
Do kompletu widoku otoczenia brakuje jeszcze tylko dużego stada kóz, próbującego coś znaleźć do jedzenia wśród śmieci i kamieni. Coś czego naprawdę kózki mogłyby skosztować, ponieważ na co dzień jest podlewane- jest szczelnie zasłonięte płotem z gałęzi.
Mucubal jest półkoczowniczym ludem pasterzy, żyjącym z hodowli bydła i rolnictwa. Nazywani są także Mucubale, Mugubale oraz Mucubai. Najwięcej kobiet Mucubal spotkałem na wioskowym, betonowym placyku targowym. Masz je na zdjęciu w towarzystwie dzieci. Noszą specyficzne biustonosze oynduthi. Są w postaci pasków przyciskających piersi do ciała. Dodatkowo oznaczają bycie mężatkami. Tylko kobiety stanu wolnego chodzą ze swobodnie sterczącymi sutkami. Ramiona i nogi przyozdabiają rzędami mosiężnych lub żelaznych pierścieni. Kiedyś nosiły na głowie ompota, specyficzne nakrycia głowy. Wykonywano je ze splecionych gałązek i wypełniano krowimi ogonami. Będąc na miejscu jednak tej tradycji nie zauważyłem- wolą odmianę turbanów z kolorowego materiału. Jak chyba wszędzie w Afryce kobieta nosi swoje maleństwa w chuście dociskającej dziecko do pleców. Ma wtedy ręce wolne aby móc pracować. Mężczyźni są ubrani prawie po europejsku: spodenki i jakaś bluzka u góry. Panowie w tej kulturze są, jak to powiedzieć bez super złośliwości: od „wyższych celów”. Polega to przed wieczorem przede wszystkim na odpoczywaniu w cieniu… Mucubal kultywują specyficzne tradycje i obyczaje. Kobiety i mężczyźni mają spiłowane górne zęby (dwa siekacze przednie) a dolne pod nimi usuwają (wybijają). Pokazywali mi jak to robią: przykładają coś twardego z przodu do zęba i mocno uderzają w drugi koniec. Ząb wylatuje, podobnie jak u nas podczas ostrej bójki. Robią tak, gdyż podobno zęby dolne opuszczają w nocy usta, aby załatwić potrzeby fizjologiczne i… wracają ubrudzone z powrotem. Więc lepiej je usunąć, aby „świntuchy” nie brudziły fekaliami jamy ustnej. Do tego dochodzą specyficzne wierzenia religijne i ceremonie. Na przykład mięso bydlęce spożywają tylko w czasie długotrwałych ceremonii pogrzebowych. Groby przyozdabiają porożami bydła ubitego w ofierze. Liczba poroży świadczy o statusie społecznym zmarłego. Taka swoistego rodzaju kultura śmierci- nawiasem mówiąc bardzo podobna do zwyczajów na innym kontynencie- w Indonezji.
Do Oncocua jedzie się prawie całkowitymi bezdrożami, pokonując liczne koryta suchych rzek, skrajem parku narodowego, w otoczeniu pustynnej roślinności i płowo-bezowych szczytów górskich. W pobliżu Oncocua ma się do czynienia z prawdziwym tyglem kulturowym, w którym zamieszkuje kilka grup plemiennych. Dwukrotnie trafiłem do wiosek Mutua. Musiałem wkupywać się prezentami. W jednej z nich okazało się, że słusznym wyborem był zakup alkoholu i papierosów. Zaraz na początku zapytano mnie- czy wśród souvenirów są papierosy. Po potwierdzeniu zgoda na wejście do wioski była szybko. Jeszcze szybciej starsze kobiety podzieliły papierosy równo między siebie… i wypaliły jednego po drugim (!!!) W drugiej, szef wioski… chciał tylko butelkę! Mutua (inna nazwa Butua) jest plemieniem zbieraczym i miałem problem ze znalezieniem informacji o nim, podczas przygotowywania się do wyjazdu. Jest mało znanym. Wioski są małe i skryte w buszu. Zbierają owoce oraz zajmują się produkcją miodu, a dokładnie podbieraniem miodu pszczołom z buszu. Kobiety przyozdabiają głowy w sposób zbliżony do ludów Himba w Namibii. Plotą cienkie warkoczyki i po natłuszczeniu kozim masłem pokrywają je czerwoną ziemią. Powstaje twardy czerwony patyk na głowie, znacznie bardziej prymitywny od stosowanych przez lud Himba/ Muchimba. Używają skórzanych i metalowych ozdób na rękach, nogach i w pasie do podtrzymania stroju. Obowiązuje mycie głowy i ciała raz na jakiś czas. Kobiety codziennie wcześnie rano okadzają swoje krocze wonnym dymem przy użyciu specjalnego oprzyrządowania. Mężczyzna praktycznie nie różni się od innych mieszkańców Czarnego Lądu. Na drugim zdjęciu pokazuję sposób pracy żarnem kamiennym.
