Czad, relacja z podróży
Czad, relacja z podróży.
Tekst z zdjęcia: Paweł Krzyk
Z wyprawą do Czadu miałem duży problem organizacyjny. Jak zwykle chciałem pojechać samotnie i zacząłem się przygotowywać. Trochę się zastanowiłem, gdy przeczytałem w innej relacji sprzed paru lat:
„Czad, cztery razy większy od Polski przykryty jest kołdrą piachu. Gdzieniegdzie dziurawą- to oazy i za krótką na południu. W Czadzie nie ma prawie nic. Kilka kilometrów asfaltu, kilku skorumpowanych urzędników, kilka samochodów na ulicach Ndżameny. Teoretycznie aby móc fotografować, należy wyrobić zezwolenie w Ndżamenie, ale zdaje się, że żaden urzędnik o tym nie wie…”.
Potem się przekonałem, że zwiedzenie tego kraju, to nie tak prosta sprawa jak się może wydawać. Już na samym początku miałam duże problemy ze znalezieniem przewodników i informacji. Jedyny opublikowany przewodnik Lonely Planet “Afryka” opisał go jako pełen niebezpieczeństw, rebeliantów, korupcji i gdzie za wszystko „ białas” zapłaci podwójnie. Do tego dochodzi wysokie ryzyko zachorowania na prawie wszystkie tropikalne paskudztwa afrykańskie- w tym malarię. Zacząłem szukać chętnych na wspólny wyjazd. Pytania typu: –
-gdzie jest Czad? – czy tam jest cywilizacja ? – czy jest bezpiecznie? – były z gatunku prostych.
Doszła do tego wiedza o: kradzieżach, porwaniach, gwałtach czy… inscenizacjach „ wyciągania” wnętrzności przez lokalnych szamanów… Wyszło na to, że pojadą tutaj tylko wytrawni podróżnicy. Potem doszło pytanie:
-czy aby zwiedzanie samotne w tym kraju jest w ogóle możliwe?
Przymierzałem się do Czadu już przed kilkoma laty, ale wtedy grupka przyjaciół się nie zebrała- było za drogo. Teraz postanowiłem temat doprowadzić do realizacji. Lokalne biura turystyczne chętnie organizują imprezy dla klientów spragnionych dzikich przepraw przez pustynie, ale dla pojedynczej osoby była to impreza nie tylko bardzo kosztowna- także mniej bezpieczna. Postanowiłem poszukać organizatorów w Polsce i w końcu dołączyłem do grupy trampingowej, która miała w programie ponad dwutygodniową podróż typu ekspedycyjnego przez najciekawsze, pustynne regiony Czadu.
Po dostaniu się do hotelu w Ndżamenie nastąpiło sympatyczne spotkanie ze Stanisławem- polskim misjonarzem. Opowiadał o tym kraju i o aktualnościach. Potwierdził mi, że występuje w Czadzie wiele różnych plemion z szeregiem zwyczajów znanych mi z krajów bardziej na południe Czarnego Kontynentu: sądy czarowników, prawie niewolnicza praca kobiet… W stolicy, obecnie dużym problemem jest potężna korupcja- interesujące mnie pozwolenie na fotografowanie jest praktycznie niemożliwe do uzyskania. Potrzeba na to dwóch tygodni i występuje konieczność odwiedzenia aż trzech ministerstw. Co do spraw związanych z bezpieczeństwem podróżowania: Al-Kaida i tak zwane Państwo Islamskie chyba się dogadały z rządem, i … jest spokój. Zdaniem Stanisława, Ndżamena liczy sobie obecnie 2 miliony mieszkańców a Czad ma ich dwanaście. Bardzo dziękuję za spotkanie i informacje z pierwszej ręki.
Rano pięcioma samochodami terenowymi ruszamy w Sahel – ja trafiłem z Dominikiem do samochodu technicznego- jesteśmy wyładowani po sufit i na dachu, między innymi kuchnią i mamy za współpasażerów, oprócz kierowcy: kucharza i szefa ekipy- człowieka, który zna drogę. Są to czarnoskórzy, zakutani w białe turbany: Zamadan, Pascal i Diybril- rozmawiać niestety możemy tylko po francusku lub „turystycznie”. Czterdziestoletni Dominik- zapalony fotograf, mieszka od kilka lat z rodziną w Oslo i posiada zestaw gadżetów do „ładowania” akumulatorków, do telefonów i sprzętu fotograficznego. Dzięki niemu nie muszę oszczędzać akumulatorków mojej kamery- ma nawet transformator z samochodowych dwunastu na dwieście czterdzieści Volt!
Jedziemy na wschód w kierunku granicy z Sudanem. Początkowo niezła szosa asfaltowa, im dalej, tym staje się bardziej dziurawa. Na drodze raz po raz chce się fotografować niebotycznie wyładowane samochody ciężarowe. Oprócz towarów załadowanych z połowę wyżej niż być powinny, są dodatkowo jakieś drobiazgi, góra pojemników na wodę lub paliwo i żeby było „śmiesznie”, na tym wszystkim potrafią być ludzie- pewnie im jest mniej wesoło, gdyż upadek z tej wysokości może się skończyć tylko w jeden sposób. Ci ostatni siedzą gdzie się da, poowijani we wszelkiego rodzaju szmaty, osłaniające przed wiatrem i pyłem i starający się… nie spaść. Im dalej od stolicy, tym więcej zobaczy się normalnego transportu: pieszo i na osiołkach.
Ruszamy po postoju mijając kobiety na osłach, stada bydła i na pozór bezpańskie wielbłądy skubiące kolczaste drzewa. Niesamowity skwar, pył, płowy krajobraz – jakże to dalekie od wyobrażeń przeciętnego rodaka o tropiku! Egzotyka żółtej saharyjskiej jesieni, zboża zebrane a długie snopy słomy stoją i suszą się. Czasem oferują w wioskach uplecione z niej maty. Coraz większe pustkowie Sahelu z rzadkimi wsiami, porośnięte kępkami kolczastych krzaków. Zielone euforbie o trującym soku…
Czad jest jednym z najbiedniejszych i najbardziej skorumpowanych państw na świecie. Większość Czadyjczyków żyje w ubóstwie utrzymując się z pasterstwa i rolnictwa. W dwudziestym pierwszym wieku głównym źródłem dochodów do budżetu państwa stał się eksport ropy naftowej, zaś dotychczas dominujący przemysł bawełniany spadł na drugie miejsce.
Drugi negatywny wyróżnik Czadu w świecie, stanowi, że zajmuje siódme miejsce (na 158) wśród najbardziej skorumpowanych krajów świata, obok Haiti, Myanmaru, Iraku, Gwinei, Sudanu, Demokratycznej republiki Konga, Bangladeszu, Uzbekistanu, i Gwinei Równikowej. Paskudnym przykładem potwierdzającym to zjawisko jest nagabywanie i wymuszanie pod byle pozorem haraczy przez umundurowane służby. My mamy szczęście, jesteśmy tu… oficjalnie z Biurem Podróży. Kierowcy pokazują mocno ostemplowany dokument z listę turystów:
– Europejczycy, – na pustynię? – Jechać!
A kontroli jest mnóstwo- w każdej wiosce. Często szlaban ustawiony w kopnym piasku lub coś co wskazuje, że należy się zatrzymać- jakaś sterta opon i sznurek z „farfoclami”… Nie spotkałem żadnej relacji z podróży, która by nie opowiadała: jak to musieli płacić… i płacić… Wypadł postój w wiosce- jeden z samochodów ma problemy z gaźnikiem. Dzieciaki z tacami orzeszków na głowach mają czas na molestowanie… Ładne okrągłe chaty. Poszczególne podwórka ogrodzone są wysokimi płotami z mat lub snopków słomy i trawy. Obok domów z gliny spotkać tu można spiczaste chaty ze słomy i trawy. Przy okazji mogłem zobaczyć jak powstają ściany takiej chaty: cienkie wiązki słomy przywiązywane są sznurkiem do konstrukcji z patyków.
