USA

Przez USA prowadziło kilka moich wypraw. Pierwszą była podróż dookoła świata… i kilka stanów zachodnich (tylko zdjęcia). Potem podróż przez Wielkie Równiny i Nową Anglię. Przy okazji innych podróży były również krótkie pobyty w amerykańskich miastach „przesiadkowych”…, na Karaiby, oraz kraje na Pacyfiku i Atlantyku… Ostatnia podróż to 44 dniowe „Wędrówki z Łukaszem po USA”…

 

Spis treści

16-07-2013

USA. Film z podróży samochodem przez 22 stany USA

Oferuję film podróżniczy z wyprawy samochodem przez 22 stany USA, na Wielkich Równinach i Nowej Anglii.

USA cz. I: z Missouri do Oklahomy (DVD, Blu-ray, 63 minuty)

Jeżeli jesteś zainteresowany możesz obejrzeć skrót filmu część I (klikajj niżej)

USA cz. II : z Kansas do Visconsin(DVD, Blu-ray, 60 minut)

USA cz. III : z Chicago do Nowej Anglii (DVD, Blu-ray, 45 minut)

Możesz obejrzeć również okładki filmu (kliknij w foto niżej)

okładka USA dla DVD
okładka USA dla DVD
okładka USA dla Blu-ray
okładka USA dla Blu-ray

 

 

 

 

 

Zainteresowanych zakupem proszę o kontakt ze mną: tutaj (kliknij)

 

21-04-2012

USA, galerie zdjęć

Pierwszy mój pobyt w USA miał miejsce w czasie pierwszej podróży dookoła świata, w czasie w październiku 1999 r. Byliśmy tutaj z biurem podróży. Pierwszym przystankiem było pięć zachodnich stanów USA. Trasa wiodła od Los Angeles, przez Parki Narodowe, w tym Wielki Kanion Rzeki Colorado, do Las Vegas.
Nic nie wygraliśmy w kasynach, ale za to przeżyliśmy trzęsienie ziemi, o sile 6,5 stopni w skali Richtera. Tutaj drobna uwaga: mieliśmy okazję przekonać się, co znaczy budowanie obiektów w strefie trzęsień ziemi? Jedynym skutkiem tego dużego trzęsienia w USA, było uszkodzenie wiaduktu na autostradzie i wykolejenie się pociągu, oczywiście poza strachem… naszym,
i pozostałych mieszkańców. Dla porównania, parę dni przed naszym wyjazdem z Europy,
w Turcji, trzęsienie ziemi o podobnej wielkości, spowodowało kilkaset ofiar i duże straty!!! Dalsza trasa wiodła w stronę San Francisco, i z powrotem brzegiem oceanu do los Angeles.
Te 10 dni szybko minęły i nadal jesteśmy w USA, ale już na Hawajach. Hawaje i w późniejszej wyprawie Alaskę, opisałem oddzielnie. Załączam nieco starych zdjęć.

usa_009

Zdjęcie 9 z 16

stany zjednoczone, parki narodowe usa,podroznik, lodzianin,spotkania,prelekcje,filmy,

galeria zdjęć z Chicago (w maju 2012 r.)

To mój następny pobyt w USA.Tym razem odwiedziłem stolicę stanu Illinois wiosną w  2012 r., w czasie większej podróży przez 21 amerykańskich stanów na Wielkich Równinach i Nowej Anglii. W Chicago rozpocząłem i skończyłem pętlę objazdu wynajętym samochodem po Wielkich Równinach USA. W Chicago obserwowałem polskie ślady na „polskiej ulicy”, choć obecnie jak usłyszałem to bardziej ulica zamieszkiwana przez obywateli Ameryki Płd. Załączam nieco zdjęć. Wcześniejszy segment wyprawy możesz zobaczyć w: USA-przez-Minnessote-Wisconsin-do-Illinois, a następny: USA-przez-6-stanow-Nowej-Anglii/

[jj-ngg-jquery-slider title=Chicago” gallery=”162″ html_id=”about-slider” width=”480″ height=”360″ center=”1″  directionNav=”true”  controlNav=”true”  effect=”slideInLeft”]

 

12-07-2012

USA- przez Wielkie Równiny i Nową Anglię, relacje z podróży

 Kolejne relacje znajdują się pod spodem jedna za drugą.

USA- samochodem przez Wielkie Równiny i Nową Anglię

Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk

USA- Wielkie Równiny-Missurii

Tę wyprawę po środkowo- wschodnich stanach USA, realizuję wg pomysłu kolegi podróżnika Wojtka. Naszym zamiarem jest odwiedzić w okresie od 24 kwietnia do15 maja 2002r.aż 17 stanów tego wielkiego kraju. Dużo ich,  ale sądzę że uda się go zrealizować przy podjętych założeniach: podróżujemy wynajętym samochodem i obaj na zmianę go prowadzimy. Te regiony USA charakteryzują się dość dużymi odległościami od miejsc, które się zwiedza. Zwykle wczesnym rankiem ruszamy i gdzieś od południa już zwiedzamy.
Wczoraj przylecieliśmy do Chicago stolicy stanu Illinois. Już na lotnisku mieliśmy problem, gdyż pomimo posiadania 10- letnich wiz amerykańskich Wojtka spotkała niespodziewana drobna przykrość. Na lotniskowej odprawie granicznej oficer zabrał mu dokumenty, poprosił do innego pomieszczenia, mówiąc musimy coś sprawdzić ??? Po pół godziny oddali paszport mówiąc „jest ok”. Niby nic, ale niedoświadczonego turysty taka sytuacja mogłaby trochę zestresować. Pewnie nie spodobała im się duża ilość stempli w paszporcie. Warto tutaj pamiętać że otrzymanie wizy amerykańskiej wcale nie oznacza automatycznego wpuszczenia turysty do USA. Faktycznie o tym decyduje dopiero urzędnik na miejscu. Dalej już „cacy”. Autobusem wypożyczalni za parę minut jesteśmy na miejscu i po15 minutach mamy swojego „Chryslera 200 Sedana”, ze stanem licznika ok.2000 mil. Nowiutki z automatyczną skrzynia biegów, jak z fabryki. Za godzinę już po ciemku jesteśmy w wynajętym pokoju,  w motelu sieci „6”.
Dzisiaj ok. 8,30 ruszyliśmy międzystanową „55-k ą” do stanu Missurii. To niecałe 500 km i jest Saint Louis. Tutaj wiosna w pelni. Wszystko zielone- oceniam jakiś miesiąc do przodu w stosunku  do kraju. Prędkość jazdy prawie stała: 65 mil, czyli ok.110 km/godzinę.
Saint Louis leży nad Missisipi, i mówi się o nim stolica bluesa. Stąd pochodzi kilka sław, między innymi Tina Turner… W USA miasto to wyróznia się także wybudowanym w 1966 r. słynnym łukiem tzw. Arkiem. Zbudowano go w parku nad rzeką na tle wieżowców centrum miasta. W podziemiach Muzeum Ekspansji na Zachód, kolejka na szczyt łuku… Muzeum zwiedziłem a na kolejkę bilety wykupiły wycieczki szkolne.

Poszliśmy na spacer przez centrum miasta ulicą Market. Ładne, czyste nowoczesne miasto.

Na koniec już samochodem skoczyliśmy ok.7-8 km od Missisipi w głąb miasta do Forest Parku. Park jest duży, większy od tego w Nowym Jorku. Jest to miejsce do spacerów i wypoczynku z małym stawem w srodku. W pobliżu parku znajduje się katolicka Bazylika  Św. Ludwika.  Z zewnątrz w stylu romańskim, a w środku bizantyjskim. Spodobala mi się rzeżba anioła obok światynii.

Jutro dalej… do Indianapolis.

 

USA: Wielkie Równiny- od Missurri do Tennessee

26 kwietnia.USA –wielkie równiny: INDIANA.
Autostrada wiedzie przez nieco monotonny krajobraz rolniczy, a po przekroczeniu granicy stanu Indiana także przez liściaste lasy. Na szosie dużo wielkich ciężarówek. Prawie wszyscy jada z jednakowa stała prędkością 65 mil/godz.(automaty w samochodach). Nie ma na jezdni znanej u nas rywalizacji, i permanentnego przekraczania dozwolonej prędkości.Nieco ponad 450 km od San Louis, autostradą międzystanową nr 70, i jestem w stolicy 6,3 milionowego stanu, w mieście dbającym o sport, czyli Indianapolis. Głównym obiektem sportowym jest tutaj słynny „Indianapolis Motor Spidwey”, cztero kilometrowy tor wyścigów samochodowych. Odbywają się na nim wyścigi: Formuły I, Indianapolis 500, oraz Brickyard 400. Zawody te przyciągają na trybuny setki tysięcy kibiców. Mogłem go zobaczyc tylko z zewnątrz.

Nieco dalej od centrum w pobliżu toru znajduje się ładne Muzeum of Art. Z niezła kolekcją malarstwa znanych obrazy El Greca, Rubensa, amerykańskich impresjonistów i europejskich neoimpresjonistów. Wstęp wolny. W centrum miasta nowoczesne wieżowce. Wyróżnia się, znajdujący między nimi plac Monument Circle, z stojącym na jego środku wysokim Pomnikiem Żołnierzy i Żeglarzy. Na szczycie pomnika znajduje się statua zwycięstwa znana jako Miss Indiana. Można wjechać windą na punkt obserwacyjny na szczycie pomnika(czynna niestety w weekendy w czasie nie lata).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mnie spodobało się także muzeum, które zbudowano nad skrzyżowaniem ulic w centrum (foto). Wyróżnia się również przede wszystkim swoją wielkością Pomnik Wojen światowych. Jakby to było gdyby tutaj nie było wszystko naj …

USA-wielkie równiny: OHIO

27 kwietnia piątek. Wyjezdżamy o 7.00 bo zaplanowaliśmy przeskok aż do stanu Tennessee. Autostradą 74 po około 1,5 godzinie, przez faliste wzgórza, cały czas wśród liściastych kwitnących wiosennych drzew, jesteśmy w Cincinnati. Miasto położone jest wzdłuż krętych brzegów rzeki Ohio, przytulone do okolicznych wzgórz. W przeszłości osiedlali się tu głównie Niemcy, dlatego również jesienią obecne jest piwne święto Oktoberfest-Zinzinnati. Zwiedzanie warto rozpocząć w północnej dzielnicy Over- the- Rhine, z 19- wieczna kolorową miejska i religijną zabudową, oraz warzywnym starym rynkiem Findley Market.