Mucuwana są angolskimi aborygenami, którzy nadal ubierają się i żyją w zgodzie z tradycjami plemiennymi. Są rolnikami i hodowcami zwierząt. Na zdjęciach udało mi się pokazać wszystko co jest w ich wyglądzie typowe dla tamtejszej kultury. Kobiety na głowach noszą wystający nad czoło zawój, wykonany z włosów pokrytych mieszanką tłuszczu, ziół i… gnoju zwierzęcego. Kobiety plotą kolorowe od ozdób warkoczyki, obwieszają się sznurami koralików. Z tworów natury wykonują różnego rodzaju bransolety i naszyjniki. Podczas uroczystości i okazji do tańców są nimi dość dokładnie poobwieszane. Mężczyźni podobnie jak poprzednicy preferują stroje tekstylne. Najmodniejszym „obuwiem” są japonki.
Jednym z najbardziej znanych i często opisywanych jest niesamowicie egzotyczny lud Muchimba. To samo plemię w sąsiedniej Namibii nosi nazwę Himba. W okolicach Oncocua oraz dalej w stronę południową w pobliżu Hangumbe znajduje się kilka grup tego plemienia. Każdy chyba widział fotografie zwłaszcza kobiet Muchimba, czerwone ciała i włosy obficie pokryte czerwoną ziemią. Sprzedawca w barze w Oncocua wydając mi resztę śmieje się – tym czerwonym pieniądzem płacili mi Muchimba. Banknoty są prawie oblepione na czerwono. Spotkanie kobiet jest zawsze interesujące. Są jak pradawne egzotyczne boginie, podczas gdy młodzi mężczyźni preferują modne podkoszulki i… okulary słoneczne. Wszyscy mężczyźni Muchimba noszą grube pierścienie i okrągłe drobniejsze naszyjniki, jako oznakę bycia w związku z kobietą.
Szukając Muchimba, najpierw znaleźliśmy mężczyznę przy miejscowym wodopoju- rodzaju ręcznej pompy z ogromnym kołem, które uruchamiało pompę. Przyszedł z buszu popatrzeć na nas, podczas gdy kobiety w tym czasie… pracowały. Ozdoby głowy kobiet to prawdziwe arcydzieła. Myją się raz na trzy miesiące. Po spleceniu włosów w warkoczyki, pokrywają je masłem a potem ziemią, pozostawiając jednak na końcu artystycznie wykonane czarne pędzle. Do tego wiele innych ozdób na głowie, ramionach, pasie i nogach. W pasie zamiast tekstylnej czerwonej od ziemi spódniczki, można spotkać kozią skórę przyciętą w trójkąt, tak aby można ją było odpowiednio przewinąć i uformować… majtki. Codziennie rano przed rozwidnieniem się kobiety rozpalają specjalny kaganek z wonnymi ziołami, aby okadzić swoje okolice intymne. Kaganek stawiają pod trójkątnym koszykiem, który dosuwają do swojego krocza i całość nakrywają skóra. Dym wydostając się szparami … dezynfekuje oraz zmienia zapach ciała. Można żyć bez mycia się i dezodorantów???