W upale podstawowym problemem jest woda… Ręczna pompa, lub studnia przypada tu na kilkanaście zagród i jest zazwyczaj oblegana przez miejscowych- a my stoimy tuż przy wioskowej studni. Kobiety na osiołkach przyjeżdżają po wodę a plastykowe pojemniki z wodą ładują do koszy po bokach swoich wierzchowców. Potem karawana wodna rusza w drogę: dwóch wierzchem i na przykład pięć osłów objuczonych. Za wioską znajduje się bazar, na który ściągają kolejni jeźdźcy (–nie) na mułach i osłach.
Jak traktowana jest woda na pustyni świadczy coś, co miało miejsce przy innym „wodopoju”. Byliśmy przy studni, która była tylko małą dziurą wykopaną za murkiem w ziemi, do której wolno napływała woda. Miejscowe kobiety spokojnie czekały, aż woda dopłynie- by ją wybrać do pojemnika. Dominik podszedł do nich, aby im dać puste butelki po wodzie (dla nich cenne). Te napełniły je wodą i mu bez słowa oddały- uśmiechnęły się dopiero, gdy im je oddał z powrotem… Tutaj po prostu woda znaczy nawet … przeżycie i jej się nikomu nie żałuje- nawet nieznanemu białasowi.
A my jedziemy coraz dalej i dalej. Przed wieczorem skręcamy u podnóży poszarpanych beżowych górek w suche koryto rzeki. Szybkie rozbijanie namiotów- trafiła mi się jedynka, mam kłopot z wbiciem śledzi w twarde skaliste podłoże. Wokół mnóstwo śladów wypasu rogatego bydła (suchych). Z boku kibicują nam spiczaste chaty dwóch mini wiosek. Z latarkami na głowie czekamy na posiłek- gotują na pozbieranych kolczastych gałęziach. Pierwszy pokazał się ogromny czajnik z w wrzątkiem. Super- mam zieloną herbatę! Potem był kuskus okraszony kawałkami z wielbłądzich żeberek i kawałkami ziemniaków. Niezłe, gdyby nie ta niedogotowana „chabanina”. Potem zapaliła się okrągła lampa księżyca i na dobrą sprawę nie trzeba było używać latarek. Wieczór upłynął z żartami i opowieściami ze świata. W nocy silny wiatr łomotał namiocikiem, w którym głową i nogami dotykałem ścian. Furkot ścian i długie jedenaście nocnych godzin powodowały spanie na raty- z zadowoleniem koło szóstej rano powitałem brzask, i po śniadaniu wyjazd o siódmej. Rano do obozowiska podchodzą ludzie z wioski: jeździec na koniu z żoną i dzieckiem, później grupa kobiet- przegonił je wysoki starszy mężczyzna:
– do roboty a nie gapić się!
Kierowcy wydają im pozostałe artykuły spożywcze, kawałki bagietek… Do tego starszego mężczyzny podchodzi inny młodszy. Trzyma w ręku ładny łuk a na ramieniu kopaczkę do gruntu. Oglądam ten łuk, szkoda, że bez strzał- pewnie bym go kupił. Dzieciaki i kobiety chcą dostać puste butelki- jako pojemniki na mleko lub wodę.
Z rzadka mijamy samochody osobowe- jeden na godzinę? Częściej widzi się motocykle, które prowadzi mężczyzna mający za plecami kobiety. W Bonko tankowanie i uzupełnianie zapasu… piwa (na melinie po dwa euro za pół litra). Najczęściej kobiety: noszą na kiju dwie paczki czegoś (drewno na opał…), jadą na osiołkach po wodę czy drewno, lub w kilka osób zmierzają pieszo do kolejnej wioski. Przy drodze biegnie swoistego rodzaju ścieżka, nie rowerowa- ale „osiołkowa”. Następne wioski pokazują, że wjechałem na tereny innych plemion. Chaty mają bardziej stożkowe poszycia dachowe, zaplecione u góry w ostry czubek. Na podwórkach widoczne są pękate dzbany z gliny w kształcie amfory, w których przechowują zboża. Na jednym podwórku może ich być nawet kilka. Od wiatru osłaniają domostwa wysokimi płotami. Zboże w snopach przechowują również na dachach lub na konstrukcjach z gałęzi, które pod spodem dają ochronę przed palącymi promieniami słonecznymi. Po wyschniętej na przysłowiowy wiór ziemi szwendają się samopas stada kóz i bydła. Pilnowane są wyłącznie stada osiołków. Wielbłądy mają łatwiejszy dostęp do pożywienia- sięgają wyżej w korony krzewów. Jeżeli jakieś drzewko ma przetrwać i nie być ogryzione, z wszystkiego co da się zjeść – musi być ogrodzone, gdzieś do wysokości jednego metra. Wypiłem flaszkę piwa, zrobiłem kilka fotek z okna zaprzęgom: dwukołowym i jeźdźcom osiołkowym- nie mieli szans na negację zrobienia fotki. A słońce sterczy prawie pionowo nad głową i „daje”- do około czterdziestu stopni Celsjusza- a podobno to najzimniejsza pora roku!
Im dalej w kierunku północnym tym wiosek jakby mniej, tylko rzadsze kolczaste krzewy- zieleńsze w pobliżu koryt okresowych rzek. Kolejny postój na nocleg wypadł na pustkowiu przy grupce pomarańczowo błyszczących skał w promieniach zachodzącego słońca. Piękne miejsce biwakowe w odległości pięćdziesięciu kilometrów przed Abeche. Słońce zaszło i na niebie rozpaliły się gwiazdy, które o dwudziestej przepędził księżyc w pełni.
Na postoju w osadzie obserwuję grill, ogrzewany kłodami drewnianymi- smażą udźce wielbłądzie i kozie. Beczkowozy zaprzężone w osły rozważą wodę- z beczki wylewają przez rurę zrobioną z dętki motocyklowej. Dla osób konsumujących w grillowym barze „ made in Flinston”, na ziemi stoją cztery plastykowe czajniki z wodą- połączone ze sobą łańcuchem. Zaprasza mnie na herbatę staruszek, gotujący ją na ognisku w trzech wielkich metalowych czajnikach. Z drugiej stronu ulicy stoi TIR, obładowany kozami pilnowanymi przez pięciu pastuchów.
Miasteczko Abeche nazywają Bramą Sudanu- jest miejscem zderzenia kultur. Znajduje się tu port lotniczy oraz liczne meczety. Od połowy dziewiętnastego wieku Abeche było stolicą sułtanatu Wadaj a od szesnastego także ośrodkiem handlu niewolnikami.
Historycznie po sułtanacie nastali Francuzi a w okresie niepodległości krajem targały wojny domowe. Obalano rządy, mordowano przywódców, wtrącali się sąsiedzi Libijczycy i Sudańczycy- kolejne wojny. Sytuacja polityczna niestabilna, kraj był nieustannie areną zamieszek oraz powtarzających się prób zamachu stanu. Można by sobie zażartować, mówiąc że ten kraj był odwiedzany co najwyżej przez kolejne zmiany legii cudzoziemskiej. Stacjonowali tutaj i Polacy w ramach operacji EUFOR, mającej na celu powstrzymanie groźby rozprzestrzeniania się konfliktu w sudańskim Darfurze, który rozlał się na wschodnie obszary Czadu, doprowadzając do osiedlenia się tysięcy uchodźców w obozach wzdłuż granicy czadyjsko-sudańskiej (setki tysięcy ofiar).
Od dwa tysiące ósmego roku Czad staje się coraz bezpieczniejszym krajem. Politycznie jest stabilny… po afrykańsku. Rządzi nim prezydent Idriss Déby, pozostający przy władzy nieprzerwanie od roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. W stolicy poinformowano mnie o zakazie zbliżania się do placu prezydenckiego- nie wspominając o fotografowaniu. Podobno- szczególnie w nocy- żołnierze strzelają bez ostrzeżenia, pałac prezydenta obstawiony jest co kilka metrów przez uzbrojonych w kałasznikowy żołnierzy. Ciekawostką o Czadzie jest wskaźnik demokracji, który od wielu lat charakteryzuje państwo jako drugie najbardziej niedemokratyczne państwo świata- po Korei Północnej! Ale dość o polityce.
