Kamerun, relacja z podróży
Kamerun, relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Sporo już zrozumiem w Afryce. Ciągle do niej wracam, chcę ją dotknąć, zobaczyć, oraz… wpaść w inny wymiar czasu. Nie znajduję zbyt wielu zabytków, cudów cywilizacyjnych… Wg mnie, Czarnemu Lądowi nadają charakter ludzie, ich życie codzienne- zależne od pór roku i czasami pogody.
Podczas obecnej wyprawy do Afryki zachodniej w okolicach równika, rozpoczynam od kraju, w którym jest chyba wszystko co w Afryce urzeka. Kamerun to wyjątkowe miejsce: ludzie, przyroda i kultura. Jest to również kraj, w którym podróżuje się łatwo (jak na Afrykę), oraz nie ma większego problemu ze znalezieniem tańszego hotelu i… bardziej różnorodnego, bezpiecznego dla turysty jedzenia.
Podstawowym niebezpieczeństwem, zagrażającym turyście w Kamerunie, są bandyci w postaci rabunkowych napadów, oraz porwań na drogach (dla okupu). Zjawisko nie jest powszechne, ale zagrożenie jest realne. Nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych przestrzega przed jazdą na północ Kamerunu, zwłaszcza pogranicze: Nigerii, Czadu i Republiki Środkowoafrykańskiej. Z tego powodu zrezygnowałem z podróży do całej północnej części kraju, pomimo licznych tam miejsc turystycznie ciekawszych. Nie to, że się bałem, bardziej martwiła mnie praktyka zachowania służb mundurowych względem białych turystów. Jak poruszać się po kraju, gdzie białego widzą jako chodzący „bank, czy też skarbonkę”, gdzie życie ludzkie ma o wiele mniejszą wartość niż w Europie. Trudno jest stawić opór wojsku czy policji, które będą wymuszać łapówki. Dla niektórych krajów tego regionu nawet luzackie przewodniki Lonely Planet nie wydały osobnych edycji, odradzając ich zwiedzanie. Może z powodu ciągłych zmian…, i mnóstwa zagrożeń tropikalno-sanitarnych… w ich najbardziej paskudnej, jeżącą włosy na głowie, formie.
Historycznie do Kamerunu najpierw dotarli Portugalczycy, potem podbił ich muzułmański lud z Sahelu. Okupowali go Niemcy, których po I wojnie światowej zastąpili Francuzi i Anglicy. Śmiałe plany mieli także Polacy, którzy planowali w okolicach Limbe utworzyć własną kolonię (Szlak Rogozińskiego). W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku obie części: francuska i brytyjska, zyskały samodzielność państwową. Używają dwóch języków– francuskiego i angielskiego, a oprócz tego blisko 300 lokalnych dialektów. Nauczysz się kilku zwrotów lokalnych, np.: „dzień dobry” i „dziękuję”, by okazały się zupełnie nieprzydatne -naście kilometrów dalej. Po angielsku też sobie zbyt dużo nie pogadasz… Znajdziesz plemiona, które określam mianem: prymitywne lub nie tekstylne. Przykładem- chociażby Pigmejowie…
U Kameruńczyków na każdym kroku zauważysz dwie, a w zasadzie trzy pasje: piłkę nożną, piwo i jazda motocyklami. Akurat odbywały się mistrzostwa międzynarodowe w piłce nożnej kobiet. Głośne namiętne kibicowanie przed ekranem było nagminne, czy sprzedawanie „bajerów” w narodowych barwach prawie na każdym skrzyżowaniu. Częstym widokiem, nawet na wioskach, było rozbawione i nieźle wstawione towarzystwo, pijące z kalebasowych półmisków domowego wyrobu kukurydziane piwo. Normalnym jest widok pełnego baru miejskiego. Piwo widoczne wszędzie, ale… wesoło i pogodnie, bez pijackich awantur. Flaszka w rękach kobiecych to widok normalny. Standardem jest pojemność 0,65 litra.