Mudimba natomiast, jest małym plemieniem koczowniczym i niełatwo je odszukać w buszu. Ich zwyczaje szybko obecnie się zmieniają i sądzę, że niedługo nie będą się wyróżniali od innych plemion murzyńskich Bantu. Są bardziej tekstylni, częstym widokiem jest motocykl we wiosce…
Plemię Mugambues można spotkać w głębi buszu, w pobliżu kolonialnego miasteczka Chiangue. Są rolnikami i hodowcami bydła. jak plemię wcześniejsze, również dokonali wyboru w stronę życia łatwiejszego i… bardziej w naszym rozumieniu cywilizowanego. Dawne grube naszyjniki n szyjach noszą okazjonalnie wyłącznie starsze kobiety. Młodzież wybrała nowoczesność i… modę. Wnętrza chat jednak wcale się nie zmieniły. Nadal znajdują się w nich najbardziej prymitywne podstawowe narzędzia, ognisko rozpalane na trzech kamieniach z podsuwanymi gałęziami oraz naczynia wykonane z… uciętej tykwy. Z takiego naczynia jedzenie nabiera się do ust rękoma.
Najdawniejszymi mieszkańcami południowej Afryki byli Buszmeni (od trzech tysięcy lat). Właśnie do tego plemienia chciałem koniecznie dotrzeć. Kiedyś szukałem w Botswanie i Namibii, ale tam nie udało mi się ich odnaleźć. W Angoli dotarcie do plemienia Buszmenów okazało się najtrudniejsze. Trzeba było zboczyć z głównej drogi i dwie godziny odjechać w bok bezdrożami oraz po rozkisłych od deszczu i błota drogach, po których jazda bardziej przypominała slalom samochodowy. W końcowej części drogi do malutkiej wioseczki w buszu doprowadzili mnie dwaj buszmeni. Jechaliśmy już tylko po zwierzęcych ścieżkach w buszu, oraz na szczęście suchymi dzisiaj korytami okresowych rzek. Jeszcze wczoraj niektórymi płynęła woda- po całonocnej ulewie. Wioska składała się z czterech rodzin mieszkających w pobliżu siebie w kolczastym, obecnie zielonym buszu. Pora deszczowa w tym rejonie nadeszła wcześniej niż nad pustynie. Jedna rodzina posiada trzy chaty: mieszkalną, kuchnię i dla zwierząt.
To życie jest naprawdę mizerne. Mają problem z wyżywieniem się z malutkich poletek z kukurydzą i jakimiś roślinami dyniowatymi, ale zwłaszcza z dostępem do wody. Nie są zbyt wysokiego wzrostu-maksymalnie do około stu sześćdziesięciu centymetrów. Rozdałem resztę posiadanych wiktuałów, cukierków dla dzieciaków. Kupiłem dwie strzały do łuku i… chciałem tam przenocować, ale nie było gdzie. Drugim argumentem na niekorzyść, były nadciągające ciemne chmury wróżące intensywne opady. Zapamiętałem ślady wody w korytach rzecznych… i odjechałem. Miałem rację, przez całą noc lało.
Nie wiem, czy nie najciekawszym z plemion angolskich był lud Muila (lub Mumuila). Znajduje się w pobliżu Chibia na płaskowyżu Huila. Są zlepkiem grup etnicznych żyjących w prowincji Huila. Zajmują się rolnictwem , hodowlą bydła i pszczelarstwem. Dotarcie do nich było niewiele łatwiejsze niż wcześniej do Buszmenów. O niezwykłości plemienia świadczą przede wszystkim fryzury kobiece, oraz noszone przez nie bardzo masywne naszyjniki. Zakładają je jako młode dziewczynki i nigdy nie zdejmują. Moim zdaniem są afrykańską odmianą „kobiet żyraf”, znanych mi z rejonu Birmy i Tajlandii w Azji.