Okolice Abeche zamieszkuje kolejna grupa plemienna. Rozpoznaję wyłącznie po domach. Chaty są okrągłe, wybudowane z cegieł suszonych saharyjskim słońcem. Na to kładą stromy dach z trawy/ słomy, który u góry splatają- czasem na wierzch zakładają coś okrągłego, na przykład oponę. Bliskość wiosek rozpoznaję po jeźdźcach: na osiołkach-najczęściej kobiety, lub drobnych konikach- mężczyźni. Z rzadka piechur z kopaczką lub długą dzidą z metalowym grotem, stada: kóz, krów i dromaderów. Przeganiają klaksonami jedno ze stad, które „zaparkowało”. na jezdni W mini wioskach dla zmotoryzowanych wędrowców- motocykle i nawet riksze hinduskiego typu, najbardziej potrzebne są butelkowe stacje benzynowe.
Uroczo wyglądają grupki jeźdźców na osłach, którzy ciekawie spoglądają, co to za grupa pięciu samochodów jedzie w kolumnie. Sznurkiem przez jezdnię wędrują krowy bez pasterza… Tu chyba nie ma kradzieży bydła, tak rozpowszechnionego w krajach na południu kontynentu. Karnacja mieszkańców jest bardzo czarna i silnie kontrastuje z białymi strojami. Kolejny postój przed sznurkiem obwieszonym szmatami w poprzek jezdni. To kontrola wojskowych w maskujących strojach- broni nie widać. Podchodzą, sprawdzają listę podaną z pierwszego samochodu, sznurek opada i hajda siedemdziesiąt do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, do kolejnej większej wioski… z następnym sznurkiem.
Mieszkańcy są wyznawcami islamu- we wioskach na tle chat pod strzechą wyróżniał się zazwyczaj murowany meczet. Ktoś dał pieniądze na ich budowę… Nie tylko w Czadzie… daje się zauważyć silną ekspansję tej religii.
Piszę o różnych grupach plemion.
-Jak to z nimi w Czadzie jest?
Społeczeństwo jest silnie zróżnicowane pod względem etnicznym i kulturowym. Zamieszkuje go ponad sto grup etnicznych, z których najważniejsze to: Sara (17%), Arabowie (15%), Kanembu (7%), Maba i Tubu (po 3 %),… Inną cechą sytuacji wewnętrznej kraju, są silne animozje między północą zamieszkiwaną przez wyznające islam ludy arabsko-berberyjskie a południem, gdzie dominuje czarnoskóra ludność, wyznająca chrześcijaństwo oraz religie animistyczne. W sumie 54% mieszkańców wyznaje islam a 34% chrześcijaństwo…
W mieście Abeche głównym celem postoju było zaopatrzenie w wodę a na mojej drodze jest największym miastem, z urzędami, bankiem, kilkoma meczetami. W centrum znajduje się bardzo duży bazar z wszelkimi dobrami potrzebnymi tutejszym wyznawcom Allacha: płody ziemi, twarde jak skała daktyle i reszta- raczej podłej jakości wiktuałów. Są telefony komórkowe, przeważają takie- znane u nas sprzed dziesięciu laty. Wzbudzam sensację spacerując samotnie po hurtowych zakamarkach bazaru. Towar jest na worki- wystawiają tylko próbki. Zagadują do mnie ale nawet język francuski należy w tej społeczności do grupy języków egzotycznych. Kupiłem dwie zgrzewki wody i przyłączyłem się do grupki trzech uczestników tej wyprawy. Jeden z nich ma przewieszone przez ramię: kamerę i większy aparat fotograficzny. Mam za swoje… oberwałem daktylem- sprzeciw wobec fotografowania jest tak silny, że nawet sam widok aparatu wywołuje agresję. Dalej idę sam! I jest normalnie- staję się tylko egzotycznym dla nich „białasem”, która wzbudza ciekawość a nie niechęć (w przypadku grupy). Zagadują mnie:
– A gdzie?- Sahara?- a po co?- turysta?- po co tam?- fotografuję (niezrozumienie)- tu jest ciekawiej!
– Pewnie! Zgadzam się- zwłaszcza, że widzę przyjaźnie uśmiechniętych ludzi, jak ty, ty, ty- pokazuję palcem.
Wybucha ogólna wesołość. Żegnam się- choć zapraszają, abym usiadł i odpoczął. Jeden kuma po angielsku i robi za tłumacza dla wianuszka kibiców dookoła. Szkoda, że postój był tylko trzydziestu minutowy. Wokół gromadzili się inni sprzedawcy, którzy porzucili swoje kramy i przyszli posłuchać. Na zdjęciach: grill opalany kłodami oraz bazar w Abeche.
Odjazd i jeszcze w mieście „pstryk”, i asfalt się skończył na następne czternaście dni. Przekonałem się, że większość dróg w Czadzie jest nieutwardzonych, asfalt położony jest jedynie na najważniejszych trasach prowadzących do stolicy. Skręcamy za miastem w kierunku północnym. Jesteśmy
– a tak właściwie gdzie?
Kraj położony jest w centralnej części kontynentu afrykańskiego. Większą część zajmują nizinne tereny Kotliny Czadu, z najniżej położonym obniżeniem Bodele (160 m…). Kotlinę otaczają od wschodu płaskowyż Ennedi i góry Wadaj… My jedziemy w kierunku Ennedi, rejonu na pograniczu z Sudanem Północnym, obszaru słynącego ze skał o bajecznych kształtach w tym skalnych wież oraz łuków.
Początkowo trafiają się grupy kobiet transportujące pęki drewna i długich patyków a potem pojedyncze grupki skał i kolczastych drzewek, szutrówka i ogromne tumany kurzu wzbijane kołami nielicznych samochodów terenowych. Żołądek podskakuje, pomaga piwo- to kupione wczoraj koło bazaru, ciepłe i prawie wystrzeliło po otwarciu!
Bitkine było kolejnym miastem, które objeżdżamy skrajem. Kierowca pokazuje nowe mury ogrodzenia stadionu piłkarskiego i mówi
-Lełandołski!
Jest obecnym eksportowym Polakiem, w miejsce wcześniejszych: Bońka, Wałęsy czy papieża. W południe niebo jest beżowe od pyłu podnoszonego wiatrem. Adam, kolega ze Śląska, czyta swój wiersz o pochwale smaku piwa…, ale kończy go czymś „o ciepłych szczynach wielbłąda”. Ruszamy- niebo szarzeje od piasku niesionego silniejszym wiatrem. Mylą drogi i jedziemy naście minut przez trawiasty busz. W końcu odnajduje się kilka wyjeżdżonych śladów i jest… najszerszy, którym ruszamy nawet przekraczając sto kilometrów na godzinę. Stada wielbłądów w żółtej trawie wyglądają jak czarno- białe plamy. Kojarzy mi się pieśń o Małym Rycerzu i stepie, którego okiem nie zmierzysz… Chciałoby się powiedzieć:
– spójrz w bure od pyłu niebo i… posłuchaj opowieści o pustynnym czadyjskim Sahelu.
Roślinność w miarę mijania kolejnych godzin i dziesiątków kilometrów w głąb Sahary, powoli znika- najpierw krzewy i rachityczne drzewa, potem zostają kępki traw a i te, stają się coraz rzadsze. Zatrzymujemy się przy jednej z pustynnych osad, która w niczym nie przypomina wcześniejszych. Zniknęły chaty kryte strzechą, pozostały prostokątne klocki z niewypalonego błota w kolorze beżowo- burym. Nie wszystkie posiadają szczelne dachy. Na strop przerzucają kilka w miarę prostych gałęzi i te nakrywają czym mają- jakieś plecionki, worki jutowe, lub na bogato: blachą falistą. Na tym postoju kupujemy drewno do ugotowania kolacji. Nasz samochód jedzie za motocyklistą w pustynię, do grupki kopulastych domów. Rozebrali część swojego ogrodzenia dla zwierząt i kupka opału ląduje na dachu auta. Nie pozwalają mi wejść do domu wykonanego z plecionych mat. Ten dom, to tak jakby zrobić szkielet namiotu z gałęzi, nakryć matą i z wierzchu docisnąć sznurami, aby te drugie nie zabrał ze sobą pustynny wiatr. Od czasu do czasu o tym gdzie się znajduję, świadczą wyschnięte truchła bydlęce a później nawet i młody wielbłąd. Wielbłądy znane ze swojej odporności na niedostatek wody, też muszą pić- widać młodzik nie mógł dotrzymać kroku dorosłym i został… Dzikich zwierząt spotykam niewiele z tym większą ciekawością obserwowałem wyczyny niewielkiej jaszczurki kameleona- jak próbowała dopasować się do koloru spodni- na gruncie była niewidoczna.
