Mzungu wśród goryli w Kongo
Mzungu wśród goryli w Kongo
Tekst i foto: Paweł Krzyk
Szczegóły organizacyjne wyprawy zamieściłem na końcu relacji w informacjach praktycznych.
Zaciekawiany czarnymi górski gorylami, najpierw chciałem pojechać i zobaczyć je z terenu Rwandy. Wiedząc o polskich misjonarzach Marianach w Ruhengerii, poszukałem do nich kontaktu i od księdza Andrzeja Tokarczyka otrzymałem garść pożytecznych informacji, oraz ostrzeżeń na temat sytuacji na pograniczu Ugandy i Rwandy z Demokratyczną Republiką Konga. Serdecznie księdzu dziękuję i żałuję, że nie było nam dane się spotkać. A nie pojechałem do Rwandy za sprawą właśnie informacji od księdza, że drastycznie podniesiono tam ceny za godzinną wycieczkę do goryli w Parku Narodowym Vulkanoes- aż do dwóch tysięcy amerykańskich dolarów. Dla mnie wariactwo, podważające sens wyjazdu.
Przy okazji szukając potwierdzenia nowej ceny, dotarłem do rwandyjskiego biura turystycznego z Kigali. Tam niestety potwierdzono zmianę cen, ale przy okazji podpowiedziano mi możliwość zobaczenia czarnych olbrzymów w Kongu. To spowodowało, że zamówiłem wycieczkę i przesyłając wyłącznie skan paszportu, bez płacenia, pojawiłem się o siódmej rano umówionego dnia kwietniowego, na granicy Ugandy z Demokratyczną Republiką Konga. Do przejścia granicznego w Bunagana, z Kisoro w Ugandzie dojechałem taksówką motocyklową, którą w Ugandzie nazywają boda boda. Na granicy czekał na mnie z wizą Kongijczyk Daniel, mój równolatek. Musieliśmy poczekać na ławeczce przed okienkiem granicznego biura imigracyjnego, aż zrobi się godzina siódma- czas w Kongo jest przesunięty o jedną godzinę. Przy okazji mamy możność podpatrywania małego ruchu granicznego pomiędzy Ugandą i Kongiem- ludziska przechodzą, pokazując tylko dowody osobiste- dają im jakiś papierek z zygzakiem podpisu i sobie chodzą w obie strony.
A jest na co popatrzeć, bo to taki ruch graniczny jak na jednym z końców świata. Asfalt na drodze się kończy i główna droga w Kongu wygląda… jak całkowite bezdroże. Idą sobie kobiety do Konga z dużymi kopaczkami do prac polowych, w tę samą stronę idzie młody jegomość i niesie na głowie potężną wiązkę cienkich gałązek z podsuszonymi liśćmi:
– to surowiec do produkcji lokalnego piwa- mówi mi Daniel
W drugą stronę ktoś targa dwa żółte baniaki.
– czyżby tańsze paliwo?- pytam.
– a gdzie tam! To już jest to piwo- śmieje się mój opiekun.
Co rusz w obie strony kursują taczki z czymś w workach, i obładowane do granic niemożliwości potężne, drewniane hulajnogi.
– Jak to coś się nazywa?- pytam.
– To dosłownie „drewniany skuter”, który w lokalnym języku Ginande nazywany jest chukudu, a z francuskiego trottinette- informuje Daniel.- Patrz w drugą stronę- z górki na potężnych dwóch workach z ziemniakami usiadł nawet ten cyklista- śmieje się. Proszę, aby mi te nazwy zanotował w oryginalnej pisowni.
– Nigdy nie sądziłem, ze spotkam bardziej oryginalny drewniany pojazd, gdy po raz pierwszy w Australii pojechałem na drewnianym pierwowzorze roweru. Na tamtym rowerze jechało się siedząc na siodełku i odpychało od ziemi nogami.
Wesołe pogaduszki ożywił rowerzysta, który na bagażniku roweru przewoził drewnianą konstrukcję łóżka. I tak sobie plotkujemy. Już kwadrans po siódmej a urzędasa w okienku jak nie ma, tak nie ma.