Kobiety zaplatają grube warkocze „nontombi” w ilości od czterech do sześciu, i pokrywają mieszanką oleju, kory drzewnej, ziemi, suszonego łajna i ziół. Występują dwa kolory: czerwony i żółtawy. Zwyczaje z naszyjnikami są skomplikowane i nie chcę ich tutaj szczegółowo opisywać. Popatrz na zdjęciach jak wyglądają ich głowy i… szyje.
Jak u wszystkich oglądanych wcześniej członków plemion, modne tutaj są japonki (foto)-wartość po przeliczeniu wynosi około 80 polskich groszy. Obok masz młodą przedstawicielkę kobiet żyraf z rodu Muila- także ostrzą zęby.
Potem już był tylko szybki powrót do Lubango, pożegnanie z kierowcami, rozliczenie kosztów wypożyczenia samochodu oraz przelot samolotowy z powrotem do stolicy Angoli.
Szczegóły organizacyjne tej podróży znajdziesz niżej.
Przejście do następnej relacji: Wyspy Świętego Tomasza i Książęca.
Przejście do poprzedniej relacji: Angola
Przejście na początek trasy: Kamerun
informacje praktyczne
Angola, informacje praktyczne (na grudzień 2016).
Tekst: Paweł Krzyk
Informacje ogólne: państwo w południowo-zachodniej Afryce nad Oceanem Atlantyckim. Sąsiaduje z Demokratyczną Republiką Konga, Namibią, Kongiem oraz Zambią. W przeszłości była kolonią portugalską. Posiada znaczne zasoby surowców naturalnych, w tym ropy naftowej i diamentów. Mieszkańców posiada około 24,5 miliona i powierzchnię około cztery razy większą od Polski- kwadrat o boku około 1200 km. Od 1979 roku prawie nieprzerwanie głową państwa jest prezydent José Eduardo dos Santos (monopartia MPLA). Jest to kraj głównie wyżynny- niziny występują przede wszystkim w pasie wybrzeża Atlantyku. Różnica czasowa: nie ma- ma ten sam czas co w Polsce (z wyjątkiem czasu letniego- tutaj go nie używają). Dzień trwa prawie zawsze około 13 godzin.
Kiedy jechać? W Angoli występuje jedna pora deszczowa, która trwa od października do marca. Tropik interioru łagodzi wysokość nad poziomem morza, dzięki której temperatury nie są zbyt wysokie a noce mogą być nawet chłodne.
W południowej części wybrzeża atlantyckiego w pasie do około 100 km deszcze występują niezwykle rzadko. Jest to wpływ zimnego prądu morskiego (Prąd Benguelski), który skrapla całą wilgoć. Występuje tam praktycznie klimat suchy pustynny. Deszcze mogą także zamienić niektóre drogi w błotne kąpieliska. Jechałem samochodem, którego prowadzenie czasem przypominało kontrolowane poślizgi.
Z uwagi na wysokość nad poziomem morza dobrze jest mieć w plecaku trochę ciepłej odzieży. Ja nie miałem problemu- wyjechałem w polskim listopadzie…
Wiza: od Polaków jest wymagana. Wizy Angoli trzeba załatwić przed wyjazdem, gdyż nie są dostępne na granicach. Ponadto ambasady Angoli w Afryce nie wydają z reguły wiz obcokrajowcom.
Swoją miesięczną wizę załatwiłem w Warszawie. Złożyłem przez firmę „2 Ways”- WizaSerwis.pl – cena 758 zł- w tym opłata konsularna 597 zł (polecam).
Oficjalnie wizę pobytową ważną do 30 dni oraz wizę tranzytową można otrzymać w Ambasadzie Angoli w Warszawie lub w innych placówkach dyplomatycznych i konsularnych. Z reguły wymagane jest udokumentowanie celu pobytu (zaproszenie, dowód opłacenia kosztów pobytu, wykupiony bilet na podróż).