Następnie koniecznie należy przeskoczyć bliżej rzeki na wzgórze Mont Adams, skąd każdego zadowoli ładny widok na zakola rzeki oraz centrum miasta. Sam zobacz na załączonych zdjęciach.

W downtown ładny jest plac z fontanną (Fountain Squaer), otoczony wysokimi wieżowcami, między innymi Carew Tower.

Stan Kentucky.O godzinie 11-tej przejeżdżamy przez most nad Ohio i jesteśmy w stanie Kentucky (rzeka jest granicą). Autostradą 75 (póżniej 64 na zachód), znikamy między pagórkami coraz większymi w stronę stolicy tego stanu niewielkiego miasta Frankfort. Nie mylić z Frankfurtem w Niemczech. Cały stan ma populację nieco ponad 4 miliony. Większymi miastami od stolicy są: Lexington- Fayette, oraz Louisville. W stolicy przeważa zabudowa niska z kolorowymi budynkami sprzed wieku. Przez środek starego miasta wiedzie linia kolejowa. Miasto także położone jest wokół zakoli rzeki tutaj jest to rzeka Kentucky.

Miasto czyste, zadbane. Pokazuję na zdjęciach kilka ciekawszych: arsenał i budynek Capitolu.

 

W Polsce Kentucky kojarzy się z kurczakami… (Kentucky fried chicken). Ja nie widziałem ani jednego miejsca oferującego kurczaki, oczywiście poza np. Mc Donalds.
Jeszcze tylko trochę na tej samej autostradzie 75, mijając po drodze : Londyn i Paris… i dojeżdżamy nieco po 18-tej do hotelu (oczywiście nr 6) ale już w stanie Tennessee, pod miastem Knoxville. Cała ciekawa trasa to 700 km.

USA- wielkie równiny: TENNESSEE.
Knoxville zwiedziłem z samego rana w sobotę27 kwietnia. Małe miasto, którego główna atrakcją jest złota kula na wieży w parku zlokalizowanym w centrum miasta. Wieża i obiekty parku pozostały po wystawie światowej w 1982 r. Zastaliśmy tam przygotowania do festynu.

W centrum miasta podłużny rynek otoczony 19- wiecznymi kolorowymi budynkami, przed którymi mnóstwo kawiarenek. Za nimi kilka wieżowców. Na rynku i w jego okolicy, rozłożył się dzisiaj farmerski bazar.

Wjechaliśmy jeszcze na punkt widokowy nad rzeka skąd roztacza się wspaniała panorama na centrum i rzeka Tennessee.
Ruszamy dalej w kierunku łańcucha Gór Appalachów do Parku Narodowego Great Smoke Montains (Wielkie Góry Zadymione lub Dymowe). Czysty las z wzniesieniami do ok. 2000 m., z dobrymi drogami do wszystkich atrakcji przyrodniczych, oraz bardzo dobra informacja turystyczna i małym w niej muzeum parku. Spędziłem tutaj kilka godzin. Podszedłem do dwóch wodospadów: Laurel i Grotto (po godzinie marszu do każdego).

oraz wszedłem na najwyższy szczyt Clingmans Dome (2024 m. n.p.m.). Na szczycie zbudowano wieżę obserwacyjną z której widok pokazuje te Smoke Góry. Przez łańcuch górski przebiega także granica ze stanem Karolina Płn. Dalsza podróż już w Karolinie.

Karolina Płn.
Zjechaliśmy z gór wysokich do indiańskiego miasteczka Cherokee. Sporo sklepików i małych hoteli.

Nadal drogą 441 a później kilkoma innymi przez górskie lasy rezerwatu Indian Charokee, do widokowej trasy Cherohala Skyway. Te kilkadziesiąt mil przez Cherokee National Forest zapamiętałem z górskich widoków, to z lewej, to z prawej strony, jezior wtulonych w leśne ostępy w kilku miejscach, oraz pustej niesamowicie krętej drogi. Ta drogą rajdowiec Wojtek próbował nadrobić trochę czasu, który straciliśmy zwiedzając piękne Great Smoke Montains w Teenessee oraz w Karolinie Płn. Jechaliśmy bardzo szybko lecz bezpiecznie przy idealnej pogodzie i zachodzącym słoncu w przyjemnym ciepełku. Nagle jesteśmy z powrotem w Teenessee też w National Forest – ten sam ponieważ przez jego środek przebiega granica między stanami.

Jeszcze tylko trzeba przejechać przez Ateny, i drogą 75 po kolejnych kilkudziesięciu milach o 21.00 jest hotel w Chattanooga. W recepcji Wojtek zaskoczył obsługę głośno śpiewając w rytm melodii Glena Millera „Chattanooga Choo- Choo”(fon.Czatanuga Czu-Czu) Nareszcie bo nieźle mnie bolą nogi, trochę nadwyrężone intensywnymi spacerami po stromych górskich ścieżkach.
29 kwietnia- c.d. Teenessee
Od rana wędruję po Chattanooga. Zacząłem oczywiście od słynnej lokomotywy „Chattanooga Cho-Cho”. Ta stara lokomotywa kolei Soutern Cinncinatti stoi obecnie w centrum miasta, oczywiście na torze, i oczywiście przy peronie na stacji, ale… stacja jest obecnie Hotelem Hooliday Inn, który oferuje noclegi również w wagonach kolejowych.


Ogladam to miasto i nabrzeże rzeki Teenessee z dużym parowcem wycieczkowym. Spodobało mi się ogłoszenie na budynku sądu. Chyba tylko w USA ma ono sens!


Wjeżdżamy na wzgórze Lookaut Montain, górujące nad miastem, i podziwiamy panoramę miasta z terenu Muzeum Bitew pod Chattanooga z czasów amerykańskiej wojny secesyjnej.

Zjeżdżamy w dół i zjeżdżamy ok. 100 m.(260 stóp) windą w dół do wnętrza góry, aby zobaczyć , jak mówia amerykanie : jeden z siedmiu cudów natury USA, podziemny wodospad Ruby Falls. Dociera się do niego idąc podziemnymi ciasnymi 740 metrowymi chodnikami, wykonanymi w rozpadlinie we wnętrzu Lookaut Montain 330 metrów pod ziemią. Chodniki wiodą przez wąskie wysokie miejsca przyozdobione stagtytami i stalagmitami do 44 metrowego wodospadu. Woda spada w dół pionowo z sufitu groty. Na pewno ten podziemny wodospad utkwi mi w pamięci, choć nie polecam go osobom cierpiącym na klaustrofobię, lub nie lubiącym zwiedzania w tłumie turystów. Niedaleko groty z wodospadem jest najbardziej stroma kolejka na świecie, którą można wjechać na górę.

 

 

 

 

 

 

Po 2 godzinach na autostradzie międzystanowej 24 jesteśmy w stolicy stanu, Nashville. Miasto to lepiej jest znane jako stolica country, i przemysłu nagraniowego. Pierwszym zwiedzonym miejscem był park z pełnowymiarowa kopią Parthenonu. Ta grecka świątynia była ozdobą była ozdobą wystawy w 1897r., i miasto postanowiło ja wybudować w 1931 r. Wewnątrz znajduje się 13 metrowy pozłocony posąg bogini Ateny Partenos.


W niewielkim downtown króluje ulica Broadway z niskimi budynkami, z kolorowymi restauracjami i barami. Prawie w każdej z nich słychać muzykę w wykonaniu zespołów i pojedynczych muzyków. Wokół kilka wieżowców.


Wartymi odnotowania są jeszcze dwa miejsca w centrum miasta związane z tym rodzajem muzyki: Country Music Hall, i starszy Ryman Auditorium. Niestety zwiedzenie nie było możliwe (niedziela i czynne tylko do 16.00


Spędziliśmy tu kilka godzin oglądając także grajków ulicznych i słuchając przy piwku muzyki na żywo.

30 kwietnia. Nadal w Tennessee 3,5 godziny na I 40 i wjeżdżamy do milionowego Memphis. To kolejne na trasie miasto muzyki. Istna pielgrzymka dla miłośników Elvisa Presleya. Także kolebka innych gatunków muzycznych: bluesa, soula i rock and rolla. Zaczynam zwiedzanie od posiadłości Elvisa Graceland. Zwiedza się jego rezydencję i okoliczne mniejsze budynki, w których wystawiono wszystkie pamiątki po nim. Nie wiedziałem ze król muzyki popularnej miał tak ogromna kolekcję płyt- nagród: złotych, platynowych… Wycieczka kończy się na grobach jego i jego krewnych .Po drugiej stronie ulicy (E. Presley Blvd) wystawiono jego dwa samoloty. Wstęp płatny. Bilety za wycieczki po rezydencji od 32 do 70 USD. Narzekał na drożyznę jeden z Amerykanów, mówiąc że 21 lat temu płacił tylko 8 USD. Murki obok bramy do jego posiadłosci są opisane na kazdej cegle napisami typu: kocham …

W centrum dla fanów bluesa najważniejszą ulica w Ameryce jest Beale Street. Tu narodził się blues, sięgający korzeniami muzycznego dziedzictwa afrykańskich niewolników. Jego ojciec W.C. Handy występował na tej ulicy. Obecnie mnóstwo restauracyjek, barów i sklepów z pamiątkami muzycznymi, oraz głośne odgłosy różnej muzyki wykonywanej przez czarnoskórych muzyków. W Memphis 04 kwietnia 1968 r.zginął od strzałów zamachowca pastor M.L. King, żarliwy przywódca walki o równouprawnienie czarnoskórych amerykanów. Hotelik Lorraine został zachowany i zamieniony w Muzeum Praw Obywatelskich.

Usiadłem przy piwie w ogródku barowym i do wieczora słuchałem z Wojtkiem muzyki Ms Zeno-wielgachna postać ale niesamowicie sympatyczna. Wieczorem rozświetloną neonami Beale Street spacer do hotelu.


USA: wielkie równiny- Arkansas

Kiedyś były to wschodnie kresy USA miejsce hodowli bawełny. Obecnie jak na „Stan Przyrody” przystało słynie z doskonałych terenów rekreacyjnych. Przyjechaliśmy do stolicy stanu Little Rock (Mała Skała), po dwóch godzinach jadąc wśród pól. W dzielnicy północnej obejrzałem Stary Młyn Wodny z 19 wieku. Zasłynął pokazaniem go w filmie „Przeminęło z Wiatrem. Ocenia się , że obecnie w mieście jest jedyną pozostałością z tamtych czasów. Żółwie spotkałem na murku k. mlyna.