Kalait (Oum CHalouba) jest ostatnią większą miejscowością przed Ennedi- tankowanie paliwa z beczek i podglądam życie ulicy. W kopnym piachu jeżdżą motocykle, osiołki na wózkach ciągną piasek na budowę czy wodę. Wzbudzamy zainteresowanie męskiej części społeczności. Ci, przemęczeni bezczynnością, sterczą wzdłuż ulicy w gęstszych grupkach przy miejscu oferującym słodką herbatę- aż gęstą od cukru. Nawet niezła, ale minusem jest mycie mini szklaneczek w wodzie wielokrotnego użytku. Wkłada szklankę do miski z wodą, szuru- buru i jest czysta. Jeszcze mokra- nikt nic nie wyciera,
– następny proszę!
Przy beczkowej stacji paliw klientów częstują tym samym napojem. Jakoś nie miałem ochoty: na amebę lub inne tropikalne paskudztwo przenoszone drogą pokarmową (ślina w wodzie).
Nocleg nastąpił jak zwykle z tym, że namiot rozbijam przy latarce a kolacja była dwie godziny później przy księżycu: gulasz z makaronem. Daje znać o sobie pustynia- szybko się oziębia. W nocy muszę się dodatkowo odziać i wiatr chce przesunąć mój namiot- zwalił mi tylko połowę.
Ruszamy prosto w kierunku Ennedi. To płaskowyż na wysokości sześciuset metrów nad poziomem morza z fantazyjnymi kształtami gór. Jednak zanim tam dotarliśmy przez pięć godzin jedziemy przez piaski, mijając rzadkie kopulaste domostwa pustynnych gospodarzy Widoczne są przede wszystkim wielbłądy i osły. Jedziemy…
-właściwie po czym?
Jechaliśmy nie szosą, ale pustynnym traktem wyznaczonym w piaskach śladami samochodów. Słońce odbite od piasków „wali po oczach”, że bez ciemnych okularów trudno cokolwiek zobaczyć. Ledwo widać ślady kół pojazdu, który przed nami jechał- w końcu i te znikają. Pojawiają się na horyzoncie jakieś skały. Jazda dalej jest „na czuja” kierowcy z mojego samochodu. Tylko trzy krotnie zauważyłem wodopoje pustynne otoczone wianuszkiem zwierząt.
Zbliżając się do Ennedi grunt robi się bardziej piaszczysty. Upiorny wiaterek podnosi pył i widoczność ogranicza się do pięćdziesięciu- stu metrów a na powierzchni gruntu bez jakichkolwiek śladów, kupki piachu tańczą falami. Wygląda to na początek burzy piaskowej… Uspokajają mnie dowcipnisie, mówiąc:
– burza piaskowa będzie dopiero wtedy, kiedy piasek będzie mi depilował odkrytą skórę- na przykład rąk!
Jedziemy i znalazła się jakaś droga niknąca znowu w piasku. Prowadzi do trzech ogrodzeń dla wielbłądów, wykonanych z bardzo długich, kostropatych gałęzi i pniaków pustynnych drzew. Żyje tu rodzina hodująca wielbłądy- leży sterta siodeł, doją dromadera… Kierowcy pytają o drogę. W końcu, wśród niezwykłych pomarańczowo- brązowych skał jest Łuk Baschikere (Bishekele). Bardzo wysoki i spędzamy tam ponad godzinę na spacerze wśród skał i piasków. Podczas noclegu w pobliskich skałkach walczę z moim namiotem- wiatr chce mi go odebrać i unieść hen pomiędzy brązowe skały. Ranny spacer doprowadził mnie w pobliże wioski- domy mają kopulaste ale i takie wcześniej widziane- stożkowe. O prawdzie tych ziem świadczą kolejne krowie zwłoki… Trawy rozsiały kolczaste nasiona- bolesny problem przy używaniu butów z odkrytymi palcami. Wydawać by się mogło, że na pustyni nie powinno być owadów, otóż są- całe roje muszek próbują się napoić… na mnie.
W odległości około dwóch kilometrów znajduje się kanion Guelta Baschikere z o dziwo- rzeczką płynącą na dole. Prowadzi nas tam szef tego regionu (kantonu)- wysoki, bardzo czarny staruszek z wnukiem. Za tę trzydziestominutową wycieczkę kierowcy płacą mu 105 euro (70 tysięcy CFA). Drogo?- nie wiem, to dla niego pewnie jedyne źródło gotówki! Ten człowiek pustynię nazywa swoim domem i wie o niej wszystko- zwłaszcza to, gdzie znajdują się studnie z życiodajną wodą. Patrząc na siwe włosy i radość z bycia z wnukiem- umie cieszyć się z każdego dnia, z tego, że wielbłądy dostarczają mleko, kozy mięso, a studnia wodę. Troski jego ludzi dotyczą wyłącznie czasu bieżącego a jego konkretnie- problem z oczami. Prosi o pomoc i uzyskuje ją- dziewczyny mają odpowiednie krople…
Potem cały dzień jeździmy pomiędzy skałami Ennedi. Ciekawym kształtem była wysmukła kolumna nazywana butelką… Jeżeli jest trochę bardziej płasko natychmiast pokazują się tumany piasku niesionego wiatrem. W kierunku przeciwnym mijamy podobne samochody z francuskimi uczestnikami… biegu po diunach. Potem miał miejsce krótki stop przy rysunkach naskalnych- opowiem o nich później. Chyba najpiękniejszą skałą dzisiaj był wspaniały Łuk Tryumfalny. Tylko natura mogła wymyślić takie kształty. Mnie brakowało na szczycie tylko kwadrygi (jak na tej bramie z Berlina), którą powoziła pierwotnie naga bogini zwycięstwa. Tutaj także musieliby ją obrać- „wydepilował” by ją za bardzo piasek licznych burz.
Stop obiadowy miał miejsce w malowniczym kanionie przy Głowie Słonia. Wokół kształty gór są tak różnorakie, że w zależności od oświetlenia i kąta patrzenia, zobaczysz co zechcesz- takie kolory i super oświetlenie są marzeniem podczas podróży.
Po drodze był jeszcze ten największy- Łuk d’Aloba, drugi najwyższy, naturalny łuk na świecie- ze swoimi stu piętnastoma metrami wysokości. Las potężnych brył skalnych Labiryntu Shiryo ktoś przyrównał do gigantycznej terakotowej armii. Ten labirynt wydawał się całkowicie niezamieszkany, więc zaskoczeni wyjmowaliśmy aparaty aby ustrzelić małą karawanę na wielbłądach.
Trochę dalej po diunach i był nocleg w jeszcze ładniejszym Labiryncie Oyo. Ogromne grzybki, pomarańczowe przy zachodzącym słońcu, wyglądają na nakryte brązowymi kapeluszami. Poszedłem na wieczorny spacer w górę i stamtąd zrobiłem fotkę całego obozu. Najczęściej tak to na postojach wygląda: samochody ustawiają się koło siebie, przed nimi ognisko kuchni i długi stół do jedzenia a wokół wianuszkiem rozrzucone namiociki- każdy wybiera miejsce, które mu najlepiej odpowiada. Dwóch mężczyzn śpi w śpiworach pod gwiazdami, tylko na rozłożonej macie.
W nocy nareszcie nie wiało. Po noclegu na diunie pomiędzy skałami o poranku nie mogłem sobie darować spaceru. Patrząc na wspaniałą maczugę, pomyślałem jak długo jeszcze będzie w całości- wyraźnie widoczne jest pionowe pęknięcie. Potem usiadłem w kamiennym oknie z boskim widokiem na diuny pomieszane ze skałami…, i nie za bardzo chciało mi się stamtąd odchodzić. Do ruszenia się z miejsca, zmusiła mnie tylko pora odjazdu.