Jedną z ciekawszych rzeczy, jak usłyszałem na miejscu, są mini-królestwa. Zwłaszcza na północy, nawet mała wioska może być odrębnym państewkiem, którym kieruje tzw. „fon”. Władca pełni nie tylko funkcję reprezentacyjną, jest również mediatorem pomiędzy podwładnymi a władzą państwową. Posiada niektóre uprawnienia państwowe– rozstrzyga miejscowe spory, wyraża zgodę na osiedlenie, zakup ziemi,- czy przegania niechcianych gości. Część zwyczajów wciąż odbywa się w sposób tradycyjny, a niektóre z nich pewnie długo będą niezrozumiałe dla przybyszów z zewnątrz. Jak opowiadał mi francuski turysta: idąc wieczorem do jednej z wiosek, był prowadzony przez kobietę z lampką, która bez przerwy coś mamrotała. Gdy później zapytał- odganiała w taki sposób złe duchy! Przestraszył się naprawdę, gdy w pobliżu wioski otoczyli ich zamaskowani mężczyźni- na szczęście nie byli bandziorami, tylko gwardią lokalnego „fona”- po godzinie dwudziestej trzeciej obowiązuje zakaz poruszania się. Skończyło się tylko na strachu i butelce piwa dla strażników.
Przyleciałem z Europy do Duala, które jest największym miastem Kamerunu (stolicą jest Yaounde).Tutaj znajduje się główne lotnisko międzynarodowe oraz część ambasad. Douala jest centrum ekonomicznym Kamerunu, jednak moim zdaniem nie zachęca do dłuższego pobytu. Zwykle trzeba tu przyjechać podczas podróży przez Kamerun, chociażby po to, by przekonać się na własne oczy, jak Douala wygląda. Na zdjęciach centrum miasta i katedra im. św. Piotra i Pawła.
Po przylocie trudną dla mnie była próba odnalezienia się w afrykańskiej rzeczywistości. Douala przezywana jest niekiedy „pachą” Afryki, a to ze względu na nieznośną aurę – temperatura i wilgotność łączą się tutaj… nad wyraz „śmierdząco” nieznośnie. Ciekawym miejscem w Duala jest bazar centralny, choć nie widziałem tam białasów. Może się bali? Chyba mógłbym napisać relację tylko z tego ogromnego targowiska. Wiem, że nie należy szwendać się po bocznych odgałęzieniach uliczek bazarowych, ale nawet na tych głównych było co oglądać przez kilka godzin. Podobają mi się kramy z orzeszkami ziemnymi oraz hurtowe miejsca do wykonywania manicure. Aż trudno uwierzyć , że można zobaczyć w jednym miejscu kilkadziesiąt osób… dłubiących w paznokciach (!!!). Może dlatego, że jestem mężczyzną, czy … po prostu dziadkiem?
Nie wiem, czy spotkałeś kiedykolwiek, medykamenty oferowane na chodniku? Tutaj je zobaczyłem, choć początkowo sądziłem, że dotyczą tylko… spraw związanych z seksem. Bardzo podobała mi się betonowa figurka ogrodowa z maską! Chętnie postawiłbym ją w swoim ogrodzie.
W Yaounde, stolicy Kamerunu, skorzystałem z gościnności polskiej misji, za co serdecznie dziękuję. Miałem okazję poznać niezwykłego rodaka, który całe swoje dorosłe życie poświęcił pracy z dziećmi kameruńskimi.
Należałoby powiedzieć o nim, Dariusz Godawa: dominikanin, ksiądz, były proboszcz parafii kameruńskiej w głębi dżungli, ojciec ponad trzydzieściorga bezdomnych dzieci, dla których jest PRAWDZIWYM OJCEM. Prowadzi sierociniec na obrzeżach Yaounde. Jest człowiekiem, który mieszka codziennie ze swoimi DZIEĆMI, a nie tylko przychodzi do pracy wśród nich. Zabezpiecza im byt, wykształcenie i codzienną opiekę, nie korzystając z żadnych oficjalnych źródeł pomocy: rządowej kameruńskiej, jak i zakonnej.
Opowiadał mi o swojej pracy w dżungli, udzielił filmowego wywiadu, który mam nadzieję wkrótce opublikować. O czasami niebezpiecznej pracy misyjnej i prawdziwych zagrożeniach w realiach kameruńskich, pistolecie przyłożonym do glowy, czy wreszcie o wymownym świadectwie nagrobków misjonarzy, którzy odeszli… w młodym wieku.
Ten 56- letni człowiek , wielokrotnie chorujący na malarię, dengę i inne tropikalne paskudztwa, naprawdę zasługuje na pomoc. Działa dzięki naszej pomocy, o którą żebrze wygłaszając kazanie misyjne. Dobrze, że tacy jeszcze istnieją, w świecie komercji i materializmu. Zachęcam do wsparcia inicjatywy misyjnej, o której więcej na stronie www. misja-kamerun.pl oraz na www.dziecislonca.org.
