Saint Kitts, relacja z podróży
Saint Kitts, relacja z podróży
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Saint Kitts, nazywana też Wyspą Świętego Krzysztofa, jest byłą brytyjską kolonią, państewkiem obecnie wchodzącym w skład Federacji Saint Kitts i Nevis. Ta federacja jest sztucznym tworem, złożonym z dwóch sąsiadujących ze sobą niewielkich karaibskich wysp. Razem tworzą najmniejsze państwo Ameryki środkowej i jedno z najmniejszych wyspiarskich państw świata. Pomimo tego, że państwo jest niepodległe, głową państwa nadal jest brytyjski monarcha. Dziwne to państwo, w którym obaj wspólnicy posiadają prawie wszystko własne, począwszy od parlamentów i władz, a skończywszy na znaczkach pocztowych. Może się okazać, ze jest to ostatni czas do oglądania Saint Kitts i Nevis… jako jednego kraju. Przyleciałem na Saint Kitts z Gujany, niewielkim samolotem Liat Air. Szczegóły organizacyjne umieściłem w Informacjach praktycznych (kliknij) Jest po dziewiętnastej ale już ciemno. Muszę jechać taksówką i już na starcie przekonuję się, że jest to kraj drogi; niecałe cztery kilometry do hotelu wg sztywnego cennika kosztuje 8 amerykańskich… Rankiem wyjrzałem i widzę wspaniałą pogodę, bez kropelki deszczu w górzystej okolicy, z wielokolorowym ogródkiem hoteliku Fern Tree (foto). Zacząłem poznawanie Saint Kitts od wypadu do stolicy Basseterre, którą to nazwę miejscowi skrócili sobie do Bastia. Chciałem tylko zapytać przejeżdżającego kierowcę, gdzie znajduje się przystanek mini busa, a ten po prostu mnie zawiózł do centrum. Stolica Saint Kitts pokazała mi się jako super wypas dla amerykańsko- kanadyjskiego emeryta. Port jest popularnym miejscem zawijania potężnych wycieczkowców, widzę aż cztery jednocześnie. Okolicę zamieniono w strefę wolnocłową, w której prym wiodą niezliczone sklepy z biżuterią, „ciuchlandią” pamiątkarską i… alkoholami. Prowadzą je Hindusi, mówiący dziwnie niezrozumiałą mieszanką słów hinduskich i karaibsko angielskich. Teren duży, promenady, po których przewala się tłum… starszaków obojga płci. Sam nie jestem młodzieniaszkiem, ale nawet dla mnie jest to dość przykry widok. Trochę szokuje kontrast: z jednej strony wyobrażenie o rajskich Karaibach i z drugiej biznes, stworzony dla czasem z trudem poruszających się starszych ludzi. Sądzę jednak, że większość dużych portów karaibskich jest takim komercyjnym Disneylandem. Wszystkich wysiadających już w bramie i później na każdym placyku, atakuje tłum miejscowych naganiaczy oferujących wycieczki. Są tak dopasowane, aby zdążyć z powrotem na statek: 3-4 godziny autobusikiem za 20-30 USD. Gdy mówię, że mieszkam w hotelu, natychmiast tracą zainteresowanie moją osobą. W rytmie nastrojowej karaibskiej muzyki idę do centrum miasteczka.
Bastia jest niewielka, nawet ze zwiedzeniem muzeum, zajmie ci tylko kilka godzin. Przechodzę przez Plac Niepodległości, zaglądam do dwóch kościołów: anglikańskiego Św. Grzegorza i katolickiego Św. Barnaby… Podziwiam pięknie zachowane stylistyczne budynki kolonialne. W końcu zaglądam do sklepów. Te poza turystyczną strefą są całkowicie inne, prowadzi je zwykle Hindus lub Chińczyk, a towary są raczej podstawowe i powszechnego użytku. W miejscach gdzie turysta robi zdjęcia, pokazały się w południe kramy z jedzonkiem. Oferowane z grilla udko kurczaka kosztuje jednak 5 USD, a langusta aż 20. Jeżeli z tym kurczakiem będziesz chciał zjeść nieco ryżu, na straganie ulicznym zapłacisz minimum 8. Pytam w jakiej walucie- spojrzał na mnie dziwnie i odpowiedział, oczywiście dolary amerykańskie (a nie wschodnio karaibskie, około 1/3 mniej warte).
Znalazłem dwa miejsca, z którego odjeżdżają minibusy. Przydadzą się jutro- pojadę minibusami dookoła wyspy. Na plaży rozbawił mnie widok, czekających w… kolejce dużych pelikanów, przed stołem rybaka przygotowującego ryby do sprzedaży. Otwierały dzioby, czekając spokojnie na swoje porcje wnętrzności… (foto). Po południu idę z hotelu w drugą stronę, na plażę. Raczej kamienista, nie zachęcała do kąpieli, ale woda miała ponad 30 stopni na plusie… Spotykam Litwinkę w towarzystwie czarnoskórego kierowcy taksówki. Na skraju wody znalazłem dużą zamieszkaną muszlę. Chcę ja wyrzucić, ale kierowca łapie ją mówiąc, że to doskonałe danie na kolację: w środku spirali muszli robi się dziurkę i już ten małż… sam wychodzi. Wracam z powrotem do hotelu przez pole golfowe w Canaree Hills.