W trzecim dniu na płaskowyżu chcemy zobaczyć resztę najpiękniejszych i najbardziej wartych odwiedzenia miejsc w Ennedi. Kolejne petroglify a potem jedziemy po przewodniczkę do Guelta d’Archei. Nasz czarnoskóry opiekun kupuje jej usługi w zagrodzie pustynnej. Pozwalają fotografować, więc miałem okazję do kilku ujęć filmowych z obejścia hodowców wielbłądów, w tym przystosowanych do jazdy wierzchem. A potem godzinny trekking w jedną stronę po głazach, przez dwie przełęcze wśród brązowych i czarnych skał. Ja wspinałem się z ciężkim oddechem a przewodniczka skakała w japonkach jak wiewiórka, po kamorach i stromiznach rozdzielonych łachami wydm. Niezła wspinaczka w górę iw dół, by w końcu dojść do punktu widokowego nad małym zbiornikiem wodnym, który z góry wygląda jak zakole rzeki. Guelta d’Archei to niewysychająca sadzawka zasilana podziemnym strumieniem. Z półki skalnej roztacza się piękna górska panorama na kanion górski z zielonymi kępami drzew i wodopój dla wielbłądów. To jedyne miejsce w świecie, gdzie wciąż żyje krokodyl karłowaty (do półtora metra długości). Nie zauważyłem ich z góry, ani później, kiedy po zejściu z góry pokazano nam przejście, którym wchodzą stada do wodopoju. Tutejsze pastuchy z wrzaskiem na powitanie zawiadamiają, że nie życzą sobie fotografowania. Podoba mi się skala nazywana oknem- przypomina do złudzenia dwa otwory okienne okolone ramą.
Z lewej strony cieszą oko formy skalne w postaci grzybów- nie nadają się na kolację: za duże i niejadalne. Kilka kilometrów i podziwiam jeszcze ładniejsze „grzybki”- iście prawdziwek i na przykład kania. Nie sposób opisać mnogości form skalnych wszędzie dookoła.
W odległości kilkunastu kilometrów na północ od Habejki mieści się niewielkie miasteczko Fada. Było okazją do uzupełnienia zapasów, którą mamy raz na kilka dni- zwłaszcza wody. W środku zwróci uwagę duży plac przy garnizonie wojskowym, przed którym umieszczono resztki samobieżnego działa- rozwalonego w czasie walk i… kukłę żołnierza. Ciekawy będzie mały bazar spożywczy… z raczej mizerną ofertą świeżych warzyw: cebula, pomidory, kartofle, i chłam ogólnochiński w kilkunastu sklepikach, ocienionych zwisającymi szmatami po workach. Ludzie żyją w domach ulepionych z błota, które są w stanie wytrzymać… jedną porę deszczową. Z drugiej strony rynku Sudańczyk Ibrahim stoi w wejściu do knajpki, pomiędzy dwoma ścianami z mat. Wewnątrz ma kuchnię z garnkiem na ognisku i małym stołem, a za kolejną matą stół z kilkoma plastykowymi fotelami dla gości. Benzynowe stacje butelkowe w tym miasteczku są najważniejsze- na pewno dla zmotoryzowanych saharyjskich wędrowców. W końcu armia w sile sześćdziesięciu chłopa wyszła z kolonialnych koszar, i urządziła sobie na placu musztrę.
Po północnej stronie Fado pozostały w piaskach wraki kilku czołgów „made in ZSRR” i opancerzony wóz piechoty, resztki po ataku libijskich wojsk Kadafiego. Przez dziesięciolecia toczono tu wojnę czadyjsko-libijską (rejon Aozou na pograniczu tych państw bogaty jest w złoża uranu), która zostawiła po sobie pamiątki w postaci licznych pól minowych. Ona też rozsiała czołgowe pamiątki po pustyni. Do tych ostatnich najlepiej się nie zbliżać, gdyż nadal bywają zaminowane. Można poszukać łusek, ale pozostałych w piachu niewybuchów lepiej nie dotykać. Powoli piaski pochłaniają ślady najnowszej historii dwóch narodów. Nieco dalej w paśmie niewysokich skał, w dużym polu minowym rozbrojono tylko wąski korytarz, który oznakowano po obu stronach stalowymi beczkami. Resztę zostawili- może się przyda…
Wyjeżdżając ostatecznie z Ennedi, jeszcze dwukrotnie podziwiamy rysunki naskalne. Skały stają się bardziej beżowe, że nie wspomnę o postoju wśród diun, aby strzelić fotkę bliźniaczym maczugom- wystającym kilkadziesiąt metrów z piasku. Droga coraz częściej prowadzi wśród kopnego piasku- drogę pokazuje palcem czadyjski szef ekipy. Ślady, jeżeli nawet jakieś były- wiatr natychmiast zamiata. W nocy znowu standard- wiatr chce mi oddzielić głowę od ciała i brr- zimno. Potem jazda następuje po prastarym rozlewisku lawowym. Widać , że bogini Pele dawno nie odwiedzała tego regionu Sahary. Kolory brązowy i czarny dawnego potoku lawowego ładnie kontrastują z pomarańczowymi mini wydmami. Wjeżdżamy na wiele godzin w piachy i nie ma żadnych wyróżników terenu, które ułatwiałyby rozpoznawanie kierunku jazdy. Same diuny, które wiatr przegania z miejsca na miejsce. Nawet jeżeli dostrzeżesz jakiś ślad, za chwilę wchodzi pod wielometrową wydmę i w żaden sposób na nią nie wjedziesz. Pozostaje wyłącznie orientacja według słońca i „nosa” prowadzącego pierwszy samochód. Jadę w tym pierwszym samochodzie i dumam czym też kierowca się kieruje… Dwa razy utykamy w piachu i pozostaje popchnięcie, lub odkopanie kół i podłożenie specjalnych blach. Dalsze kilkadziesiąt kilometrów były dla mnie jazdą jakąś „nierzeczywistą”. Przez przykurzone szyby przednią i boczną, beżowo- pomarańczowe piaski się zlewają i widać tak naprawdę tylko linię horyzontu- na dole piach i góry niebieskie niebo. Czy jadę pod górę, czy w dół orientuję się tylko po zwiększającej się lub zmniejszającej plamie niebieskiego w szybie. Podobnie kąt maski samochodowej i horyzontu, mówi o jeździe po stoku wielkich kup piachu. Z ulgą powitałem postój na lunch- są kolczaste zarośla, tylko te p…ne mini mrówki próbują się najeść na moich nogach. Do wieczora uczestniczyłem w czadyjskim „camel trophy”.
Po drodze postój na wykopanie kawałków drewna na ognisko i nocleg też był „diunowy”. Śpimy pomiędzy dwoma rzędami wydm. Samochody ustawiły się w rzędzie, przejścia pomiędzy nimi zasłonili plandekami i było zacisznie. Tylko do „urzędu pocztowego” trzeba było wdrapać się na drugą stronę- za grzbiet wydmy. Najbardziej zadziwił spokój od wiatru, ale za to było około plus dziesięć… brr.
W różnych miejscach na płaskowyżu Ennedi i później na pustyni, aż pięciokrotnie zatrzymywaliśmy się przy miejscach, które miejscowi nazywają „malowidłami”. Rysunki naskalne i petroglify znajdują się w Czadzie daleko na pustyni, w różnych miejscach: jaskiniach, zagłębieniach i niszach skalnych, które być może kiedyś również były częścią jaskiń i miejsc zamieszkania pra przodków. Nikt w Czadzie nie badał tych miejsc i nie określił ich wieku- czasu powstania. Patrząc na przedstawiane sceny i rodzaj zwierząt wyraźnie widać, że musiało to być w bardzo odległych czasach, kiedy Sahara była sawanną a wśród bujnej roślinności przechadzały się żyrafy, słonie i inne zwierzęta – a to oznacza wiek nawet tysięcy lat. Uzmysłowiają na pewno, że to miejsce było zamieszkane od … nikt nie wie ilu- może tysięcy lat. Podczas swoich podróży zwiedzałem bardzo podobne miejsca w Namibii, gdzie rysunki badano i stwierdzono, że pochodzą z pierwszego tysiąclecia przed i pierwszego tysiąclecia naszej ery. Tamtejsze petroglify zostały wykonane przez zamieszkujące tam ludy zbieracko-łowieckie i miały znaczenie kultowe (współcześnie nazywa się ich Buszmenami- kiedyś żyli w całej Afryce).