Dni spędzone w Yaounde poświęciłem na zdobycie wiz do Gabonu i Kongo Razaville. W międzyczasie zwiedzałem miasto. Można tutaj zobaczyć Kameruńskie Muzeum Sztuki ( w benedyktyńskim klasztorze), Katedrę Nvolye, największy bazar przebogaty w swym asortymencie. Zainteresowani może kupią: czarny kamień przeciw wężom, maski, dzidy czy figurki. Ja nie skorzystałem, gdyż „durnostojek” mam już wiele, a naprawdę muszę pamiętać jeszcze o pięciu krajach, które mam na swojej trasie. Zainteresowanym wyjaśniam: „durnostojki” to takie coś, co sobie stoi i wymaga… wyłącznie odkurzania. W Yaounde zadziwiają kontrasty. Centrum przypomina europejskie metropolie, gdy nieco dalej można zobaczyć np. apartamenty w towarzystwie, jak nazwać… slumsów przykrytych falistą blachą?
W drodze do sierocińca zobaczysz przedmieścia, tylko się nie przestrasz! Droga zamienia się w czerwoną dziurawą prawie ścieżkę, którą pokonasz siedząc na siodełku motocykla. A bliżej centrum egzotyka jest równie duża. Auberge Blue to skrzyżowanie pełne straganów, gdzieś tam na końcu świata z drogą wiodąca do centrum: motocyklem lub taksówką przez minimum czterdzieści pięć minut.
Darek pomógł mi z logistyką dalszego zwiedzania. Notatki, które wtedy sporządziłem, może pomogą mi wrócić kiedyś do Kamerunu z wnukami… zobaczyć prawdziwych Pigmejów. Rozmawiając o Pigmejach, zapytałem co kupić im w charakterze podarunków. Wiedziałem bowiem o zwyczaju kupowania im podarunków, w charakterze zapłaty za wpuszczenie do wioski. Jako żart, Dariusz podpowiedział mi kameruńskie whiskey i papierosy. Nie zrozumiałem: whiskey… w torebkach plastykowych??? Ten roześmiał się i zawołał jednego ze swoich podopiecznych, oraz wysłał go do sklepu w pobliżu, z równowartością moich niecałych dwóch EUR (1000 XAF). Po kilku minutach mieliśmy dziewięć torebek czterech rodzajów „ gorzałki: brandy, gin, i dwie odmiany słodkiej wódki kolorowej. Piłeś kiedyś coś z torebek plastykowych?
Kuchnia w Sierocińcu św. Dominika jest tradycyjną murzyńską, mimo, że obok istnieje nieużywana druga, typu europejskiego. Murzyńska, czyli zwykłe ognisko na trzech kamieniach, lub z trzema kłodami przesuwanymi w miarę spalania się drewna. Dzieciaki po lekcjach na podłodze odrabiają swoje lekcje…
Darek zawsze chętnie przyjmuje rodaków, nie tylko z kraju. Mnie po pierwszym kontakcie- zapytaniu, odpisał: u mnie masz nocleg za free… Free za nocleg i dwa posiłki dziennie. Nie wiem jak na tym wychodzi, ale przypuszczam, że jego gościnność i serdeczność oraz pomoc w zwiedzaniu, owocuje później, choćby w zwykłej darowiźnie kilku złotych miesięcznie. Mówił mi o przyjęciu w 2015 roku ponad trzydziestu podróżników. Niektórzy z nich, podczas podróży przez Afrykę, pozostawili na terenie jego misji na przechowanie swój samochód czy… motocykle.
Żegnając się z tym serdecznym człowiekiem, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie. „Przezywał” mnie od współczesnych Halików. Jadąc dalej z Yaounde, ruszysz na pewno z ulicy Mvan, gdzie zlokalizowano wszystkie linie autobusowe. Ja pojechałem do Kribi. Odprowadził mnie najstarszy wychowanek ojca Dariusza, dwudziesto trzy latek, student informatyki, Boris.