Jest to ładne miasto z małym centrum nad rzeką Arkansas. Przejeżdżaliśmy przez zadbane osiedla mieszkalne na obrzeżach. Warto zajrzeć w części nadbrzeżnej do Farmers Market, oraz koniecznie zobaczyć Budynek Parlamentu Stanowego (Capitol). A ponadto dzisiaj mam dużo czasu, i mogę nadrobić zaległości w notatkach, i w „ dzienniku” który czytasz.

 

USA- Wielkie równiny: Oklahoma

Tuż przed granica z Oklahomą wjechaliśmy na trochę do małego miasteczka Van Buren, gdyż w zaciekawił nas ich folder reklamowy. Kolorowe 19 budynki i w swoim sąsiedztwie  dużo kościołów, różnych wyznań. Chodząc kilka minut po uliczkach nagle podjechał miejscowy szeryf, i wypytał nas: skąd, co robimy, itd. Zapisał nasze imiona i odjechał. Wcześniej zaczepił nas mieszkaniec jadący swoim autem. Widać na tym przykładzie czujność obywatelską, na wszystko to co odbiega od normy… Kowbojski stan Oklahoma przywitał nas piękna słoneczną pogodą i przyjemnym ciepełkiem. Wjechaliśmy od strony Arkansas jadąc po lekko pofałdowanym terenie pokrytym lasem liściastym, który później ustąpił pola prerii i uprawom zbożowym.


Później trochę na północ na krótko przejazdem do rezerwatu indiańskiego. Osedżowie to plemię Indian północnoamerykańskich, używające języka z grupy siouańskich, zaliczane do grupy Siuksów Południowych.  Zaś zwiedzanie stolicy stanu Oklahoma City rozpoczałem w Kowbojskim Muzeum (National Cowboy & Western Heritage Muzeum). Jest poświecone życiu  kowbojow i tradycjom dzikiego zachodu. Kto to jest Kowboj- to  dosłownie: krowi chłopiec, czyli osoba zajmująca się bydłem. W muzeum pokazano ten dawny zawód wszechstronnie: sposób życia, stroje, siodła i inne wszelkie potrzebne wyposażenie, po sztuke, muzykę. Pokazano jak było dawniej ale również jak z tą tradycją jest obecnie: rodeo, konkurencje w nim, mistrzow rodeo i nagrody w nim. Obecny jest tez dział poswiecony:  Indianom, traperom, kawalerii amerykańskiej, wraz z wypsażeniem, bronią: karabinami, pistoletami itp. Na zdjeciu klatka dla więżniow w biurze szeryfa.

W centrum jest pomnik ofiar zamachu terrorystycznego z 1995r, który spowodował  186 ofiar. Wybudowano ku ich czci monument z krzesłami  „widowni” z  nazwiskami ofiar. Obok budynek parlamentu stanowego.


W centrum nieco wieżowców i tzw kryształowy most, ogród botaniczny w ładnym otoczeniu. Obok spacer w Bricktown z łodziami na kanale rzecznym.

Jutro już do Kansas  kolejnego kowbojskiego stanu.

 

USA- Wielkie Równiny: Kansas

03 maja Kansas.

Rankiem po siódmej hajda dalej, chciałoby się powiedzieć: polski kowboju na prerie Kansas. Nasze rumaki pod maską na automacie nieżle pracują, i ze stalą prędkością ok.80 mil/godz. (ok.130 km/godz.), wiozą nas idealną autostradą 35 do Wichita w Kansas. Droga wiedzie przez bezdrzewne trawiaste równiny, pocięte ogrodzeniami do wypasu bydła. Później są to łany młodej pszenicy. Na punkcie informacyjnym kilka km za granicą stanową , stan Kansas reklamuje się jako miejsce produkcji sprzętu lotniczego,  samolotów, oraz  rolnictwo. W takich miejscach zwykle zdobywamy mapy: stanu i centrum odwiedzanych miast, oraz informacje o atrakcjach turystycznych. Na parkingu te potężne ciężarówki i kilka wozów campingowych. Nieco dalej i jesteśmy w Wichita. Kowbojskie miasto skansen na obrzeżach Wichity powitało mnie turkotem wozu, zaprzężonego w potężne woły, którym przemierzano prerie wielkich równin, podczas przepędzania stad bydła. Bydło pędzono z dalekich stron. Wichita było jednym z miejsc do których wędrowano tygodniami, i skąd dalej krówki jechaly pociągami do … rzeżni. Sporo tu budynków pokazujących prawdziwe oblicze starego miasta na szlaku. Rózne sklepy, warsztaty, hotel, biuro szeryfa, młyn pachnący mąką, stacje: kolejowa i dyliżansów. Można prawie wszystko obejrzeć, dotknąć, wejść do dyliżansu, czy spróbować sił w ręcznej drezynie kolejowej. Raj dla dzieci z wycieczki szkolnej. Mnie zaciekawiło urządzenie do wiercenia u dentysty z napędem … nożnym. Byłem w chacie trapera i w czynnym saloonie.

Za płotem kowbojskiego miasta rzeka Arkansas i widok na centrum Wichity. Miasto niewielkie- w centrum stare ceglane magazyny ze zmienionym obecnie przeznaczeniem, oraz wiszący most pieszy nad rzeką z metalową rzeźbą Indiańską.

Trzy godziny jazdy dalej wśród prerii ze stadami krów w pobliżu wodopojów, jesteśmy nieco zmęczeni w Kansas City. Duże 1,8 mln. miasto leży w stanach Kansas i Missurii. Centrum i stare miasto jest poza Kansas. Aby dojechać do naszego motelu nr 6 przy międzystanowej I 26 (interstate 26), przejeżdżamy w pobliżu centrum, i wierzcie mi nie zdołałem nic sfilmować. Te autostradowe skrzyżowania kilku szybkich dróg na krótkim odcinku, przypominało mi kłębowisko makaronu. Kilka dróg pod i nad sobą, które przejeżdża się z pełna prędkością. Późnym popołudniem spaceruje po centrum. Oglądam Arabia Steamboad, statek, który w 1858 r. zatonął na Missurii z towarami dla osadników, i zatopił się w mule. W 1980r wydobyto go i pokazano w tym muzeum. Wrażenie robi, chyba jedyny jaki widziałem, pomnik ofiar I wojny światowej. Spod tego pomnika rozciąga się wspaniała panorama miasta.

W rejonie Country Club Plaza urocze knajpki i fontanna w małym parku wyglądają jakby były z innej epoki w porównaniu do szkła i aluminium w downtown.

USA- przez: Iowa, Nebraskę do Dakoty Płd

04 maja

O 7.15 wraz z grzmotami wiosennej burzy hajda do stanu Iowa. Rześki przyjemny chłodek- zimniej bo to już ponad 1000 km bardziej na północ. Dwie godziny na drodze wśród lekko pofalowanej prerii z polami, pastwiskami, małymi laskami, i rzadko rozsianymi domostwami farmerów. Mijamy jeszcze (!): Mexico City, Hamburg,  Sidney i jest granica z stanem Iowa. Jeszcze godzinka na autostradzie przez ten rolniczy stan. Nazywam go tak w oparciu o widoki za oknem- prawie same pola. Przewodnik po USA pominął ten stan zupełnie. W pobliżu Council Bluffs troche zakładów przemysłowych, i tu wjeżdżamy przez most na rzece Missurii do miasta Omaha już w stanie Nebraska.

Nebraska.400 tysięczna Omaha jest największym miastem tego stanu, choć nie stolicą. Takie sobie miasto z kilkoma wieżowcami i starówką, Old Marketem, podobnymi do miast wcześniej oglądanych.

Jedziemy w głąb stanu J 80 około 50 km do Muzeum Sił Powietrznych i Kosmosu. Wstęp 12 USD. W dwóch ogromnych hangarach pokazano ponad 40 samolotów i helikopterów wojskowych, pocisków i bomb lotniczych- w tym nuklearnych, oraz kilka statków kosmicznych. Ozdoba tej kolekcji jest czarny SR-71 Blackbird, który z Nowego Jorku do Londynu leci tylko 1 godzinę i 55 minut. Jest to obecnie i najszybszy i najwyżej latający samolot na świecie.

Jest tez ogromny bombowiec strategiczny B-52, oraz historyczny B-25 z okresu II wojny światowej. Z kosmicznego sprzętu wyróżnia się statek Apollo 9, użyty w misji z 1966 r. Bardzo ciekawe miejsce dla zainteresowanych lotnictwem i techniką wojskową. W okresie zimnej wojny w tym miejscu znajdowało się dowództwo lotnictwa strategicznego. Oglądając te zabawki do niesienia śmierci pomyślałem, że nie chciałbym doczekać czasów, w których ktoś chciałby ich użyć.

C.D. Iowa. Te kilka godzin w Nebrasce szybko minęły i jesteśmy z powrotem na J 29 w Iowa, zmierzając pośród rozległych krajobrazów rolniczych na północ. Krajobraz w sumie bardzo podobny do polskiego, tylko te pola wielokrotnie większe. Pogoda coraz lepsza, już nie pada. W jednym miejscu nieżle bujał samochodem silny huraganowy wiatr. Zapowiadali w TV wprawdzie tornada, ale trochę dalej na wschód w tym stanie. Po 150 km już z wyglądającym słoneczkiem jesteśmy w Siux City na pograniczu z Dakotą. Spokojne miasto przemysłowe. Oglądam pomnik sierżanta …. , który wskutek choroby zmarł tutaj w czasie ekspedycji eksploracyjnej z początku 19- wieku. Nizej zdjęcia pomnika i panoramy miasteczka. Nasza szosa w tym miejscu wiodla wzdłuż rzeki Missuri wraz z linią kolejową.

Dakota Południowa. Późnym popołudniem wjeżdżamy do Siuks Falls w Dakocie Płd. Oczywiście do naszej „6-ki”.

 

USA- przez Minnessotę, Wisconsin do Illinois

Minnessota. Jedziemy bardzo szybko przez rozległe żyzne tereny pocięte na duże pola. Kolejne 4 godziny jazdy po J 94 i jest stolica Minnessoty, którą faktycznie są dwa miasta: Minneapolis oraz St. Paul, rozłożone po przeciwnych stronach rzeki Missisipi. Mówi się o nich bliźniacze miasta. Kiedyś napływający tu Skandynawowie i Niemcy uprawiali ziemię i ziarno przywozili do miast do zmielenia. Obecnie to duże miasta niewiele mające wspólnego z rolnictwem.  Zwiedzamy piękna katedrę im Św. Pawła w St. Paul, która jest replika Bazyliki Św. Piotra z Rzymu. Jeszcze tylko rzut oka na centrum obu miast i znowu nasz hotel. Tym razem dzień kończymy przed 18.00, pomimo pokonania ponad 700 km.