Nagle każą wszystkim powstać i w pozycji na baczność dwóch policjantów kongijskich wciąga flagę na maszt- rozpoczął się dzień pracy na granicy. I faktycznie po kolejnych piętnastu minutach miałem wstemplowaną wizę i siedziałem jako jedyny turysta w dżipie, którym mieliśmy ruszyć do widocznych stożków górskich. Jestem jedynym białasem i ciągle słyszę jak mantrę powtarzane słowa: mzungu, muzungu, mzungu… Nawet urzędnik na granicy tak mnie tytuował. Te słowa nie miały negatywnego wydźwięku i znaczą w lokalnych językach po prostu osobę obcego pochodzenia. Ci ludzie próbowali w ten sposób powiedzieć innym kogo zauważyli, lub zwrócić jakoś moją uwagę. Zwykle kończyło się odwróceniem głowy i przyjaznymi kiwuskami. Później na jednym z postojów powiedziano mi, że w lokalnym języku w okolicach Kinszasy występuje jeszcze jedno słowo o podobnym znaczeniu, a mianowicie „mundele”.
Ale po kolei. Wjeżdżam do jednego z najsłynniejszych parków narodowych w całej Afryce. Położony jest na granicy trzech państw- choć w każdym z nich nazywa się inaczej. Jego celem jest zapewnienie maksymalnej ochrony jednemu z ginących gatunków- gorylom górskim. Park został rozsławiony w filmie „Goryle we mgle”, opowiadającym o bojowniczce o prawa goryli– Dian Fossey. Obecnie ich liczebność znowu bardzo spadła w wyniku wojny domowej. Na obszarze, który obejmuje park narodowy znaleziono ropę naftową, jednak dzięki apelowi UNESCO wstrzymano plany dotyczące wydobycia tego surowca.
W drogę ruszyliśmy po drobnych zakupach spożywczych, w towarzystwie wspomnianego Daniela, kierowcy samochody i lokalnego przewodnika. Miasteczko po stronie kongijskiej jest dla mnie bardzo egzotyczne- takie bardziej afrykańskie, a nad nim z tyłu wisi jeden z wulkanicznych szczytów Gór Wirunga.
Myślę, że poziom opieki sanitarnej i zdrowotnej pokazuje wygląd miejscowej apteki.
-Nie chciałbym tutaj zachorować!
Napotykani ludzie są niezwykle przyjaźni i otwarci. Nie wiem kim z zawodu jest Daniel, ale jadąc wita się prawie z wszystkimi i jest przyjmowany niezwykle serdecznie. Jazda początkowo odbywała się po głównej drodze krajowej, będącej nią tylko z nazwy, gdyż faktycznie jechaliśmy straszliwymi wertepami, po których nawet nasz samochód z napędem na cztery kola poruszał się wolno i bardzo ostrożnie.
Potem skręciliśmy w lewo w stronę Parku Narodowego i stan drogi stał się wielokrotnie gorszy- a jadąc tą główną „krajówką” sądziłem, że nie można jechać pojazdem na czterech kołach po gorszej drodze! W pewnym momencie przestaliśmy rozmawiać, ponieważ głowa telepała się tak mocno, że z ust wydobywał się bełkot zamiast słów. Za to miałem coraz to inne widoki na kolejne góry i mijane wioski. Po godzinie, gdy już samochód utknął na dobre w potężnych koleinach, wyżłobionych przez strumienie płynące drogą, trzeba było wysiąść i dalej ruszyć na własnych nogach. Zbieramy się jakoś i organizujemy wymarsz w górę. Mijają nas spokojnie, niczym nie poruszone kobiety z potężnymi naręczami pędów trzciny cukrowej na głowach.