Pokonanie kilkudziesięciu kilometrów głównej drogi dookoła Saint Kitts, jest obowiązkowym zajęciem wszystkich turystów. Ci co sobie zarezerwowali na statku, jadą wypasioną trasą cukrowej wąskotorowej kolejki szynowej. Piętrowe wagony do połowy drogi a potem przesiadka na autobusiki turystyczne, aby zamknąć pętlę. Jakieś 3 godziny, za… 89 dolarów tych z prezydentami amerykańskimi. Pozostali jadą za około 20 dolarów, wypełnionymi do ostatniego miejsca autobusami. Ja natomiast robię to samo, tylko że publicznymi mini busami, łącznie za 4 dolary. Widzę to samo i jestem jedynym bladoskórym towarzyszem podróży… zwykłych mieszkańców. Nie ukrywam, ze ten argument był dla mnie bardziej zajmującym zajęciem. Na przykład, podziwiam liczne wzory splątywanie warkoczyków na kędzierzawych kobiecych głowach. Od takich mini na prawie bezwłosej główce, po ogromną szopę „wężowiska” na głowie, lub pod wielgachną wełnianą czapą. Jak czarnoskórym modnisiom udaje się je utrzymać w czystości? Ja spływam potem po kilkunastu szybszych krokach… Kolonialna Saint Kitts była miejscem niewolniczej pracy przy uprawie trzciny cukrowej. Byłe plantacje dominują w krajobrazie i do okresu II wojny światowej, cukier był głównym towarem eksportowym. Obecnie znajdziesz wyłącznie murowane stożki wiatraków, które służyły do wyciskania soku z trzciny. Później przyjeżdżali na wyspę bogaci Anglicy na wakacje do ciepłych wód. Po tym jak interes cukrowy stał się nieopłacalny, w końcu XX wieku zamknięto resztę cukrowni, a… pola trzcinowe spalono. W XXI wieku tubylcy uważają turystykę za najlepszy interes. Jadąc na wycieczkę, rejon na krańcu wyspy przeszedłem pieszo. Polubiłem ten spacer, wśród dziko rosnących trzcin i wystających z nich resztek budynków. Cały czas towarzyszy mi widok najwyższego szczytu, wulkanu Mt. Liamuiga (1156 m…). Obchodzę go z trzech stron i korci mnie, aby w wolny dzień pójść na krawędź krateru (to tylko kilka kilometrów).
Następny przystanek mini busu zrobiłem w zatoce Sandy Point Town. Urokliwe miasteczko z kolorowymi niewielkimi budynkami, gdzie patrzą na mnie jak na normalnego turystę, plotkuję w sklepiku przy kupnie kanapki i nie jestem dla nich chodzącym workiem z dolarami. Wszystkie wycieczkowe pojazdy ledwo tam zwalniają. W Zatoce Sandy Point utworzono Morski Park Narodowy. Warto również ze względu na nurkowanie, dotrzeć do tego zakątka Karaibów. Widziałem szkoły nurkowania i firmy organizujące nurkowanie profesjonalne. Nieco dalej przy drodze, mam najlepszy widok na chyba największy zabytek Saint Kitts. Znajdująca się na wzgórzu Brimston Hill Fortress, jako jedyna, została wpisana na listę światowego dziedzictwa… UNESCO.
Wracając z okna autobusiku widzę ruiny Stone Fort. Nie ma tam obecnie czego oglądać i dopiero będąc w muzeum, zrozumiałem niezwykłą historię Fortu. Ma ścisły związek z kolonizacją nowych ziem i postępowaniem kolonizatorów. Saint Christopher, gdyż tak była wtedy nazywana, po odkryciu przez Kolumba, została zasiedlona przez Francuzów i Brytyjczyków już w końcu XVI wieku. Wcześniej zamieszkiwali wyspy niezwykle waleczni Karaibowie. Zamieszkiwali wspólnie z osadnikami brytyjskimi i francuskimi, którzy jednak w sierpniu 1626 roku postanowili się pozbyć indiańskiego problemu, i wyrżnęli wszystkich co do jednego nad Stone Fort River. Miejsce nazwano Bloody Point (Bloody River) dla upamiętnienia zmasakrowania 2000 ludzi, gdzie okolica przez kilka dni spływała krwią. Ostatniego dnia wybrałem się na półwysep Saint Kitts. Postanowiłem potrenować „karaibskie chodzenie”, tylko z plecaczkiem (bez kijów) i ruszyłem z Bastii pieszo. Po półtorej godzinie dotarłem do podstawy półwyspu i wspiąłem się na wzniesienie Timothy Hill. Mam wspaniałe panoramy: z tylu na miasteczko Canaree i Zatokę Nord Frigate, a przed sobą wijącą się serpentynami w dół, drogę na półwysep.
Iść dalej -naście kilometrów do końca półwyspu…, w dół…, ale potem pod górę? Problem rozwiązał się sam, autostopem. Znalazłem uczynnego człowieka interesu, który jechał zajrzeć do swojego biznesu… na cudownej plaży Ship Wreck. Niewielka, przylepiona do zbocza z cieplutka wodą…, leżakami z parasolkami i… barem. Czego chcieć więcej! Chodzę i robię zdjęcia. Podoba mi się słup z tablicami odległościowymi: ta do Sydney pokazywała odległość jakiegoś … pół świata (ponad 18 tysięcy kilometrów)? Dopiero południe, główkuję jak tu uczynnemu gospodarzowi podziękować, zwłaszcza, że chce mi pokazać półwysep do końca… Może zostać kilka godzin na plaży? Problem sam się rozwiązał, zaczyna lać, więc jadę zwiedzać. Po drodze mam jeszcze: słone jezioro dawnej solarnej wytwórni soli i dwie ładne plaże, w tym jedna, na którą przypływają żółwice składać jaja… Znowu leje. Te deszczyki jeżeli nawet są, to trwają kilkanaście minut i dalej świeci słoneczko. Wracam. Jutro płynę promem na Nevis. Niżej: Ship Wreck… i mapka trasy zwiedzania na St. Kitts.
Przejście do następnej relacji: Nevis
Przejście do poprzedniej relacji: Gujana
Przejście na początek trasy: Gujana Francuska