Nabieranie wody na pustyni jest dwu etapowe: trzeba ja znaleźć i potem wyciągnąć spod ziemi używając gumowych wiader- zawsze się znajdzie zwierz, któremu też, „i-aa” chce się pić i trzeba się podzielić. Używamy jej do gotowania i do mycia się- w malutkich miskach. Drugi dzień zmierzamy już w kierunku jezior Ounianga- przez wydmy śpieszno nam do miejsca na Saharze z jeziorami. Za osadą Demi, patrzę z góry pośród wulkanicznych skał na najbardziej fotogeniczne jezioro rejonu Ounianga Tegguedei. Jest to słone jezioro z brudną zieloną wodą pośród palm daktylowych. Przy jeziorze zaciekawiają mnie pojemniki do suszenia daktyli. Tak jakby ktoś na dziewięciu nóżkach z cegieł ustawił pękaty zbiornik z jednym otworem przypominającym dziuplę. Przy brzegach zaschnięta sól tworzy białe plamy- jednak sól wzięta bezpośrednio z jeziora jest niejadalna. Mieszkańcy sól do jedzenia pozyskują w specyficzny sposób. Do miejsca ogrodzonego palikami przed dostępem zwierząt wrzucają błoto z jeziora i czekają aż deszcz błoto wypłucze. Kolejne warstwy po dłuższym czasie skutkują powstaniem stożkowej słonej kupki, która wewnątrz jest wypełniona solą jadalną.
Po sześćdziesięciu kilometrach dojeżdżamy do reszty pojezierza Ouaniangas- tym razem słodkowodnych. Piękny widok z góry zachęcał do zjazdu w kotlinę, otoczoną kolorowymi skałami, piaskami pokaźnych wydm i kęp zieleni wokół jezior.
Niestety tutaj nastąpiło największe nieszczęście wyprawy- ostatni samochód zjeżdżając z wydmy zsunął się bokiem i wywrócił. Wyglądało to mało zabawnie: zjechały nad słodkowodne Ounianga Serir samochody z jednym wyjątkiem. Zastanawiamy się gdzie pozostał, gdy buchnął w górę spomiędzy grzbietów diun biały tuman dymu. Wszystkie samochody tylko z czarnoskórą obsługą zawróciły i pognały w tamto miejsce. Długo ich nie ma a my zastanawiamy się, kogo brakuje i co mogło się stać? Po pół godzinie jeden z samochodów wraca i wtedy dołączyła do nas brakująca czwórka towarzyszy wyprawy. Okazało się, że kierowca rozpędzonego samochodu przejeżdżając z jednej wydmy na drugą, zorientował się, że jest zbyt stroma i próbował na stoku zawrócić z powrotem. Zaczął się zsuwać bokiem i w końcu na bok się przewrócił. Poleciały szyby przednia i boczne, nie mogli wyłączyć silnika, który samoczynnie zaczął wchodzić na coraz wyższe obroty… Wyszli przez otwór po przedniej szybie i… na szczęście nikt nie odniósł uszczerbku na zdrowiu…- poza na pewno najedzeniem się strachu, samochód mógł się zapalić z nimi wewnątrz!
Po szczęśliwym zakończeniu przygody, problemem pozostał niesprawny- nie dający się uruchomić samochód. Pomimo, że nad jeziorem planowaliśmy tylko południowy posiłek, zostajemy tam na nocleg. W tym czasie wrak samochodu odholowano w bezpieczne miejsce, a my jedziemy dalej w pozostałych autach. Za dwa dni ma dojechać rezerwowy samochód z Ndżameny. Do reszty pojezierza powędrowaliśmy pieszo- razem to około dwadzieścia jezior. My zwiedzamy siedem z nich. Najładniej kotlinę widać z wapiennego wzniesienia koło wioski Ounianga. Natychmiast w naszym pobliżu powstał sklepik na piasku- dostarczony na głowach dwóch kobiet i jednego oślego „kowboja”- bardziej chyba pasuje „oślego chłopca”. Pamiątki były drogie… i takie sobie. Nic dziwnego, wytwarzają je z tego co mają- a mają naprawdę niewiele- poza płodami ziemi chyba tylko to, co przyniosły zawieruchy wojenne.
Ruszamy, aby po trzech godzinach na kamienistych bezdrożach dojechać do Ounianga Kebir- pustynnej osady z bazą wojskową, w odległości około stu kilometrów od granicy libijskiej. Postój jest tam konieczny na uzupełnienie zapasów paliwa i… piwa na melinie (0,63 litra piwa za 4,5 euro). Mizerne sklepiki, mały meczet, budyneczki z gliny, przyzwoite budynki szkoły i wielu umundurowanych żołnierzy. Miałem okazje zobaczyć jak budują te pustynne kopulaste domostwa. Z patyków powstałych z grzbietów liści palmowych, wyginają i formują kopułę. Gęstymi matami ją nakrywają i całość dociskają sznurami. Drzwi wejściowe znajduje się po zawietrznej i jest z reguły wyklepane z beczek po paliwie. Obejście składa się z dwóch- trzech takich domów w tym jeden dla zwierząt, w rogu wrak samochodu jako osłona od słońca i całe podwórko otoczone takimi samymi matami jak na domach- mam obraz gospodarstwa domowego, raczej „na bogato”.
Zwiedzając miasto, mój uśmiech powodowali tubylcy, którzy „załatwiają się”… gdzie jest miejsce- kucają na skraju ulicy z malutkimi konewkami- plastykowymi czajniczkami w ręku. Mówi się o czymś takim… „tam gdzie król chodzi piechotą”- w oazach idąc na łatwiznę załatwia się to na miejscu. Co najwyżej potem przesunie piasek – nogą na górę… Trzeba to zobaczyć na własne oczy- rytuał szybko i precyzyjnie wykonywany.
Jak wyglądają sklepiki i ulice? To zasługuje tylko na nazwę bud, obwieszonych czym się ma… To naprawdę wygląda jak na końcu świata- czyli prawie po środku największej pustyni. Zobacz sam na załączonych zdjęciach.
Za Kebir skręcamy na zachód. Wyprawa powoli przez pustynne oazy zmierza z powrotem. Pierwsza będzie oaza Faya Largeau. Cały dzień jazdy w skalistym burym, płaskim krajobrazie spowodował, że z ulgą przyjąłem informację o postoju na kolejny nocleg. Noc zapowiadana jako najzimniejsza na trasie, minęła spokojnie, bo wiatr sobie ucichł. Prawie przywykłem, do ubierania na noc prawie wszystkiego ciepłego co mam- włącznie z rękawiczkami.
Dwunasty dzień wyprawy rozpoczął się po diunach i skałach Bambeche. Kształty bębnów, piramid, stożków i kopców pokruszonych skał wyłaniają się z pomarańczowego piasku. Jak zwykle zakopujemy się…
A potem, jakby ktoś to wyłączył pstryczkiem i po dziesięciu minutach jazdy, jest znowu szaro. Poruszamy się po jednym z najtrudniejszych szlaków na Saharze. Za to w południe jesteśmy w karawanowym raju. Faya Largeau, nazywana oazą miliona palm, jest największą na czadyjskiej Saharze. Nazwa pochodzi od francuskiego pułkownika, który zdobył oazę w 1913 roku pokonując plemię nomadów Senussi. Pułkownik jest barwną postacią dla Francuzów, historycznie podobną do naszego Dąbrowskiego, który to… „z ziemi włoskiej do Polski…”. Largeau- bohater kolonialnego Czadu- poszedł… do Francji i walcząc za ojczyznę, zginął w 1916 roku jako generał pod Verdun.
W trzynastotysięcznej oazie domy budują parterowe z suszonych cegieł, a ulice wszystkie zasługują na nazwę osiołkowych- kopny piasek z mnóstwem kłapouchów. Pełna egzotyka i mnóstwo sklepików zadaszonych workami jutowymi. Wodę mają bardzo płytko pod powierzchnią (około cztery metry) i sięgają po nią gumowymi wiaderkami na sznurze. Jeżeli zobaczysz na ulicy przed domem, wkopaną do połowy dużą beczkę lub oponę, to na pewno patrzysz na studnię. Egzotycznym był spacer po bazarach, najpierw warzywnym a później w pobliżu meczetu: kilka warsztacików krawieckich szyjących „modne stroje” dla zakwefionych kobiet, bazar kozi oraz … ze starymi: ciuchami i obuwiem- oferowanymi przez rodziny przybyłe na targ dromaderami. Na tej giełdzie staroci pośród siedzących w dwóch rzędach kobiet, byliśmy jedynymi zainteresowanymi… – robieniem niepostrzeżenie zdjęć! Wieczór zapadł szybko- w barze przy piwie. Jeden z kolegów wyczaił, gdzie po cichu sprzedają napoje wyskokowe- oczywiście Waldek zdobył sprawność „czadyjskiego tropiciela melin”! Nocleg po raz pierwszy mieliśmy pod dachem i z wodą w karawanseraju. Tylko ta woda była z węża a nocleg dalej w namiotach, tyle że ustawionych na piasku ale za to pod dachem- no i była elektryczność. Cieplej i nie ubieram się na noc- na maxa.