08 maja. Tym razem pospaliśmy i ruszamy po 8-ej w stronę Wisconsin i trochę błądzimy w dżungli tutejszych dróg. Nasze mapy centrów miast są tylko turystyczne- owszem pokazują drogi ale nie wszystkie. Ale po godzinie zatankowaliśmy i J 94 wyjeżdżamy z Minnessoty.

Wisconsin. Jadąc najpierw terenami rolniczymi, później w miarę upływu drogi teren się lekko faluje i pokazują się także drzewa liściaste i pastwiska miedzy uprawami rolnymi. Po 12- tej wjeżdżamy chyba do najciekawszego miejsca z tej strony stanu: Wisconsin Dells (Doliny Wisconsin). Ładne turystyczne miasteczko oferujące wiele rozrywek, ale najciekawszą atrakcje wymyśliła natura. To 24 km zwietrzałych klifów z piaskowca i zalesionych wąwozów wzdłuż rzeki Wisconsin, która rozdzieliła się w tym miejscu na wiele kanałów i jeziorka. Mam szczęście, po 15 minutach siedzę z kolegą w łodzi turystycznej i płyniemy na 2 godzinna wycieczkę . Podziwiamy różne kształty    skalne z łodzi, chodzimy wąwozem pomiędzy skałami…

Jeszcze tylko godzina dalej na J 94 i jesteśmy w stolicy Madison. Jest małym miastem, i jak to tu bywa mimo że jest stolicą, wcale nie jest największym ośrodkiem miejskim. Miasto jest ładnie położone pomiędzy w przesmyku pomiędzy dwoma wielkimi jeziorami: Mendota i Monona. Ma ładny górujący nad okolica, i z daleka widoczny, Kapitol Stanowy z dużą wysoką kopułą i trzema skrzydłami. Tuż obok centrum ładne domy w wiktoriańskim stylu.

Jutro już Chicago w Illinois, od którego zaczynaliśmy nieco ponad dwa tygodnie temu, naszą ogromną pętlę po Wielkich Równinach. Z Chicago załączam niżej nieco zdjęć.

 

USA- przez 6 stanów Nowej Anglii

 10 maja. Massachusetts. Przylatujemy około południa i przez znajomą Wojtka, Ewę, oraz Marka, bardzo sympatycznego rodaka z Bostonu, jesteśmy odebrani z lotniska i po drodze do jego mieszkania na brzegu oceanu zwiedzamy Boston. Zaczynamy od centrum z wieżowcami, przylegającego do Atlantyku, oraz mariny z starymi okrętami. Miasto szczyci się swoją nowoczesnością i między innymi schowaniem pod ziemię, całej bardzo skomplikowanej sieci dróg i skrzyżowań autostradowych(!). W pobliżu znajduje się także Uniwersytet Harvarda w Cambridge.

11 maja ruszamy dalej do Cape Cod. Ten zakręcony jak loczek w stronę Atlantyku 113 km półwysep zaprasza na swoje plaże oraz do historycznych miasteczek. Wjeżdża się na niego przez długi most nad kanałem. Problemem są korki. Zwiedzamy dwa miasteczka: pierwsze Plymouth, znane z lądowania tu statku Myflower z pierwszymi angielskimi osadnikami z 1620 r.. To właśnie od nich liczy się historię zasiedlenia Ameryki Płn. przez białego człowieka. To właśnie tutaj powstała historia obchodzenia Amerykańskiego Święta Dziękczynienia i jego związku z indykiem. Po wylądowaniu na półwyspie miejscowi Indianie powitali ich gościnnie i ofiarowali  jako poczęstunek  dzikiego indyka. Ten dzień uczczono w taki sposób. Obecnie w tym miejscu można obejrzeć pomnik w postaci kamienia. Jest to spokojne wypoczynkowe, nadmorskie miasteczko. Na końcu półwyspu ładne małe miasto Provincetown z wieżą Pilgrim, małym muzeum, i piaszczystymi plażami.

Rhode Island. Stany następne Nowej Anglii nie są duże. Rhode Island jest najmniejszym stanem USA. Ten stan zwiedzamy po drodze jadąc z Półwyspu Cape Cod do Hartford w Connecticut. Zwiedzamy stolicę Providence, które szczyci się przydomkiem Miasto Odrodzenia. To 170 tys. miasto, dawniej desydenckie letnisko, jak przeczytałem w przewodniku, obecnie rozwija się i jest oceniane jako dobre miejsce do zamieszkania. W centrum miasta wyróżnia się imponujący, wykonany z białego marmuru, budynek Kapitolu stanowego. Na szczycie posiada pozłacaną, figurkę wolnego człowieka (symbol stanu).

Connecticut. Kolejny mini stan odwiedzany tego dnia. Kilka godzin jazdy dalej, gdyż nieco błądzimy z braku dokładnej mapy, zwiedzamy stolicę Hartford. Miasto znane przede wszystkim z najbrzydszego budynku Kapitolu Stanowego z powody zlepku różnych stylów, ale także miejsca zamieszkania Marka Twaina , oraz autorki „Chaty wuja Toma” Harriet Beacher Stove.

 

 

 

 

Wracamy z powrotem do Massachusetts i jedziemy do Białych Gór (White Montains) w New Hampshire. Śpimy koło Jackson, w „Harendzie” górskim domku p.  Marka z Bostonu.

12 maja. New Hamphshire.

Pod przewodnictwem gospodarza jeździmy cały dzień po okolicznych Białych Górach. Region jest zróżnicowany i posiada znakomite warunki dla: narciarzy, kajakarzy, alpinistów, kolarstwa górskiego, oraz wędrówek, kąpieli w: wodospadach, jeziorkach… Próbujemy wjechać na najwyższy szczyt Gór Białych: Mont Washington (1917 m.) Można tam się dostać: pieszo, samochodem lub kolejką zębatą. Jest to niezwykle malownicza bardzo stroma kręta 13 km droga. Średnie nachylenie drogi 12 % jest doskonałym testem dla samochodowego silnika, skrzyni biegów i hamulców. Wjazd jest także sprawdzianem siły woli kierowcy. Szczyt jest bardzo wietrzny i długo przykryty śniegiem. Niestety dojechaliśmy tylko do połowy, gdyż wskutek huraganowej siły wiatru dalsza część była dzisiaj zamknięta. Przekonałem się też co potrafi taki wiatr.

Oglądam wodospady: Ellis , oraz tzw. Łaźnię Diany . Oba są godne zrobienia zdjęcia, ale podobał mi się bardziej szereg kaskad w  Łaźni Diany .

Ciekawym miejscem wspinaczkowym oraz doskonałym punktem widokowym na okolicę, były wysokie Skały Katedralne. Niemniej uroczym miejscem do wypoczynku jest zielone jezioro „Echo”.

Wieczór był okazją także do rozmów na tematy ogólne, polonijne, oraz na obejrzenie kolekcji broni gospodarza. Mnie interesowały sprawy np. zarobków, kosztów pracy, bezrobocia, kosztów nieruchomości, oraz jak się żyje Polonii. Temat rzeka a wnioski różne, i nie wszystkie optymistyczne. Stwierdziłem m. innymi, że pracodawca amerykański jest mniej obciążony podatkowo niż polski, oraz że nasi rodacy tu pracujący prawie nigdy nie pracują legalnie…

13 maja. Wczesnym rankiem żegnamy miłych gospodarzy w „Harendzie” i odjeżdżamy. Z tego miejsca przyjmijcie Państwo jeszcze raz piękne podziękowania, za miłe przyjęcie, gościnność i pokazanie nam swoich okolic.

Objeżdżamy Górę Washingtona i z drugiej strony oglądam największą atrakcję tego regionu: kolejkę zębatą. Jest to mała lokomotywa spalinowa z jednym wagonem na mocno pochylonym torze. Lokomotywka ciągnie całość w górę przy pomocy dużego koła zębatego, które obracając się wchodzi swoimi zębami w łańcuch, umieszczony na ziemi pomiędzy szynami kolejki. Kolejka pokonuje ok. 950 m wysokości od startu do szczytu. Na dolnej stacji wystawiono też kolekcję maszyn parowych.

Vermont. Krajobraz pofalowanych całkowicie zalesionych wzgórz. W tym niewielkim stanie oglądam jego stolicę Montpelier. Jest to najmniejsza stolica wśród wszystkich stanów Ameryki, gdyż liczy tylko 8 tys. mieszkańców, a cały stan nieco ponad 600 tys. Ładne zadbane miasto, oczywiście z Kapitolem. Załączam niżej zdjęcia.

Na granicy stanów: Vermont i Nowy Jork jest długie i wąskie jezioro Champlain. Odkrył je i nazwał swoim imieniem w 1609 r. Francuz Samuel de Champlain. Na jeziorze znajduje się kilka wysp, które połączono z lądem groblami i mostami. Od strony miasta Burlington, tę kilkunasto kilometrową drogę oczywiście pokonaliśmy, po drodze zwiedzając na Wyspie La Motte małe Sanktuarium Św. Anny.

Maine. Zawracamy na wschód i z powrotem przez New Hampshire wkraczamy do nadmorskiego Stanu Maine drogą „US 2”. Na dużej rzece Andrscoggin w Rumford duże wodospady pracujące także jako elektrownia wodna. O zmroku „UFF”-nareszcie znowu nasz Motel 6 w Bangor.

14 maja. Ostatni dzień naszej wyprawy z Wojtkiem po Wielkich Równinach oraz Nowej Anglii. Nadmorski stan Maine ma bardzo długą i krętą linię brzegową. Graniczy z Kanadą, podobnie jak wcześniej zwiedzany Vermont. Dzisiaj postanowiliśmy zobaczyć wszystkie atrakcje jedynego tu Parku Narodowego Acadia. Po parku jeździ się samochodem ( oczywiście za opłatą) dużą pętlą wokół parku. Dobrze zorganizowana trasa objazdu pozwoliła zatrzymywać się w widokowych najciekawszych miejscach.  Wjechaliśmy także na najwyższy szczyt (466 m.),oraz pospacerowaliśmy w pobliżu słodkowodnych jezior. Dwie godziny zwiedzania szybko minęły. Wypada tylko żałować braku słońca. Podziwiałem też w tym parku to co da się zauważyć na całej trasie: doskonałą organizację turystyki. Tutaj wszędzie da się wjechać prawie do samego miejsca zwiedzania – no, to może nie jest aż takie dobre. Wszędzie są bardzo dobrze zorganizowane parkingi z dużą ilością miejsc dla niepełnosprawnych, bez przeszkód architektonicznych dla nich. Zawsze jest czyste WC nawet w głuszy, z prądem np. z baterii słonecznej. Zawsze są śmietniki i jest zwyczajnie czyściutko. Tylko pozazdrościć.