Następnie godzinne piesze tuptanie z ciężkim oddechem- w moim wykonaniu, wśród pól z wielkimi garbami, chat z patyków oblepionych ziemią i okrągłych plecionych spichlerzy do przechowywania żywności. Już wyjaśniam. Te garby na polach wykonują, aby umożliwić roślinom wegetację- aby woda deszczowa mogła spływać (lub stać) w rowach pomiędzy powyższymi garbatymi grzędami. Napotykani ludzie byli niesamowicie sympatyczni i uśmiechnięci, tak jakby ta „skrzecząca” bieda i strzępiaste ubrania dzieci nie miały żadnego znaczenia. Zwiedziłem prawie wszystkie afrykańskie kraje i w bardzo rzadko obserwowałem takie odizolowanie od świata zewnętrznego.
– Można w takim otoczeniu zrozumieć, jak odbierali swoje wyprawy na Czarny Ląd dawni podróżnicy. Towarzyszy mi ciągle wielogłos „mzungu”.
W jednej z wioseczek dołączył do mnie i przewodnika policjant w mundurze, a przy wejściu do Parku narodowego jeszcze jeden z maczetą i drugi z karabinem kałasznikowa. Wejście na teren chroniony odbywa się przez furtkę w elektrycznym ogrodzeniu. Ogrodzenie ma trzymać na jednym terenie zwłaszcza bawoły i słonie leśne. Po trzydziestu minutach przeciskania się wąskimi ścieżynkami i torowaniu maczetami drogi, w gęstwinie krzaków i drzew spotykamy jedenastoosobową rodzinę
Wszyscy obżerają się bez umiaru liśćmi krzewów, pnączami i drobnymi gałęziami. Co chwila któraś mama wspina się wyżej i swoim ciężarem przyciąga do ziemi co bardziej soczyste młodsze gałązki.
Jedynie srebrno grzbiety, pan i władca tej gromadki zachowuje umiar i spogląda w moją stronę, niezadowolony prycha i co rusz idzie dalej w gąszcz. Opiekunów pokazało się więcej- doszło kilku strażników z okolicy. Przy nerwowym zachowaniu małp, wydają charczące pomruki- wyraźnie powodujące uspokajanie się małp. Nie opisuje szczegółowo tych goryli, gdyż zrobiłem to w relacji z Ugandy. Wracając z powrotem dowiedziałem się, że w okolicy, którą zwiedziłem, żyje jeszcze jedna, licząca osiemnaście członków grupka małp. Kongijczycy w swojej części wulkanicznej krainy górskich goryli posiadają pięć lokalizacji, do których możliwe jest zaprowadzenie turystów. Można to zorganizować jako kilkudniową trekkingową wycieczkę. Patrząc na mapę, jest to teren w Górach Wirunga pomiędzy mną na północy Parku Narodowego, do Goma na jego południowym krańcu.
No cóż, po godzinie skończyło się oglądanie czarnowłosego towarzystwa, wracam niespiesznie z powrotem do samochodu. Sympatyczniej bo w dół. Obejrzałem sobie dokładnie drewniany skuter, którym młody chłopiec przewoził duży wór ziemniaków w dół do wioski. Na równym terenie także wsiadał na swoją chukudu (foto). Jest sobota przed Świętami Wielkanocnymi. U nas dzień świąteczny- pora święconek, a tutaj był to dzień, w którym zrobiono świąteczne spotkania z dziećmi w szkołach wioskowych- chaty z patyków oblepione gliną. Nie mogłem sobie odmówić wspólnego zdjęcia z dzieciakami, zwłaszcza, że lgnęły do mnie- mzungu, mzungu, patrz przyszedł mzungu…, jak do przysłowiowego Ojca Wirgiliusza. To, że poszedłem do dzieci, wzbudziło sensację wśród moich opiekunów oraz powód do fotografowania spotkania i filmowania telefonami. Mam również takie zdjęcie. Zobacz jak wyglądają wiejskie dzieci kongijskie „w świątecznych strojach”. Miałem kilka cukierków, ale powiedzcie mi jak je wyjąć i próbować rozdzielić… Pomyślałem o: ich perspektywach rozwoju, szansie na wykształcenie…, potem o swoich wnuczętach i zamyślony odjechałem na granicę do Ugandy.
Przejście do następnej relacji: Burundi
Przejście na początek trasy: Uganda. Mzungu wśród goryli