Zambia, relacja z podróży.
Zambia, relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Przez Zambię, podobnie jak wcześniej przez Tanzanię, ruszyłem na spotkanie sam na sam, z ogromnymi rejonami będącymi daleko od utartych turystycznych szlaków. Jest to bezpieczny dla podróży duży kraj, choć te rejony kontynentu nazywane są dziką czarną Afryką. Informacje organizacyjne zawarłem w informacjach praktycznych. Poprzednią relację dotyczącą podróży koleją Tazara zakończyłem w Mpika. Po noclegu w tym miasteczku na skrzyżowaniu ważnych dróg zambijskich, rano wyszedłem na spacer, aby poszukać co też dalej jedzie w kierunku Mbala. Chodzę sobie pomiędzy biurami kilku linii autobusowych i nie ma nic odpowiedniego, wszyscy jadą po południu, i nie zdążę za widoku dojechać. A trzeba wiedzieć, że dzień i noc są w tej strefie geograficznej praktycznie sobie równe, i wynoszą przez cały rok z niewielkimi odchyleniami po około 12 godzin. To oznacza, że zawsze pomiędzy 18- 19-tą będzie ciemno (rankiem odpowiednio). Jakoś tak polubiłem zwyczaj nie szukania noclegów po ciemku, czasami z latarką gdy zgaśnie światło, co na moim szlaku wcale nie jest rzadkim zjawiskiem. Na wszelki wypadek latarkę mam zawsze w moim podręcznym plecaczku. Jestem jedynym białasem więc mam mnóstwo pomagierów, którzy chcą mi pomóc, oczywiście potem chcą gratyfikacji. Bronię się przed nimi jak mogę, ale jeden okazał się przydatny bo znalazł mi potężną ciężarówkę, która zaraz odjeżdża do Mbeya. Uzgodniłem cenę (wie Pan, chcę tylko trochę na jedzenie po drodze), która okazała się podobną do ceny biletu autobusowego, i po 15-tu minutach jadę. Mój pojazd to prawie pociąg drogowy, złożony z ciągnika z potężną naczepą i jeszcze długą przyczepą. Mówią mi, że będziemy szybko bo na przewożony przez nich cukier czeka statek, który przez jezioro Tanganika popłynie do Konga. Fatycznie, jak ruszył, to nawet specjalnie nie zwalniał na poprzecznych pasach nakazujących ograniczenie prędkości. Potężne koła przeskakiwały przez nie, podobnie ja kola kolejowe na łączeniach szyn. Przeszkody na szosie, na sygnał przypominający syrenę zachowywały się, że tak powiem, strachliwie. Na zdjęciach niżej pokazuję: Mpika i kobiety oferujące na jednym z postojów, suszone robale katapira. Oferowały kilka próbnych: spróbuj, dobre, świeże (!!!) Nie jestem specjalnie brzydliwy, ale nie skusiłem się. Z wysokiej kabiny mogłem spokojnie fotografować, zanim zaczęły protestować.
Częstym widokiem po drodze były obsadzane właśnie pola z orzeszkami ziemnymi. Inną specjalnością wiosek były oferowane przy drodze worki z węglem drzewnym. Drogę ponad 350 km pokonaliśmy w 5 godzin. Na zdjęciach: pole z orzeszkami i wioskowy sklepik węglarzy.
Miasteczko Mbala jest bardzo podobne do poprzedniego. Centrum zawsze składa się z: miejsca gdzie zatrzymują się autobusy, miejsc noclegowych, restauracyjek, kramów i sklepów. Jak pytałem o centrum miasta, zdziwieni mieszkańcy odpowiadali, przecież to jest centrum. Po drugiej stronie ulicy znajduję Batunga Guest House, sympatyczny hotelik na dwa dni. W dniu następnym jadę wynajętą taksówką, zobaczyć odległy o 4o kilometrów wodospad Kalamba. Można tam dojechać tylko w ten sposób. Droga szutrowa w niezłym stanie, poza miastem po kilku kilometrach się kończy, i za znakiem drogowym „Kalambo Falls …” zmienia w bardzo wyboistą czerwoną drogę gruntową. Można tam dojechać zwykłym samochodem pod warunkiem, że nie rozmyły jej deszcze, i jeżeli kaskadersko szybka jazda taksówkarza, np. po krótkim opadzie, nie skończy się wypadnięciem z drogi. Ta czerwona ziemia po deszczu ma konsystencję podobną do śliskiej gliny. Mnie się zdarzyło jeżdżenie po poboczach z obu stron drogi, zanim szczęśliwie samochód nie wylądował z powrotem, na dziurawej śliskiej drodze. Na zdjęciach: centrum Mbala i droga do wodospadu.