Kilka godzin dalej na szlaku jestem w 18,5 tysięcznej stolicy stanu Auguście. W całym stanie zamieszkuje 1,8 mln.  Miasto takie sobie, podobne do oglądanych wcześniej. Oczywiście Kapitol Stanowy i ogólno -amerykańska zabudowa miejska.

Po siedemnastej zdajemy w Avisie naszego forda ze stanem przejechanych w Nowej Anglii prawie 1700 mil, a łącznie 6700 mil, czyli ponad 10 tysięcy kilometrów.

Podsumujmy: zwiedziłem główne atrakcje turystyczne w 21 stanach USA przez 24 dni. Są to Stany Amerykańskie raczej mniejsze, mniej popularne i rzadko przez wycieczki odwiedzane. Wydawałoby się że było to zwiedzanie nieco „po łebkach”. Owszem, ale trzeba wiedzieć że takie było założenie wyprawy: zobaczyć jakie te  mnie popularne stany są, bez oglądania większości  muzeów itd. Wiedzieć też trzeba, że te miejsca nie są super atrakcyjne turystycznie, oraz że są ogromne odległości między nimi. Zainteresowanym polecam niedługo film z tej wyprawy.

 

 

02-06-2018

USA z Łukaszem- pętla wschodnia. Nowy Jork, relacja z podróży

„Wędrówki z Łukaszem po USA”, pętla wschodnia.

Nowy Jork, relacja z podróży

 

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski

 

Podróż, w którą się wybrałem trwać będzie czterdzieści cztery dni. Ciężkich dni dla mnie i dla mojej rodziny. Jeśli wszyscy przywykliśmy, że dziadek – dla naszych dzieci a tata dla nas, wyjeżdża często i na długo, tak ja po raz pierwszy wyjechałem na dłużej niż trzy tygodnie. Ale przecież nie wyjechałem na koniec świata. Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych Ameryki wraz ze swoim teściem, podróżnikiem Pawłem.

Opracowany wyjazd zakładał wykonanie dwóch dużych pętli objazdowych po wschodniej i zachodniej stronie Stanów Zjednoczonych. Podróż ta obejmuje zwiedzenie dwudziestu dwóch stanów z takimi miastami jak New York, Washington, Miami, Huston czy Las Vegas, czyli wszystkie najważniejsze miasta każdego ze stanów, w którym będziemy.

Nasza podróż rozpoczyna się właśnie od Nowego Yorku. Nowy Jork to przede wszystkim wyspa Manhattan, dzielnica Bronx, Queens, Brooklyn, New Jersey oraz Staten Island, gdzie znajduje się port, do którego zawijały statki z emigrantami. Każdy, kto wpływał do Nowego Jorku przepływał obok Wyspy Wolności (Libery Island), gdzie znajduje się jedna z ikon tego miasta – Statua Wolności (Statue of Liberty).  Samo miasto to zlepek wielokulturowości. Na ulicy można spotkać zarówno Europejczyków, Afroamerykanów, Latynosów, rdzennych mieszkańców, czyli Indian, Chińczyków, i innych Azjatów. Wśród tych narodowości dużą grupę stanowią Polacy. Polonia w  Nowym Jorku jest dość liczna i wynosi około 5,7% wszystkich mieszkańców.

Życie Nowego Jorku koncentruje się na Manhattanie. To tutaj znajduje się dzielnica finansowa z Wall Street, dzielnica modowa z pomnikiem igły i guzika, gdzie swoje butki mają najwięksi kreatorzy mody, Soho z najdroższymi apartamentami…

 

 

 Zielonymi płucami Nowego Jorku jest Central Park. Do tego miejsca większość nowojorczyków przychodzi biegać lub uprawiać sporty na otwartym powietrzu. W Central Parku znajdują się pomniki między innymi ku czci Johna Lenona, psa Balto oraz nowojorskie zoo. Tak dzieciaki, to tutaj mieszkają Pingwiny, Alex, Marti, Melman i Georgia, ale tylko w bajce. W rzeczywistości główne miejsce w zoo zajmuje basen z fokami. Jedynie wejście jest trochę podobne i odwzorowane w bajce. Jest dzwon oraz zwierzęta, które o pełnej godzinie tańczą przy muzyce wydobywającej się z zegara.

 

 

              Najlepszym sposobem na samodzielne zwiedzanie tego najbardziej znanego miasta jest wycieczka autobusem Hop On Hop Off. Jest klika linii do wyboru. My skorzystaliśmy z linii firmy Gray Line, której bilety można kupić u zbiegu ulic Central Park West i 61. Biuro to oferuje cztery różne trasy. Do wyboru mamy trasę prowadzącą przez Uptown i Midtown (niebieska), Downtown, Soho, dzielnicę finansową (zieloną), Brooklyn i Downtown (fioletowa) oraz nocną, gdzie jedzie się przez Midtown, Downtown, most Manhattański, oglądając Brookliński oraz Brooklyn (żółta). Ta forma podróżowania jest bardzo wygodna. Można wysiąść na przystanku i zwiedzić poszczególne atrakcje w kolejności jakiej się chce.

Objeżdżając Uptown można obejrzeć Katedrę Św. Jana stanowiącą najważniejszy kościół diecezji nowojorskiej, muzeum sztuki – Metropolitan Art Museum…

 

 

Jednym z najciekawszych jest Muzeum Historii Naturalnej, z największymi, prawdziwymi szkieletami dinozaurów, kolekcjami zwierząt z całego świata, czy zabytkami cywilizacyjnymi z poszczególnych miejsc na ziemi. Muzeum jest duże i trzeba poświęcić około 4 do 5 godzin na jego zwiedzenie. Na terenie muzeum znajdują się różnego rodzaju wystawy tematyczne. Nam udało się obejrzeć wystawę o oceanach, złudzeniach optycznych. Dodatkowo znajduje się tutaj planetarium, gdzie zajrzeliśmy do czarnej materii oraz kino Imax, w którym zaprezentowany został film o Amazonii.

 

 

Broadway. Każdy z nas słyszał o teatrach na Broadwayu. Na tej szerokiej ulicy przechodzącej przez cały Upper West Side aż do Midtown znajduje się ponad czterdzieści teatrów. Każdy z nich przedstawia inne spektakle. W większości są to musicale. Podczas naszej obecności można było obejrzeć między innymi Króla Lwa, czy też Harrego Pottera.

Manhattan to także miejsce kręcenia wielu filmów. Do ostatnich znanych dzieł kręconych w tym miejscu należy Spider Man, Men in Black, Ghostbuster, czy też Noc w muzeum z Benem Stilerem, kręcona w Muzeum Historii Naturalnej. W tym ostatnim mamy możliwość obejrzenia jak te wielkie szkielety dinozaurów ożywają i gonią głównego bohatera.

Midtown to przede wszystkim Times Square z ogromnymi, kolorowymi bilbordami. Każdy z nas kojarzy to miejsce w telewizji, gdzie podczas nocy sylwestrowej (u nas to ranka noworocznego) Nowojorczycy odliczają czas do nastania nowego roku. W ten dzień na jednym z budynków zostaje podniesiona kula, które spada w dół wraz z nastaniem północy w noc sylwestrową. Kula ta opuszczona jest wolno w ciągu całego roku.

 

 

Obok 7 alei i 40 ulicy znajduje się jeden z pomników Nowego Jorku Emipre State Building. Po zburzeniu World Trade Center znowu najwyższy budynek w mieście. Z odkrytego tarasu na 86 piętrze rozpościera się przepiękna panorama na cztery strony Nowego Jorku. Wjeżdżając na szczyt czyli 102 piętro w windzie można poznać historię budowy tego budynku. Można zobaczyć jak monterzy bez żadnych zabezpieczeń, przemieszczali się po metalowych belkach, nitując je. Na 102 piętrze znajduje się obserwatorium, gdzie można obejrzeć cały NY. Emipre State Bulding zasłynął także jako wieżowiec, na który wspinał się King Kong w wielu ekranizacjach filmowych.

 

 

W pobliżu Empire State Bulding znajduje się także jeden z najsławniejszych domów towarowych Macy’s oraz hala sportowa Madison Square Garden.  Na trasie linii zielonej znajdują się także budynki centrum Rockefellera oraz gmach Organizacji Narodów Zjednoczonych.

Po skończonej wyprawie w centrum Manhattanu nasze kroki kierują się do dzielnicy Tribeca.  To tutaj znajduje się muzeum wydarzeń z 11 września 2001 – 9/11 Memorial. Oglądając wieżowce ma się dziwne wrażenie, że czegoś w tej całej architekturze brakuje, że coś zostało na siłę z tego miejsca „wyrwane”. Każdy z nas, posiadających już kilkadziesiąt wiosen, pamięta ten dzień gdzie oglądając wydarzenia w telewizji zastanawialiśmy się, czy to nie jest kolejny hollywoodzki obraz, bo przecież to nie mogło dziać się naprawdę. Lecz to była prawda. Dziś w miejscu dwóch wież World Trade Center znajdują się dwa pomniki. Dwie fontanny w miejscu północnej i południowej wieży, otoczone gzymsem, na których wypisano nazwiska wszystkich zabitych w atakach z 11 września. Pomiędzy nimi zostało wybudowane muzeum ku pamięci tych wydarzeń

 

 

Dalej spacerem przedostaliśmy się na przystań promową na rzece Hudson. Jakiś czas temu głośno było o niejakim kapitanie Tadeuszu Wronie, który posadził samolot z uszkodzonym podwoziem na płycie lotniska Okęcie w Warszawie. Takiego samego manewru, ale nie na płycie lotniska a na rzece Hudson, dokonał kapitan Chesley Sullenberger (kapitan Sully), który w 2009 roku wodował samolot nie wyrządzając żadnych szkód pasażerom feralnego rejsu. Z przystani promowej można złapać prom Hop On Hop Off, który podpływa do Liberty Island. Z promu rozpościera się przepiękny widok na Statuę Wolności, Nowy Jork oraz New Jersey.