Możesz załatwić także samodzielnie. Ambasada Republiki Angoli znajduje się w Warszawie przy ulicy Goszczyńskiego 12, kod pocztowy 02-616, tel. +48 22 844 09 83, godziny otwarcia: 10: 30-15: 00 z przerwą od 13: 00 do 14:00. Do wizy potrzebne są: (można złożyć przez aplikację internetową ambasady- lub wypisać dok. papierowe):
- Paszport (ważny co najmniej 6 miesięcy i z dwiema wolnymi stronami na wizy)
- Kopia paszportu (strona ze zdjęciem i wszystkie strony z wizami)
- Dowód wpłaty 100 dolarów w gotówce na konto ambasady w banku City Handlowy (wpłaty tylko i wyłącznie w oddziałach tego banku)
- Dwa zdjęcia en face (paszportowe)
- Wypełniony formularz (drukowane litery, czarnym długopisem, bez skreśleń)
- Kopia biletu lotniczego w dwie strony
- Kopia Międzynarodowej Książeczki Szczepień z dowodem szczepienia przeciw żółtej febrze oraz oryginał do wglądu
- Rezerwacja hotelu
- Wyciąg z konta bankowego gwarantujący posiadanie równowartości minimum 200 dolarów na każdy dzień pobytu (wyciąg z pieczątką bankową, wystawiony maksymalnie siedem dni przed datą złożenia wniosku wizowego).
Komplet dokumentów trzeba dostarczyć osobiście lub przez pośrednika. Odbiór wizy trzeba zorganizować w ten sam sposób. Ambasada nie praktykuje załatwiania wiz drogą korespondencyjną. Ambasada Angoli w Warszawie wystawia wizy w przeciągu siedmiu dni roboczych. Wizy są wielokrotne, ważne przez 60 dni (do Angoli można wjechać ostatniego dnia ważności wizy) i upoważniają do 30-dniowego pobytu na terenie Angoli.
Wizy do krajów sąsiadujących (z tego co wiem).
- Kongo
Ambasada Republiki Konga w Luandzie, Avenida do Fevereiro 4
- Demokratyczna Republika Konga
Ambasada Demokratycznej Republiki Konga w Luandzie, RuaCesario Verde 23/25 Vila Alice.
- Zambia
Ambasada Zambii w Luandzie, Rua Rei Katyavala, 106. Wizy Zambii dostępne są też na granicach.
- Namibia
Ambasada Namibii w Luandzie, Rua da Liberdade 20, Vila Alice.
Wizy dostępne są również w konsulacie w Ondjiva, Rua Agosto 28, Pioner Seca. Nie ma możliwości otrzymania wizy na granicy.
Polska ambasada w Angoli
Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Angoli znajduje się w Luandzie, przy Rua Damiao de Gois 64, Alvalade. C.P.1340 Luanda. Tel. +244 222 327 199, tel. dyżurny +244 934 112 212, www.luanda.msz.gov.pl.
Język urzędowy: portugalski. Po angielsku czasami kogoś znalazłem.
Waluta: kwanza (AOA). Wymieniałem USD w hotelu i punkcie wynajmu samochodów po kursie 1 USD= 430 do 450 AOA. Preferują USD- kurs EUR był niekorzystny. Kartą nie udało mi się nigdzie zapłacić. W dużym domu towarowym widziałem czytniki kart… ale nie sprawdzałem.
Internet i telefony, prąd, wtyczki: Internet jest dostępny w kafejkach internetowych i w lepszych hotelach. Telefony GSM nasze działają. Prąd i wtyczki takie jak w Polsce.
Ceny: towary i usługi : generalnie dość wysokie (zwłaszcza w Luandzie)- podobne i znacznie wyższe od polskich. Poza Luandą znacznie taniej.
Jak dojechać? Najwygodniej samolotem. Istnieją możliwości wjazdu drogą lądową od strony krajów sąsiednich.