Skręcamy na południe prosto w kierunku Ndżameny, ale do niej jeszcze daleko a jazda następuje najgorszym szlakiem. Droga jest zaznaczona na mapach jako „główna” w tym rejonie, a faktycznie jest bezdrożem oznakowanym w terenie: starymi łuskami artyleryjskimi, oponami i beczkami. Te ostatnie czasem mają wspawane dwa haki, aby można je było wyciągnąć na powierzchnię, gdy zostaną zasypane. Za miastem Kouba Olanga przekraczamy diuny ergu Djourab i zakopujemy się raz za razem. Kolejne zwłoki wielbłądzie wystają z piachów…, naocznie uzmysławiając gdzie jesteśmy. Ślady drogi nikną pod wydmami , na które nie sposób wjechać- to normalne, wiatr swobodnie formuje nowe ukształtowanie okolicy. Tylko od doświadczenia zależy wybór nowej drogi w pożądanym kierunku. Tu GPS niewiele znaczy, poza wskazaniem ogólnego kierunku jazdy i mierzenia odległości w linii prostej. Trzeba też umieć wybrać taką drogę, na której wiatr twardo ubił piachy- lekki błąd i grzęźniesz wszystkimi kołami po osie.
Początkowo ładny przejrzysty dzień, koło południa zamienia się we wróżbę nadciągającej burzy piaskowej. Wiatr szybko się wzmaga i podnosi coraz wyżej tumany piasku. Powoli zanika horyzont, robi się wieczór i… wiatr cichnie. Początek piętnastego dnia wyprawy znowu jaskrawo przypomina o prawach pustyni- co kilkaset metrów do kilku kilometrów, po drodze do Moussoro drogę znaczą kolejne zwłoki zwierząt. Potem nastąpiło to, co jest najgorsze w takim piekiełku. Robi się duszno i wzmagający się wiatr podnosi w niebo szarą zasłonę pyłu i piasku. Na południowy posiłek docieramy przy widoczności około stu metrów i parkujemy na terenie szkoły. Nowe budynki szkolne ale … bez śladu uczniów, a wewnątrz ogrodzenia piaskowe zaspy sięgają metra. Papu w postaci sałatki z czerwonych buraków, jajek i pomidorów smakowało nieźle, przy wyciu wiatru za oknami. Ledwo wyszedłem i w ostatniej chwili złapałem mój kapelusz, który próbował odfrunąć gdzieś w stronę Nigru i Mali. Trochę czekamy na spakowanie samochodów i obserwuję, jak piasek rozpędzony przez wiatr elektryzuje się- próba jego strzepywania powoduje strzelanie iskier spod palców. Wszystkie lekkie i nieprzymocowane przedmioty natychmiast odlatują a cięższe, gdyby je na chwilę zostawić, pochłonie piasek. Do wieczora za oknami samochodu było już tylko jak w szarej krainie Mad Maxa. Świat zszarzał, zniknął horyzont a piasek próbuje wniknąć we wszelkie mikro otwory. Zniknął też jakikolwiek ślad niebieskiego koloru na niebie. Doczekałem się prawdziwej burzy piaskowej, próbującej molestować każdy fragment odkrytej skóry. Jedziemy dalej, lecz ledwo widoczne jest tylko najbliższe otoczenie.
Po wyprzedzeniu burzy- tak udało się- w wiosce Gozbilla otaczają nas dzieciaki, próbujące wysępić słodycze, zabawki czy długopisy. Część z nich nosi na plecach młodsze rodzeństwo. Mnie zaciekawił starszy chłopiec chodzący z dwoma nowymi workami na wodę- to takie worki wykonane ze skór kozich. Skóra jest w całości i ma związane otwory po kończynach- szyja jest miejscem do wylewania wody. Najczęściej w Afryce takie pojemniki na wodę czy mleko spotkasz… w muzeum. Zabudowa wioski składa się głównie z szarych gliniaków, których rogi mają charakterystyczne wypiętrzenia. Na szerokiej, piaszczystej drodze przez wioskę w oddali sklepik, dwie czajchany… kozy i osiołki… Do wieczora jazda odbywała się w futurystycznym krajobrazie, przypominającym filmową wersję Ziemi maksymalnie zanieczyszczonej. Dominował wyłącznie jeden kolor- jasno szary, bez horyzontu. Jeżeli zobaczyło się drzewa czy wielbłądy, były jakby zawieszone w tej szarości.
Słońce było już widoczne ale tylko w postaci jasno szarego okręgu- przypominało bardzie księżyc o zmroku. Co odważniejsi próbują fotografować te nierzeczywiste obrazki. Ja z kamery nie odważyłem się skorzystać. Wieczór zastał nas w kolczastych krzewach przed Moussoro. Blady okręg słońca pół godziny przed zachodem zniknął za gęstniejącym tumanem. W nocy, za to po raz pierwszy było mi ciepło, że nawet śpiwora nie zamknąłem.
Ostatni dzień czadyjskiej ekspedycji w drodze do Ndżameny, był mieszaniną burej krainy z nadchodzącym falami wiatrem, i masażem kręgosłupa na dziurawym asfalcie. Na koniec trochę podsumowania: można tu pojechać takimi terenowymi samochodami jak nasze, lub wybrać się specjalnymi samochodami przystosowanymi do dalekich podróży. Spotkaliśmy w Ennedi jeden taki, w którym grupka czterech Francuzów wybrała się z Maroka do… Republiki Południowej Afryki: cztery miesiące podróży…
Pozdrawiam swoich czytelników z samochodu w którym spędziłem szesnaście dni. Cała nasza pętla po Sahelu i pustyni miała długość niespełna trzy tysiące trzysta kilometrów- pokazałem ją na załączonej mapce. Myślę, że pokazałem również, co takiego ma Czad do zaoferowania, że warto do niego przyjechać? Przede wszystkim pustynię! Dla jednych piekło na Ziemi: upał, wszędobylski kurz i piach, godziny spędzone w samochodzie, walka z wiatrem składającym namiot oraz… piasek między zębami: na śniadanie, lunch i kolację. Ktoś inny będzie doszukiwał się różnorodnych wspaniałych krajobrazów. Czad ma również kilka niespodzianek. Pierwszą są niezwykłe kształty skał a drugą jeziora- mniejsze i ogromne zbiorniki wodne. Część jest zasolona i jest źródłem cennego na pustyni minerału. Słodkowodne- wśród piasków, otoczone palmami z lodowatą wodą (zasilane podziemną rzeką) wydaje się się jak wyjęte z baśni tysiąca i jednej nocy.
Kuchnia Czadu opiera się na potrawach mięsnych, sorgo, warzywach i owocach, szczególnie daktylach i melonach. Wśród mięs królują kozina i drób, do których podaje się najczęściej frytki lub kaszę kuskus. Suwenirami są wykonane ręcznie przedmioty codziennego użytku. Prawie każdy okutany w chałat jeździec osiłka czy wielbłąda, nosi przy pasie sztylet, oprawiony w czerwoną skórę. Jest przykładem solidnej i pięknej roboty, a kupić go można za… 10 euro. Oprócz tego koszyczki z pustynnej trawy lub tykwy, i naszyjniki z miejscowych materiałów…
Mimo tego, że Czad jest stosunkowo biednym krajem i nadal targanym przez niepokoje na tle etnicznym, staje się miejscem atrakcyjnym dla turystów pragnących poznać afrykańską kulturę. Przy zachowaniu maksimum ostrożności, podróż do tego kraju może być interesującym przeżyciem i pozwoli na zobaczenie miejsca skąd wywodzą się korzenie gatunku ludzkiego.