 

 

Wprost z promu przechodząc kilka przecznic dotarliśmy do nocnego objazdu Nowego Jorku. W tym miejscu wspomnę, dla tych którzy są tego ciekawi jak numeruje się ulice. Ulicę, które ciągną się z północy na południe to aleje, tzw. Avenu. Wyspa Manhattan podzielona jest na dwie strony wschodnią i zachodnią, poprzez 5 aleję. Wszystkie ulice na wschód od 5 to East street (np. E 41 st) a na zachód West street (np. W 87 st).  Nocny objazd Nowego Jorku zaczyna się od Times Square i przebiega przez China Town, Little Italy, Brooklyn, czyli wszystkie najbardziej kolorowe dzielnice. Pamiętaj, jeśli wybierasz się na nocny objazd zabierz kurtę, polar i czapkę na głowę, bo zmarzniesz, ewentualnie zmokniesz i się przeziębisz.

Teraz kilka słów o mieszkańcach. Ludzie w Nowym Jorku są zabiegani, szybko się przemieszczają, chodzą z głowami gapiącymi się w  telefony. Ale nie brakuje też takich, którzy widząc jak robisz zdjęcia, pytają się jak poszło, czy jest fajne ujęcie, czy też czy Ci nie pomóc. Zdarzają się też tacy, którzy pytają się jakiej firmy nosisz spodnie i gdzie można je kupić. Prawie większość z nich nie gotuje. Posiłki jada na ulicach, korzystając z food tracków, lub spożywa w licznych restauracjach. Nie brakuje bezdomnych, śpiących na kartonach, ławkach itp.

 

 

Nowy Jork ma chyba najbardziej rozbudowane metro (Subway) ze wszystkich miast świata. Tunele prowadzą pociągi obok siebie, nad i pod innymi tunelami. Jest to jeden z najszybszych środków transportu. Koszt przejazdu, a raczej wejścia do metra kosztuje 2.50 USD. Warunkiem jest dokupienie elektronicznej karty w kwocie 5 USD jednorazowego zakupu. Karta jest ważna dwanaście miesięcy. Ulce Nowego Jorku są dość szerokie. Większość jest jednokierunkowych z racji wykorzystania pełnej szerokości dla większej przepustowości aut jadących w jedną stronę. Niestety podróżując ulicami NY stoi się często w korkach lub przemieszcza się „żółwim” tempem.

Z racji tego, że Nowy Jork jest dość drogi większość turystów nocuje w hostelach. Nocleg w hotelu to wydatek powyżej 30 USD. My spaliśmy przy Cental Parku w cenie 40 USD za osobę z łazienką na korytarzu. Hotel to wydatek znacznie wyższy i może kosztować nawet powyżej 300 USD za noc.

Na zwiedzenie całego NY wprawnemu turyście potrzebne będą cztery do pięciu dni. Dla szybkiego lecz pełnego zwiedzania potrzebnych jest około dwu do trzech dni. Nam zajęło do niecałe trzy dni. Wybierając się do tego miejsca w porze wakacyjnej trzeba pamiętać, że jest to miejsce z dość dużymi skokami temperatur od upałów po chłodne dni. Wilgotny klimat powoduje deszcze więc nieodzowną staje się kurta lub peleryna przeciwdeszczowa.

 

Przejście do następnej relacji: Z New Jersey do Waszyngtonu

             

             

 

 

03-06-2018

USA z Łukaszem. Z New Jersey do Waszyngtonu, relacja z podróży

 Z New Jersey do Waszyngtonu, relacja z podróży

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski

              Dość wcześniej rozpoczęliśmy dzień trzeci naszej wyprawy. Spowodowane zostało to faktem, że nasze wynajęte auto zostało zaparkowane na ulicy i do godziny ósmej musieliśmy odjechać. Na większości ulic w NY są tablice informujące kiedy zaparkowane pojazdy muszą odjechać. W podanych godzinach odbywa się porządkowanie ulic – zamiatanie oraz wywóz śmieci. Chcieliśmy także uciec przed korkami. Wyjazd późniejszy skutkowałby jazdą w żółwim tempie w ogromnych korkach i niepotrzebną dawkę stresu. 

Dlaczego stresu? Tutaj każdy ma obtłuczony i powgniatany samochód. Kiedy odbieraliśmy auto z wypożyczalni na moje pytanie czy spisujemy jakiś protokół, ponieważ auto ma rysy obsługa odpowiedziała …

-„hej, jaki protokół, to jest Nowy Jork tutaj każdy ma obite auto”. 

Tak więc o godzinie 6.30 zapakowaliśmy się do naszej „srebrnej strzały”,  jak by Indianie określili  nasz powóz marki Nissan i pojechaliśmy do pierwszego miasta na dzisiejszej liście, oddalonego o 67 mil-  Trenton w stanie New Jersey. 

              Stan New Jersey jest wielkości polskiego województwa, z ponad ośmioma milionami mieszkańców i jednym z trzech największych portów lotniczych metropolii nowojorskiej Newark Liberty International Airport. To właśnie z tego portu lotniczego kapitan Wrona wystartował feralnym lotem do Warszawy, gdzie maszyna lądowała bez wysuwania podwozia. Stolicą stanu jest właśnie Trenton.

              Miasto Trenton to miasto typowo przemysłowe, z głównym przemysłem maszynowym i gumowym. Tutaj znajduje się założona w 1852 roku fabryka opon Goodyear Tire i kompania Rubber Company. Spacerując po mieście można natknąć się na kilka zabytków sprzed dwóch, trzech wieków. Przechodząc przez centrum w pierwszej kolejności zauważyć można ratusz z przepiękną złotą kopułą, stare baraki oraz kościół masoński. Dotarliśmy także do pomnika upamiętniającego bohaterskie czyny żołnierzy amerykańskich podczas Drugiej Wojny Światowej na wszystkich frontach.

 

 

              Drugim odwiedzonym  miastem była Filadelfia w stanie Pensylwania. Stan jest wielkości około 1/3 Polski, zamieszkiwany przez ponad dwanaście milionów ludzi. Głównym miastem stanowym jest właśnie Filadelfia, gdzie ojcowie założyciele w budynku Independence Hall podpisali Deklarację Niepodległości oraz Konstytucję Stanów Zjednoczonych. Obok tego budynku znajduje się muzeum konstytucji z pękniętym Dzwonem Wolności.  W centrum spotkaliśmy także kościół masoński oraz okazały ratusz.

              Filadelfia poza zabytkami jest dość szara, z dużą liczbą ubogich ludzi. Na ulicach widać bezdomnych, śpiących na rogach ulic w cieniu budynków. Dużo jest też narkomanów, śpiących chociażby na głównym skwerze przy ratuszu. Chodząc ulicami Filadelfii i oglądając jej życie ma się nieodparte wrażenie, że z tyłu głowy słychać słowa piosenki Bruce’a Springsteen ‘a „Streets of Philadelphia” .

 

 

            Wprost z Filadelfii docieramy do Wilmington nad rzeką Delaware w stanie Delaware. Stan co do wielkości jest drugim od końca w USA. Zamieszkiwany jest przez 800 tysięcy mieszkańców. Samo Wilmington jest niedużym miastem. W centrum przy Market Street znajdują się historyczne budynki z XVIII wieku. Przechodzimy spacerkiem po centrum, robimy kilka zdjęć i jedziemy do Motelu 6 na obrzeżach Wilmington. „Motel 6” to hoteliki dla zmotoryzowanych – takie z parkingiem dookoła, z którego wchodzi się bezpośrednio do pokoju.

 

 

              W drodze do stolicy Stanów Zjednoczonych  odwiedziliśmy miasto Dover- stolicę Delaware. Stan Delaware był pierwszym, zatwierdzonym stanem USA. To właśnie trzydziestu mieszkańców Dover dnia 7 grudnia 1787 roku jako pierwsi proklamowało Konstytucję Stanów Zjednoczonych. Samo Dover to małe miasteczko z pięknymi budynkami z XVIII i XIX, z których większość jest cały czas w użyciu. W samym centrum miasta znajduje się ratusz z piękną drewnianą wieżą oraz park. Dookoła rozmieszczone są wiekowe budynki, między innymi sąd, muzeum sztuki. W parku znajduje się także „Dzwon Wolności” ufundowany dla mieszkańców „pierwszego wolnego stanu”. Miasto Dover to również lotnicza baza wojskowa oraz akademia sił powietrznych USA.

Na ulicy State Street znajduje się sklepik z pamiątkami ze stanu Delaware, gdzie uroczy starszy sklepikarz opowiada historię powstania stanu. Z uwagi na poranne zwiedzanie tego miasta, byliśmy w nim o godzinie dziewiątej rano- większość sklepów była jeszcze nieczynna. Sklepy jak i inne atrakcje otwierane są o godzinie dziesiątej. Zaglądając przez okna sklepu z suwenirami zostaliśmy zauważeni i sklep został otwarty wcześniej. Po przemiłej konwersacji i zakupie obowiązkowego magnesu na ścianę, udaliśmy się w dalszą drogę do stanu Maryland, do miasta Annapolis.

Postanowiłem, że podczas tej wyprawy przywiozę magnesy z każdego stanu jaki odwiedzę. Jedynie w Trenton, czyli New Jersey nie udało mi się go kupić. Dlaczego magnesy a nie inne pamiątki?- ponieważ parę lat temu postanowiłem je zbierać. Obecnie moja kolekcja to kilkaset magnesów prawie z całego świata. Mam dla nich przygotowaną specjalną ścianę, na której każdy magnes znajdzie swoje miejsce.

 

 

                 Annapolis to stolica stanu Maryland. Stan jest wielkości około jednej dziesiątej Polski. Największym miastem jest Baltimore. To główny port handlowy Stanów Zjednoczonych. Samo miasto to przede wszystkim sektor usługowy z licznymi centrami rozrywkowymi, galeriami handlowymi i restauracjami. Annapolis znajduje się nad zatoką Chesapeake. Jadąc od strony stanu Delaware wjeżdża się do niego przez długie mosty zbudowane nad zatoką. Pod autostradą przepływają największe statki do głównego portu Baltimore.

Annapolis dumnie prezentuje swoją osiemnastowieczną zabudowę. W samym centrum znajduje się ratusz z drewnianą kopułą, dookoła pobudowane są drewniane domki, typowe dla wiosek rybackich. To turystyczne miasto słynie głównie z przepysznych ciasteczek krabowych i dań z mięsa z homara.  Nam udało się spróbować jednego z przysmaków, kanapki z homarem i kiszonym ogórkiem – naprawdę dobre. W Annapolis znajduje się także baza marynarki wojskowej, oraz kształcąca oficerów akademia marynarki amerykańskiej.