Bezpieczeństwo: Kraj obecnie należy do bezpiecznych. Ale… po 27-letniej wojnie domowej od 2002 r. w Angoli utrwala się pokój. Jednakże skutki obcowania z przemocą, rozregulowanie mechanizmów kontroli społecznej, bieda, bezrobocie oraz wielkie ilości broni pozostałej po wojnie rodzą przestępczość pospolitą. Do rozbojów dochodzi zwłaszcza w stolicy oraz na głównych szlakach komunikacyjnych. Spacerując po stolicy lub poruszając się po tym mieście samochodem, należy zachować środki ostrożności. Nie należy nosić przy sobie dużych sum pieniędzy, biżuterii, laptopów ani innych drogocennych przedmiotów. W samochodzie koniecznie należy zamykać okna i blokować drzwi (często to obserwowałem nawet wśród taxi). Poważnym niebezpieczeństwem w głębi kraju są miny – pozostałość z okresu działań wojennych. Nie wolno zbaczać z regularnie uczęszczanych dróg. Nie wszystkie pola minowe są wyraźnie oznaczone (zasięgać opinii mieszkańców).
Wjeżdżając do Angoli będziesz poproszony o okazanie ważnego szczepienia przeciw żółtej febrze. Występuje duże zagrożenie sanitarno-epidemiologiczne, głównie cholerą, tyfusem, żółtą febrą, wirusowym zapaleniem opon mózgowych, AIDS i chorobami tropikalnymi, z których większość to choroby przenoszone drogą pokarmową.
Zagrożenie malarią występuje na całym obszarze Angoli oprócz wąskiego pasa wybrzeża Atlantyckiego przy granicy z Namibią oraz najwyższych części gór. Ryzyko zachorowania jest przez cały rok, choć największe podczas pory deszczowej (od października do marca), w związku z czym przy krótkich pobytach zalecane są środki prewencyjne. O profilaktyce antymalarycznej piszę pod malaria.
Nie pij wody nieprzegotowanej (nawet mycie zębów). Owoce myjemy i obieramy własnoręcznie, a potrawy najlepiej jeść tylko gotowane, pieczone lub smażone. Mleko, świeże soki, surowe warzywa…, najlepiej zapomnij, że istnieją!!! Nie brodź i nie kąp się w zbiornikach ze stojącą wodą (ślepota rzeczna, larwy przenikają przez skórę… cierpnie skóra, po prostu uważaj).
Pamiętaj zawsze o pytaniu o zgodę, zanim zaczniesz fotografować ludzi, nawet na bazarach lub we wioskach. Nie fotografuj obiektów państwowych i militarnych.
Transport i informacje turystyczne: na granicach i w miastach brak informacji turystycznych, i jakichkolwiek materiałów turystycznych. Ruch prawostronny. W przypadku jazdy pojazdem i spowodowania kolizji z rannymi…, należy jak najszybciej udać się na najbliższy posterunek policji. Pozostanie na miejscu grozi samosądem miejscowej ludności.
Transport publiczny w Angoli jest niezły w mieście. Luanda posiada taksówki i biało-niebieskie mini busy (płacisz w tych ostatnich po 150 AOA niezależnie od długości trasy). Taksówki istnieją prywatne i zbiorowe- opłaty w zbiorowych podobne do mini busów. W prywatnych „wolna amerykanka”- jadą na licznik ale kombinują z nim ile wlezie, tak, że zamiast np. 5 tysięcy licznik może pokazać 28 tysięcy (doświadczony fakt). Poza miasto transport jest sporadyczny- nie mam doświadczeń, jechałem wynajętym samochodem.
Na mojej całej trasie jeździłem: taksówkami zbiorczymi, mini busami, taksówką zbiorczą z napędem na cztery koła., wynajętym samochodem osobowym z napędem terenowym, taksówką motocyklową. Niżej podaję szczegóły (ceny w AOA, jedna złotówka to około 115 AOA).
–lotnisko LAD- Hotel Rancho el Tesouro w Luandzie: nocne taxi zmówione przez zaprzyjaźnioną osobę z polskiej ambasady, 15 minut, 7.000 kwanza. Ceny do centrum miasta wyniosą od pięciu tysięcy do siedmiu-uzgadniaj kwotę przed startem (licznik tak- ale nie więcej niż…).