Wysoki na 221 metrów wodospad Kalambo znajduje się na rzece o tej samej nazwie, która płynąc w kanionie górskim, za cztery kilometry kończy bieg w jeziorze Tanganika. Po opłaceniu biletu wstępu (15 USD) z przewodnikiem podziwia się go w pełnej krasie, najpierw z kilku odległych punktów z widokiem ogólnym. Potem idąc urwiskiem po dobrej ścieżce z poręczami, podchodzi się na próg wodospadu, i wraca do punktu wyjścia. Całość można obejrzeć spokojnie przez półtorej godziny. Plotkując z moim przewodnikiem, dowiedziałem się, że przez 28 dni listopada byłem trzecim turystą odwiedzającym Kalambo Falls. Na zdjęciach wodospad, oraz kanion z drzewem rosnącym na wysokiej, pionowej ścianie.
Jadąc wyżej opisaną wyboistą drogą, mija się szereg oryginalnych wiosek, przy których nie mogłem sobie odmówić postoju w kilku miejscach. Jest to na pewno miejsce, o którym można powiedzieć, że znajduje się z dala od drogi (utwardzonej). Ludzie tu zamieszkali nie mają żadnych udogodnień cywilizacyjnych: prąd, i temu podobne zbędne „duperele”. Maszyny, a kto to słyszał? Tu się pracuje tylko motykami i maczetami, a swoje towary wyprodukowane we wioskach dowozi rowerami. Ile to kilometrów? Trzydzieści, minimum! Sam nie wierzyłem, że to jest możliwe w XXI wieku. Popatrz na załączone zdjęcia.
Kolejne zdjęcia zrobiłem na spotkaniu, kiedy wszedłem do wioski i zostałem otoczony przez tłumek mieszkańców. Żałowałem, że nie zabrałem drobnych prezentów dla dzieciaków. Tam jest naprawdę biednie. Wędrując po tym terenie, poczułem się jak podróżnik w … machinie czasu, która przeniosła mnie: sam oceń jak daleko. Patrząc na historię tych terenów, tzw. cywilizacja dotarła tutaj dopiero na początku XIX wieku, wraz z Brytyjczykiem Livingstonem i Cecilem Rodesem.
W dniu następnym przejechałem autobusem do odległej o 170 km Kasamy. Miasto nieco większe od poprzedniego (113 tysięcy mieszkańców), ale centrum jest praktycznie identyczne. Zanocowałem tuż przy miejscu odjazdu autobusów w J.B. Guest House, który okazał się hotelikiem najtańszym jak dotychczas (tylko 8 USD). Zwiedzenie można zakończyć po dwóch godzinach z uczuciem, że nie ma co oglądać… poza mieszkańcami. Rankiem kolejnego dnia jadę znowu taksówką po niezłej drodze, do odległego o 40 kilometrów Wodospadu Chishimba. Innego transportu nie ma. Kolejny bilet wstępu, który jest droższy dla obcokrajowca 19-krotnie (15,5 USD- dla mnie). Wodospady posiadają trzy stopnie. Obecnie na początku pory deszczowej nie są zbyt okazałe, gdyż znaczną część wody z rzeki zabiera 3,7 megawatowa elektrownia wodna. Zwiedzanie rozpoczyna się w towarzystwie przewodnika, po ładnych ścieżkach od górnej kaskady, a kończy na najbardziej okazałej 50 metrowej dolnej. Podchodzi się w dół do samego podnóża dolnego wodospadu. Na zdjęciach: stragany w centrum Kasama, oraz autor relacji przy dolnej kaskadzie Wodospadów Chishimba.
Popołudnie, noc i dzień kolejny, oraz nieco kolejnej nocy były czasem, w którym przemierzyłem autobusami duże odległości, od Kasama przez Kitwe, do granicy z Demokratyczną Republiką Konga. Po krótkim pobycie w Kongo, wróciłem tego samego dnia i przejechałem do Lusaki, stolicy Zambii. Ten rejon Zambii jest terenami przemysłowymi z kopalniami, fabrykami przemysłu ciężkiego i przetwórczego. Większe uprzemysłowione miasta, hałdy, kominy fabryk…, raczej nie skłaniały mnie do postoju. W nocy wylądowałem nieco zmęczony, w hoteliku dla turystów z plecakami: Flinstones Bacpackers Lusaka. Niezły hotelik w pobliżu centrum miasta, i niewielkiej odległości od stacji autobusowej. Zastanowiło mnie ogrodzenie hotelu z bardzo wysokim murem, i … kilkoma drutami pod napięciem. Na zdjęciach: centrum miasta Kapiri Mposhi, w którym kończy bieg Kolej Tazara, oraz centrum Lusaki.