 

 

                Ostatnim punktem dnia był dojazd do stolicy USA. Pierwotnie stolica była odrębną jednostką samorządową. Dopiero uchwała kongresu w 1871 roku powołała do życia Waszyngton Dystrykt Kolumbii. W centrum Waszyngtonu znajdują się główne budynki państwowe. Miasto powstawało od podstaw na niezabudowanym terenie. Głównym projektantem zabudowy był francuski architekt Pierre Charles L’Enfant. Idea projektu zakładała szerokie ulice i aleje rozchodzące się promieniście z prostokątnych lub okrągłych placów. Był to wówczas modny nurt architektury barokowej. Waszyngton obfituje w liczne tereny zielone i szerokie place. Budynki są okazałe i bogato zdobione. W miejscu o nazwie Capitol Hill zbudowany został główny budynek rządu amerykańskiego Kapitol, wraz z nieodległą Biblioteką Kongresu.

 

 

Tuż obok, wszystkie wycieczki zatrzymują się przed  budynkiem Sądu Najwyższego. Patrząc na zachód od Kapitolu rozpościera się szeroki park z położonym wzdłuż niego muzeami i galeriami. Zakończeniem parku jest Monument Waszyngtona. Pomnik został poświęcony prezydenturze Georga Waszyngtona. Na północ od Monumentu znajduje się dom, w którym mieszka najważniejszy człowiek w USA, obecnie Donald Trump – Biały Dom.

W Waszyngtonie znajdują się także liczne pomniki upamiętniające m.in. Alberta Einsteina , Martina Luthera Kinga, Franklina Delano Roosevelta, czy też bohaterskich żołnierzy biorących udział w wojnach światowych, w bitwie na Pacyfiku,  czy też wojnie koreańskiej…

Najsławniejszym miejscem pamięci bohaterskich żołnierzy poległych w wojnach prowadzonych przez armię amerykańską jest Cmentarz Narodowy w Arlington.  Arlington położone jest po drugiej stronie rzeki Potomak. Na cmentarzu znajduje się ponad czterysta tysięcy grobów żołnierzy poległych na wszystkich frontach począwszy od rewolucji amerykańskiej.  Oprócz żołnierzy, pochowani są tu także sławni Amerykanie, między innymi jest tu pomnik Johna F. Kennedy’ego, Roberta F. Kennedy’ego. Do 1992 roku, swój grób miał tu także Ignacy Jan Paderewski.

Na południowo- wschodniej stronie cmentarza znajduje się najważniejszy budynek Departamentu Obrony Narodowej – Pentagon. Niestety jeśli chcesz się wybrać w jego pobliże i zrobić kilka zdjęć nie będzie to możliwe. Zaostrzenie  środków bezpieczeństwa uniemożliwia podjechanie i zaparkowanie auta bez specjalnego pozwolenia.

 

 

                 Spacerując po deszczowych ulicach Waszyngtonu i oglądając okazałe budowle naszła mnie pewna dygresja.

                  – Kiedyś już to widziałem!

Mieszkając parę ładnych lat temu w Moskwie widziałem przecież już coś takiego. Stąd moje spostrzeżenie, nie ważny jaki system prezentuje dana władza, każda ma tendencję do megalomani i otaczania się monumentalnymi budowlami, które utwierdzają ją w przekonaniu jaka to ona jest  wielka. To samo tyczy się wszelkich rzeczy związanych z kultem „Wolności”. Wszystko i wszędzie jest „Liberty”: dzwony, ulice, dni w kalendarzu, nawet nazwy kanapek z fast foodów też mają w nazwach słowo wolność. „Bohaterscy żołnierze” giną w imię wolności prawie we wszystkich konfliktach na świecie, bo przecież to Stany Zjednoczone jako jedyne stoją na straży Wolności. Patrząc okiem turysty na wszędzie widoczny patos, można by dojść do wniosku, że inne narody stoją z rękami w kieszeniach i nie robią nic, a w razie potrzeby to tylko amerykańscy żołnierze chwytają za broń.

                 Każdemu z nas Waszyngton kojarzy się z prezydentem Stanów Zjednoczonych, zamieszkującym Biały Dom. Jest to nieodzowna część kultury narodowej USA. Opisywana i wykorzystywana w wielu książkach, filmach, serialach, itp. Jednym z seriali opisujących drogę pewnego kongresmena do fotela prezydenta jest „House of Cards”. To właśnie w nim pokazane jest jakimi fortelami i przebiegłością cechował się Frank Underwood w swoich poczynaniach. W przerwie od knucia intryg wybierał się na grillowane żeberka do zaprzyjaźnionego baru u Fredy’ego. Ten prawdziwy znajduje się w Baltimore i jest to opustoszały sklep z szyldem znanym fanom serialu. Szukając odpowiednika w Waszyngtonie natrafiłem na wysoko oceniane miejsce jakim jest Kenny’s BBQ. Jednym zdaniem – zjedliśmy tu najlepsze żeberka jakie jedliśmy do tej pory. Widać nie tylko nam smakowały, ponieważ częstym gościem tego miejsca był także były prezydent Stanów Zjednoczonych Barrack Obama.

 

 

 

 

 

Przejście do następnej strony: Z Warsaw w stronę Florydy

Przejście do poprzedniej relacji: Nowy Jork         

             

 

 

07-06-2018

USA z Łukaszem: z Warsaw w kierunku Florydy, relacja z podróży

Z Warsaw w kierunku Florydy, relacja z podróży

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

              Jedziemy dalej i dalej na południe w kierunku Florydy. Jeszcze daleka droga wzdłuż Atlantyku, aby skierować się w stronę zachodnią. Waszyngton był dla nas niedzielną przerwą i delikatną regeneracją. Ulewny deszcz uniemożliwił pełne zwiedzenie stolicy. Oglądając w telewizji wiadomości spostrzegliśmy, że w niedalekiej odległości znajduje się miasto o nazwie Warsaw. Jako, że nasza droga prowadziła w stronę Richmond postanowiliśmy odwiedzić naszą stolicę na obczyźnie nie nadkładając zbytnio drogi. Warsaw to miasto w Wirgini w hrabstwie Richmond. Z tego co zdołaliśmy wyczytać zamieszkuje je aż 1375 osób. Pamiątkowe zdjęcie i nasza droga prowadzi dalej do stolicy Wirginii.

 

 

              Stan Wirginia jest kolejnym stanem o wielkości 1/3 wielkości Polski. Zamieszkuje go osiem milionów osób. Największym miastem jest Virginia Beach, a stolicę stanu Richmond zamieszkuje ponad 200 tysięcy. Podczas wojny secesyjnej była to najdłużej funkcjonująca stolica Konfederatów. Została zdobyta w kwietniu 1865 roku i  doszczętnie spalona przez wycofujące się wojska. W centrum znajduje się stanowy Kapitol z przyległym parkiem. Umieszczono tu również pomniki bohaterów amerykańskiej historii, w tym Georga Waszyngtona.  Większość budynków jest nowoczesnych. Nie ma zbyt wielu wiekowych zabytków. Nie znajdzie się tu również „drapaczy chmur”.

 

 

              Drogą międzystanową 95 docieramy do granicy z nowym stanem- Karoliną Północną. Każdy wjeżdżający do stanu może zatrzymać się przy informacji turystycznej, gdzie znajdują się mapy stanu z zaznaczonymi atrakcjami, takimi jak parki stanowe, bądź narodowe, muzea, galerie sztuki lub inne, którymi jesteśmy zainteresowani. Przemiła obsługa podpowie i opowie o wszystkich ciekawych miejscach danego regionu. Jest to dobre miejsce nie tylko na  „toaletę”, ale również do odpoczynku i złapania chwili oddechu przed dalsza podróżą.  Po południu docieramy do Raleigh, stolicy Karoliny Północnej.

Kolejny stan o średniej wielkości, zamieszkiwany przez ponad 8 milionów osób. Innymi dużymi miastami są Charlotte, w którym będziemy w drodze powrotnej w stronę Nowego Jorku, Greensboro oraz Winston. Ze stanem związane jest jedno z najważniejszych wydarzeń w historii lotnictwa. Właśnie tutaj 17 grudnia 1903 roku miał miejsce pierwszy lot samolotu braci Wright pomiędzy miejscowościami Kitty Hawk i Kill Devil Hills.

Stolica stanu Raleigh nosi przydomek „Miasto dębów”. Zostało od podstaw zaprojektowane do pełnienie roli stolicy stanu. Centralny punktem jest budynek Kapitolu z otaczającym go skwerem. Dookoła znajdują się pomniki zasłużonych osób. Znajdziesz tu pomnik poświęcony żołnierzom walczącym za wolność (a jakże) w Wietnamie. Samo miasto nie jest zbyt duże. Zamieszkuje je 400 tysięcy mieszkańców. Z uwagi na porę popołudniową wybraliśmy się na późny obiad do knajpki noszącej nazwę Raleigh Times. Wystrój lokalu był dość surowy, przypominający irlandzkie puby. Zjedliśmy przepyszne krewetki podawane z kaszą kuskus oraz danie na zimno z surowego żółtego tuńczyka, coś w rodzaju ceviche z ryżowymi kulkami i awokado- jesteśmy nad morzem więc pora na morskie specjały. Po pysznym obiedzie  tego dnia już tylko dojazd na odpoczynek w naszym „ukochanym” Motelu 6. Jeszcze nie raz będziemy gośćmi moteli tej sieci podczas naszej wyprawy.

 

 

Z Raleigh autostradą międzystanową jedziemy dalej na południe. Dzisiejszego dnia dość daleko przemieszczamy się naszym małym autkiem. Tak, zdecydowanie jest małe w porównaniu do „potworów”, które można tu spotkać na drogach. Dzisiaj jedziemy z Karoliny Północnej do stolicy Karoliny Południowej – Columbii.

              Karolina Północna jest niedużym stanem zamieszkiwanym przez cztery miliony osób. Była jednym z trzynastu pierwszych stanów założycielskich, która 23 maja 1788 ratyfikowała konstytucję Stanów Zjednoczonych. Potocznie nazywana jest „stanem palmy”. Ten przydomek jest symbolem zwycięstwa Fortu Sullivan nad flotą brytyjską. Mury obronne fortu były zbudowane właśnie z pni palmy karłowatej, która obficie występowała na wyspie.