–lotnisko w Lubango- hotel Kimbo do Soba: taxi za 3.000, kilka minut.
– przejazd przez miasto Lubango: motocyklowa taksówka za 150 AOA.
– objazd plemion na południu Angoli: samochodem z napędem terenowym przez 5 dni, ok.900 km, w zależności od warunków i negocjacji, miejsca noclegów- cena za samochód z kierowcą wyniesie od 200 USD w górę za jeden dzień.
–Luanda- targowisko Benfica: Wypad na targ z pamiątkami Benfica- jadę dwoma mini busami (wycieczka 3 godzinna w obie strony):
– 45’ z Rua da Samba do Benfica i …
-zmiana mini busa na taki w kierunku Museu -10’ (oba po 150 AOA).
Hotele:
Luanda: spałem w Hotelu Rancho el Tesouro-Rua da Ceramica, (Samba) Luanda, za 25,5 USD/noc w dwójce. Taki sobie…
Lubango: spałem w Kimbo do Soba, super bungalowy z b. dobrym śniadaniem za 27,8 USD/noc w bungalowie 2 osobowym. Wart polecenia.
Na trasie objazdu do plemion: noclegi w namiocie.
Przewodniki: nie szukałem, wystarczyły mi informacje z Internetu, oraz uzyskane na miejscu.
Atrakcje turystyczne:
Luanda: pieszo w stronę starego miasta i Fortecy San Miguel, potem do centrum Luandy z wieżowcami, ładna katedra. Wart zwiedzenia dobry targ z pamiątkami w Benfica.
Lubango: spacerem do centrum kolonialnego miasteczka. W pobliżu warte dotarcia dwie atrakcje:
– Christo Rei– figura Chrystusa na szczycie góry-chroniąca przed nieszczęściem
– wąwóz Tundavala-10 km w bok od miasta- 1300m głębokości kanion w górach.
– plemiona: są zdecydowanym hitem mojej wyprawy- patrz relacja.
Oczywiście to duży kraj i jest wiele innych ciekawych miejsc, m. innymi Wodospady…
film z podróży: Angola, Luanda i Lubango
jest niżej
film: Wśród prymitywnych w Angoli (Mucubal, Mucuroca, Muhacaona, Mutua)
jest niżej
film: Wśród prymitywnych w Angoli (Muchimba,Mudimba, Mugambues, San, Muila)
umieściłem go niżej
z Luandy do Porto Amboim i Kabindy. Relacja z podróży.
Angola, z Luandy do Porto Amboim i Cabindy. Relacja z podróży.
(na wrzesień 2021)
Tekst i foto: Paweł Krzyk
Porto Amboim jest ponad milionowym miastem portowym w zachodniej Angoli, nad Oceanem Atlantyckim. Ośrodek administracyjny prowincji centralnej. Główny ośrodek produkcji kawy i rybołówstwa w Angoli. Postanowiłem do niego dotrzeć wynajętą taksówką z Luandy (262 km w jedna stronę). Luanda pożegnała mnie widokiem wieżowców w części nabrzeżnej.
Niestety później rozpadało się i widoki baobabów, oraz wioseczek wzdłuż głównej szosy niezbyt cieszyły.
W Porto Amboin podobało mi się klifowate wzgórze, oraz widok z niego na miasto.
Prowincja Kabinda znajduje się nad Atlantykiem, ale jest z wyjątkiem wybrzeża morskiego otoczona terenami państw kongijskich… To typowa eksklawa o powierzchni nieco ponad 7 tysięcy kilometrów kwadratowych, która funkcjonuje dzięki ropie naftowej. Zamieszkuje ją ok. 700 tysięcy mieszkańców, przede wszystkim w stolicy- mieście o tej samej nazwie..
Przyleciałem tutaj samolotem ze stolicy Angoli- lądem trzeba by przekroczyć granice Demokratycznej Republiki Konga. Nie jest to miejsce zbyt atrakcyjne turystycznie i… miałem problemy z fotografowaniem.
Przejście do następnej relacji: Etiopia, Asosa i Gambela