Zatrzymałem się w Lusace na dwie noce. Dzień pomiędzy nimi spędziłem wypoczynkowo na pieszej, niespiesznej wędrówce po centralnej części miasta. Ponad 1,7 milionowa Lusaka, stolica 14 milionowego państwa, posiada centrum z: mieszanką kilku wieżowców, kilkoma sklepami z elektroniką, kilkoma bankami, itp. obiektami, nie zachęcającymi mnie do dłuższego postoju. Na zdjęciu pierwszym znajduje się pomnik niepodległości, symbolizujący zerwanie kajdan. Zambia będąca wcześniej brytyjską kolonią Rodezja Północną, uzyskała niepodległość w 1964 roku. Drugie zdjęcie przedstawia popularne w Lusace drzewo ogniowe (lub płomieniste), na tle orła, który jako symbol kraju znajduje się na fladze narodowej.
W centrum miasta poza w/w okazałymi budynkami znajdują się wielkie bazary. Część z nich to budynki ze sklepikami, otaczające całe kwartały uliczek, we wnętrzu których jest mnóstwo straganów wszelkiej maści. Nie znalazłem jednak żadnego stoiska z towarami typu turystycznego, podobnie jak informacji turystycznej, czy czegokolwiek promującego turystykę. Zaraz za tymi obiektami handlowymi znajduje się szerokie torowisko linii kolejowej, które zostało zajęte z wyjątkiem jednego toru… przez dziwne targowisko. Mnóstwo straganów zbudowanych z … byle czego: deski, resztki palet, jakieś materiały, na których znajdowały się przede wszystkim towary powszechnego użytku… „z drugiej reki”. Jednocześnie ta barwna kraina handlu towarami używanymi, jest pełna ludzi i… Zobacz na załączonych fotkach.
Spacerując z kamerą po wyżej opisanych targowiskach, mam w pamięci obrazek z mojego hotelu, ten z drutami pod napięciem. Nie musiałem długo czekać na potwierdzenie, że te miejsca w Lusace są terenem polowania … kieszonkowców i drobnych złodziejaszków. Prawie na moich oczach zniknął portfel mężczyźnie, idącemu kilka kroków przede mną. Po kilkudziesięciu metrach znalazł swój portfel, opróżniony z gotówki. Jednocześnie w czasie wędrówki, wielokrotnie spotkałem się z sympatią i przyjaznymi gestami. Nie ukrywam, że nie spotkałem innego białego turysty. Polubiłem miejscowe piwo Mosi. Jak urzędnicy kończą pracę centrum się wyludnia. Na zdjęciach: uliczka na jednym z targowisk, oraz pozujący mi w ulicznym barze koledzy ze stolika obok.
Ranek trzeciego dnia w Lusace zastał mnie, w odjeżdżającym o piątej rano autobusie: KOBZ Zambia- Malawi do Lilongwe, stolicy Malawi. Była to podróż, która zakończyła się w Malawi, po trzynastu godzinach, i przejechaniu ponad 720 kilometrów. Wcześniej jadąc w ciągu dnia, oglądam zmieniające się widoki we wschodniej Zambii. Tereny rolnicze, ale i busz w dwóch pasmach niewysokich gór. Zauważyłem inny kształt niewielkich chat we wioskach. Teraz dominują chaty okrągłe nakryte trawami i słomą. Czasami można spotkać ogrodzenia dla zwierząt domowych ze splecionych gałęzi, a nawet mat ze słomy. W końcu przekraczam granicę i jeszcze około 100 kilometrów do stolicy kolejnego kraju. Ale o tym napiszę w kolejnej relacji. Nieco podsumowania, w Zambii zwiedzając: północne, centralne i wschodnie rejony kraju, przejechałem łącznie około 3300 km. Pokazuje to skalę i wielkość tego kraju. Niżej załączam fotkę ze studnią w jednej ze wschodnich wiosek, oraz mapkę całej trasy poprzez: Tanzanię i Zambię do Malawi.
Następna relacja będzie z Konga.
Powrót do poprzedniej relacji: Mzungu, czyli koleją z Tanzanii do Zambii
Powrót na początek trasy: Majotta