Wjeżdżając na południe kraju, jeszcze tylko policja na drogowych rogatkach daje nieumiejętny popis wymuszania łapówek. Z uśmiechem odmawiam, rzekomo obowiązkowego, płacenia za: brak szczepień, nieważnej wizy, złych pieczątek i czego tylko nie wymyślą na poczekaniu. Bardzie poważnym w skutkach może być zatarg z kierowcą autobusu, gdyż ten widząc, iż nie chcę płacić łapówki za „nic”, nie chciał czekać na mozolną biurokrację wypisywania danych z paszportu. Nikt z miejscowych nie miał tego problemu-pokazywali tylko swoje dowody osobiste. Próbował wyrzucić mnie z opłaconego przejazdu. On ściągał z góry mój plecak a ja przeszkadzałem, całe szczęście pomogli pasażerowie, pyskując na policjantów. Na każdym postoju autobus jest natychmiast oblegany przez sprzedawców wszelkich różności spożywczych, Ja wybieram tylko suszone banany za sto XAF (ok. 60 groszy).
Piaszczyste atlantyckie plaże Kribi przyciągają miejscowych turystów. Miasteczko jest niewielkie i gdyby nie plaże i pobliski wodospad w Lobe, turyści pewnie by tutaj nigdy nie zawitali. W Kribi polubiłem bazar. Jest to miejsce turystyczne i nie trzeba się mieć tak na baczności jak w innych miastach Kamerunu. Zmęczony „tuptaniem”, lubiłem przysiąść przy piwie w miejscowej knajpce, popatrzeć na życie dookoła.
Do Kribi przyjeżdża się także aby zobaczyć Pigmejów. Piszę o tym w następnej relacji (patrz na dole tej relacji). Podziwiam bujną soczystą roślinność. Chyba najbardziej lubię egzotyczne kwiatostany.
W dalszą drogę zamierzałem pojechać w kierunku zachodnim na Ebolowa lub Ambam. Na miejscu jednak uświadomiono mi, że ta droga obecnie jest w tak złym stanie, że jej pokonanie pomimo niecałych dwustu kilometrów, zajęłoby mi dwa dni. W praktyce kilka drewnianych mostów, bardzo dużo wybojów i głębokich kolein. O wiele lepiej jest pojechać z powrotem przez stolice Yaounde, tam przesiąść się i pojechać do Ebolowa. Tak tez zrobiłem. Ruszając przed szósta rano, dojechałem do doliny Ambam około szesnastej, pokonując prawie pięćset kilometrów. Prawdę mówiąc, byłem mocno sponiewierany siedzeniem po cztery osoby w jednym rzędzie: średniej wielkości autobusu, małego busa i czegoś jeszcze mniejszego, co szybko jechało, ale było tak ciasne, że byłem szczęśliwy,… że droga dobiegła kresu. Nocleg w dolinie Ambam przywitałem z wielką ulgą. Cieszyło się z tego zwłaszcza moje prawe kolano. Droga wiodła cały czas przez szereg niewielkich wiosek, przez soczystą dżunglę, gdzie ogromne drzewa są obwieszone inną roślinnością, szukającą dostępu do światła. Gdzie można się poruszać tylko wycinając drogę maczetą. Drogi na trasie: Kribi- Yaounde- Ebolova- Ambam, są w bardzo dobrym stanie i kierowcy poruszają się bardzo szybko. Po noclegu w dolinie Ambam, zwykłą okazją dojechałem do granicy w Kye Ossi. I tutaj ostrzeżenie, zawsze w Afryce najpierw ustalaj… ile ta okazja kosztuje… Na miejscu najpierw trzeba się udać do oddalonego trochę posterunku policji. Tam musiałem poczekać, aż miejscowy policjant zamaszystym krokiem wyszedł z dyżurki i poszedł wywiesić flagę policyjną na maszcie. Oznacza to rozpoczęcie urzędowania, choć nie do końca. Trzeba było poczekać, aż umundurowany kolejny urzędnik przyszedł do pracy i powoli rozpoczął stawianie stempli, osobom czekającym na wyjazd z kraju w kolejce na dwóch ławkach. Całe szczęście nie żądali żadnych dodatkowych opłat. Potem dwieście metrów do posterunku celnego, każą otworzyć bagaż- nic ciekawego, idź dalej do łapserdaka wpisującego twoje dane do grubaśnego zeszytu. Kim jesteś, a skąd, a dokąd, kto z zawodu- emeryt , nie rozumiem, a.. trzeba podać coś dla nich zrozumiałego- podaję inżynier (zamiast emeryt)- a jaki – a… mechanik. Idź dalej.
Idę na stronę Gwinei Równikowej, to znaczy po drogiej stronie… Syf taki sam… błocko takie same. Reszty szukaj pod Gwinea Równikowa.
Powrót na początek relacji z podróży.