Przeczytałem w jednej z relacji o Czadzie taki poetycki opis:
„Turyści postrzegani są tutaj jak zjawy, które przemykają w samochodach 4×4 i znikają jeszcze szybciej, niż się pojawili”.
Udało mi się w tej podróży być taką zjawą, na której Czad pozostawił silne wrażenia.
Wieczorem w barze hotelowym usłyszałem rozmowę dwóch młodych kobiet, które opowiadały sobie wrażenia z dyskoteki w Ndżamenie. Jedna z nich opowiada, jak to zbladła z przerażenia po wejściu do toalety- nie mogła uwierzyć w to co zobaczyła. W pokoiku na środku mała dziura a dokoła kucało kilka dziewczyn…
-Nie, to jest nie możliwe… mówi. -Cóż miałam zrobić- dołączyła do kółeczka. Nadal nie może o … dziurze zapomnieć…
Po pożegnaniu z grupą, w nocy następnego dnia samotnie odleciałem przez Casablankę w Maroku do Mauretanii.
Powrót na początek tej relacji z podróży
Przejście do następnej relacji: Mauretania
Czad, informacje praktyczne (na luty 2017).
Tekst: Paweł Krzyk
Informacje ogólne: Czad jest państwem w środkowej Afryce w Sahelu saharyjskim. Graniczy z Libią, Sudanem, Republiką środkowoafrykańską, Kamerunem, Nigeria i Nigrem. Jest krajem cztery razy większym od Polski, i zamieszkuje go niespełna jedenaście milionów mieszkańców. Dawna kolonia francuska, która od Francji uzyskała niepodległość w roku 1960. Różnica czasowa: brak- czas identyczny jak w kraju.
Kiedy jechać? Prawie cały kraj zajmuje sahel i pustynia, z prawie wszędzie klimatem zwrotnikowym, suchym. Pora gorąca od kwietnia do maja (50 stopni Celsjusza). Pora deszczowa od lipca do października. Od grudnia do marca przypada pora sucha i jest ciepło ale nie bardzo gorąco. W nocy chłodniej. Jechać najlepiej w porze suchej.
Wiza: od Polaków jest wymagana. Wizy pobytowe i tranzytowe obywatele polscy mogą otrzymać w placówkach dyplomatycznych i konsularnych Czadu (najbliższe w Paryżu, Moskwie, Berlinie). Ja swoją wizę otrzymałem przez pośrednika w Berlinie (1-2 dni + transport do i z Berlina).
Po przyjeździe turyści są obowiązani do dopełnienia formalności meldunkowych na posterunku policji w ciągu 72 godzin.
Wizy do krajów sąsiadujących: przepraszam- nie sprawdzałem.
Język urzędowy: francuski i arabski. Po angielsku… praktycznie niemożliwe porozumienie się. Lepiej jednak przyswoić sobie podstawy języka francuskiego.
Waluta: obowiązuje frank CFA (XOF). Najlepiej przywieźć ze sobą euro w gotówce. Kurs EUR był niekorzystniejszy. Przelicznik wymiany oficjalny- bankowy: 1 EUR= 655 XOF. Stosowali wymianę od 650 do 660 XOF- ten wyższy jest kursem czarnorynkowym u konika na lotnisku. Najlepiej zapomnieć o kartach kredytowych i bankomatach.
Internet i telefony, prąd, wtyczki: Internet jest dostępny tylko w dużych miastach. Telefony GSM nasze nie działają. Prąd i wtyczki takie jak w Polsce.
Ceny: towary i usługi : generalnie niezbyt wysokie. Hotele drogie, choć jeżeli naprawdę planujesz zwiedzanie Czadu, będziesz spał w… namiocie na pustyni.
Jak dojechać? Najwygodniej samolotem. Ja przyleciałem z Europy przez Etiopię. Można dolecieć również przez Casablankę w Maroku. Droga lądowa… to obecnie temat mało ciekawy ze względów bezpieczeństwa- wszystkie okoliczne kraje nasze MSZ określa jako niebezpieczne i nie zaleca tam podróżowania.
Bezpieczeństwo: obecnie, kraj „raczej” bezpieczny dla rozważnego turysty jadącego w grupie. Stanowczo odradza się samotne poruszanie po kraju. Organizowanie wycieczek po kraju (w tym wyjazdy indywidualne) jest możliwe po uzyskaniu zezwolenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, co zwykle trwa kilka dni (lub należy jechać z miejscowym Biurem Podróży- wtedy oni mają te problemy do załatwienia).
Powtarzam za naszym MSZ: W całym kraju utrzymuje się wysokie zagrożenie terrorystyczne atakami odwetowymi, związanymi z interwencją wojsk francuskich w Mali. Ponadto, niebezpieczna sytuacja utrzymuje się w regionie Borkou, Ennedi i Tibesti – miejscem przerzutu uzbrojonych grup z Mali oraz tranzytu alkoholu, narkotyków, papierosów i broni. W północnej części kraju (prefektura Tibesti) znajdują się pola minowe. Zaleca się skontaktowanie się z Ambasadą RP w Tunisie telefonicznie +(216) 98 362 547
lub mailowo: tunis.amb.wk@msz.gov.pl celem pozostawienia danych kontaktowych.
Są i takie drobiazgi umilające podróż jak: zaleca się podróż w konwoju. Z uwagi na możliwe kradzieże, napady i inne przejawy agresji odradza się zdecydowanie podróże nocą . Również podróżując po stolicy, należy zachować dużą ostrożność…
Występuje duże zagrożenie sanitarno-epidemiologiczne. Szczepienie przeciwko żółtej febrze jest obowiązkowe, co weryfikowane jest przy wjeździe. Zaleca się szczepienia przeciwko błonicy, tężcowi, polio, tyfusowi, wirusowemu zapaleniu wątroby typu A i B. Przy podróżach poza ośrodki miejskie – wskazane jest również zaszczepienie się przeciwko meningokowemu zapaleniu opon mózgowych i wściekliźnie. Występuje malaria oraz w okresie pory deszczowej cholera. O profilaktyce antymalarycznej piszę pod malaria.
Fotografowanie i filmowanie obiektów strategicznych (budynki rządowe, itp.) jest możliwe wyłącznie dla posiadaczy zezwoleń rządu czadyjskiego. Należy unikać ostentacyjnego fotografowania w miejscach publicznych – reakcje miejscowej ludności bywają bardzo agresywne, np. oberwiesz kamieniem! Pamiętaj zawsze o pytaniu o zgodę, zanim zaczniesz fotografować, nawet we wioskach (z bliska)- nie wspomnę o zgodzie fotografowanego człowieka.
Czyli „sama radość” z oficjalnego punktu widzenia… Zapomniałem dodać o ogromnej korupcji wśród umundurowanych przedstawicieli władzy (patrz relacja).
Transport i informacje turystyczne: na granicach i w miastach brak informacji turystycznych, i jakichkolwiek materiałów turystycznych. Ruch prawostronny- choć na niewiele ci się to zda, gdyż tutaj prawie nie ma dróg utwardzonych. Pojedziesz setki kilometrów drogami, które istnieją tylko na mapie- na gruncie … ich nie ma. Niżej podaję szczegóły:
– zwiedziłem Czad dzięki dołączeniu do polskiej trampingowej grupy turystycznej.
– jeżeli Cię interesuje zorganizowanie wyjazdu bez pośredników, podaje niżej dwa adresy miejscowych touroperatorów: http://www.le-treg.com oraz http://tchad-evasion.com – (tchad.evasion@yahoo.fr). Podpowiadam: grupka (tylko grupa) musi mieć około 6-7 turystów, aby były to dwa samochody: 4 osoby + 2-3 osoby i miejscowy kucharz.
– Ndżamena- taksówka z hotelu na lotnisko: około 15 EUR.
Hotele:
– spałem tylko w jednym hotelu zarezerwowanym przez lokalne biuro- w ramach wyjazdu na Saharę. Pozostałe noclegi były pod namiotami. W pobliżu widziałem kilka innych hoteli.
Atrakcje turystyczne:
– wyjazd na Saharę: dwa tygodnie objazdu bezdrożami przez piaski (p. relacja).
– ciekawym może być wypad nad jezioro Czad (niestety nie byłem).
Powrót do relacji z podróży