              Droga z Raleigh do Columbii była dość daleka, dlatego też mniej więcej w połowie dystansu musieliśmy zjechać po paliwo do Lumberton. Wiedzeni turystyczną ciekawością postanowiliśmy je odwiedzić. Było to senne amerykańskie miasteczko, siedziba hrabstwa Robeson. Chwila odpoczynku, kilka zdjęć, drugie śniadanie w typowej „amerykańskiej” knajpce (foto) i jedziemy dalej autostradą w stronę Columbii.

              Do stolicy Karoliny Północnej docieramy w południe. Po zaparkowaniu pojazdu, a jak się po raz kolejny okazuje, nie jest to prostą sprawą w Stanach Zjednoczonych, wybraliśmy się na spacer. Parkowanie w USA jest dość uciążliwe.

Na starym kontynencie widząc obszerne place z wytyczonymi miejscami parkingowymi, kompletnie niestrzeżonymi, każdy z nas postawiłby swoje auto. Inaczej jest tutaj. Te place są puste, ponieważ przy wjazdach na takie parkingi stoją szyldy z informacją, że jest to parking wyłącznie dla osób będących gośćmi czyjeś firmy, urzędu, apartamentowca. Jeśli nie przyjechałeś w konkretnym celu do któregoś z tych miejsc, musisz parkować na ulicy przy parkomacie- jeżeli znajdziesz wolne miejsce. Ważne jest, aby nie wydawać monet w szczególności tzw. quaterów, czyli 25 centów. Jeden quater zapłaty w automacie, to przeważnie dwadzieścia minut parkingu w samym centrum miasta. Gdzie indziej wystarczy to na godzinny postój.

              Columbia jest niedużym stu trzydziestotysięcznym miastem. W centrum (jak zwykle) znajduje się siedziba rządu stanowego. W okalającym ją parku przy pieszej ścieżce umieszczono pomniki upamiętniające wydarzenia i osoby najważniejsze dla stanu. Po godzinnym spacerze ruszamy w dalszą drogę do Savannah w stanie Georgia.

 

 

           Rankiem zwiedzamy byłą, historyczną stolicę Georgii- miasto Savannah. Nocleg spędziliśmy w – dzielnicy miasta- Pooler. Ciężko odróżnić przyległe miasteczka od dużych miast, czy są ich dzielnicami, czy też samodzielnymi jednostkami. W Stanach Zjednoczonych istnieje bowiem pojęcie obszaru metropolitalnego. Przez to coś, co na pozór wdaje się dużym miastem, w rzeczywistości jest zlepkiem kilku, bądź kilkunastu miast i miasteczek tworząc jeden zurbanizowany obszar.

              Stan Georgia ratyfikował Konstytucję Stanów Zjednoczonych 2 stycznia 1788 roku. Odegrał jedną ze znaczących ról w czasie amerykańskiej wojny domowej. Opowiedział się po stronie południa, czyli Konfederatów. W tym stanie najdłużej spośród wszystkich utrzymało się niewolnictwo. Współcześnie występowały tu najmocniejsze tarcia społeczne i  międzyrasowe. To właśnie w stolicy Georgii Atlancie urodził się największy, znany działacz na rzecz równouprawnienia, laureat nagrody Nobla Martin Luther King. 

             Stan ten nosi przydomek „Stanu brzoskwiniowego”, a to dzięki temu, że jest największym producentem tych owoców w Stanach. Poza brzoskwiniami produkuje się tutaj najbardziej znany na całym świecie napój Coca-Cola. Jego wytwarzanie trwa nieprzerwanie od 1886 roku. Skutkiem praktycznym zaś jest fakt, ze Cola w sklepie jest tańsza od wody.

              Miasto Savannah jest typowym miastem południa. Niskie domy w stylu kolonialnym wypełniają prawie całą przestrzeń centrum. Cała ta część miasta porośnięta jest drzewami glicynii.  Znajdują się tutaj liczne pomniki osób zasłużonych dla miasta. Jedną z takich postaci był generał Kazimierz Puławski. Bohater walk o wolność narodu polskiego i amerykańskiego. W Polsce został oskarżony o próbę królobójstwa, dlatego zmuszony do opuszczenia kraju, walczył w wojnie o wolność Stanów Zjednoczonych u boku Jerzego Waszyngtona, któremu we własnej osobie uratował życie w bitwie pod Brandywine. Zmarł podczas oblężenia Savannah w skutek odniesionych ran.

Spacerując w stronę rzeki docieramy do jej brzegów. Nabrzeże rzeki Savannah zajmują w większości budynki handlowe, obecnie zamienione na hotele i puby. Do rzeki i portu Savannah wpływają duże statki, między innymi kontenerowce. W porcie swoje siedziby mają takie koncerny jak Heineken, czy Ikea. Spacerując wzdłuż nabrzeża możemy podziwiać również wiekowy parowiec, którym organizowane są wycieczki po rzece.

              Miasto Savannah brało udział w  wojnie amerykańsko- brytyjskiej. Jednym z ważniejszych miejsc broniących dostępu flocie angielskiej był Fort Jackson. Docieramy tutaj samochodem, ponieważ jest oddalony od centrum miasta. Umocnienia fortu wykonano z cegły a budynki w środku z drewna. Fort odegrał także swoją rolę czasie wojny domowej. Wycofująca się armia konfederacji spaliła go doszczętnie.

 

 

            Krótki spacerek, zdjęcia wycelowanych dział skierowanych na przepływające statki i ruszamy dalej do ostatniego miejsca w tej okolicy, narodowego muzeum lotnictwa bombowego Mighty Eighth. Muzeum zostało utworzone na cześć jednostki lotniczej 8 AF mającej swoją bazę w Luizjanie. Możemy tam podziwiać zachowany w całości bombowiec z czasów drugiej wojny światowej, latającą fortecę B-17, odrestaurowany myśliwiec Messerschmitt B-109 oraz kilka innych z czasów zimnej wojny. Niżej zamieszczamy również mapkę dotychczasowej trasy.

 

 

 

Przejście do następnej relacji: Floryda

Przejście do poprzedniej relacji: Z New Jersey do Waszyngtonu

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

11-06-2018

Floryda, relacja z podróży

Floryda, relacja z podróży

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

               Z Georgii ruszamy do dziesiątego już stanu podczas naszej wyprawy- Florydy. Położona jest na dużym półwyspie, pomiędzy zatoką Meksykańską a Oceanem Atlantyckim. W czasie okresu II wojny światowej oraz zimnej wojny miejsce to było postrzegane jako potencjalne miejsce ataku, dlatego na całym obszarze zostały wybudowane lądowiska i pasy startowe. Historycznie, po odkupieniu od Hiszpanów w 1819 roku, Floryda została włączona do Unii jako 27 stan.

Wybierając się tutaj warto zabrać krótkie spodenki, jest ciepło. Występuje bogata flora i fauna. Znajdziesz oprócz plaż między innymi krokodyle, aligatory, pantery a w wodach delfiny czy wieloryby.

Pierwszym miejscem jakie odwiedzamy na Florydzie jest Jacksonville. Miasto zbudowane po obu stronach rzeki Świętego Jana. W pierwszej kolejności odwiedzamy stronę północną z nowoczesną zabudową, będąca siedzibami banków i korporacji. Po półgodzinnym spacerze wybieramy się na drugą stronę. Stąd rozpościera się przepiękny widok na rzekę, mosty oraz budynki. Pamiątkowe zdjęcia i nareszcie kończymy dzień przy drinku. Pomyślałbyś, że sobie pozwalamy… Nic bardziej błędnego, następnego dnia znowu mamy do pokonania kilkaset kilometrów.

 

 

Wczesnym rankiem ruszamy do centrum lotów kosmicznych im. J. Kennedy’ego. Położone jest na środku półwyspu florydzkiego na przylądku Canaveral. Duża liczba odwiedzających przyczynia się do częstego braku wejściówek do tego miejsca. Planując naszą podróż zakładaliśmy, że musimy być tam wcześniej niż godziny otwarcia. Samo dotarcie na przylądek Canaveral nie sprawiło nam większej trudności. Droga jest dobrze oznaczona. Po przejechaniu przez rzekę Indiana zaparkowaliśmy naszą „srebrną strzałę”. Zakupiliśmy bilety wejścia, wykorzystując kupony zniżkowe.   

Tutaj chciałbym podpowiedzieć osobom, które może planują wyjazd do USA. Każdorazowo wjeżdżając do nowego stanu obok autostrady znajdują się „Visitors center”, w których dostępne są bezpłatne mapy, propozycję wycieczek i innych atrakcji turystycznych. Jeżeli porozmawia się z obsługą i przy tym wywrze się „dobre wrażenie” uzyska się informację, które z broszur zawierają kupony zniżkowe, lub takie kupony otrzyma się od nich. Drugą ważna informacja jest taka, że jeżeli osoba podróżująca ma powyżej 60 lat może kupić bilet z ulgą dla seniora. 

Jesteśmy jeszcze przed godziną otwarcia centrum. Tuż przed godziną dziewiątą ustawiamy się w kolejce osób oczekujących. Gdy zegar wskazał 9.00 myślałem, że kolejka ruszy do wejścia. Myliłem się, nagle wszyscy się odwracają, ściągają nakrycia głowy kładą prawą rękę na sercu i w rytm wydobywającej się z wszystkich głośników muzyki śpiewają hymn Stanów Zjednoczonych patrząc na wolno łopoczącą na wietrze flagę. Wyobraźcie sobie mnie – Europejczyka, który nie wie o co chodzi. Czapka na głowie, ręce w kieszeni znudzony oczekiwaniem na wejście. Aż tu nagle taka sytuacja. Niestety nie położyłem dłoni na sercu, przez co mogłem stać się obiektem komentarzy, ale w jednej trzymałem aparat fotograficzny, a w drugiej pośpiesznie ściągniętą czapkę.

 Po wejściu do środka nasze kroki kierują się do galerii chwały, która nosi znamienną nazwę „bohaterzy i legendy”. Po obejrzeniu prezentacji, w której to dowiadujemy się jacy to wspaniali są astronomowie amerykańscy oraz wypowiedzi dzieci, że chciałby być takimi super bohaterami, wychodzimy z pawilonu i udajemy się do ogrodu rakiet. Na ekspozycji pokazane są wszystkie rakiety, aż do Saturna V, które były początkiem amerykańskiego programu lotów kosmicznych. Przechodząc przez park wsiedliśmy do autobusu wycieczki po centrum J. Kennedy’ego.

Jadąc po centrum można obejrzeć miejsce montowania rakiet tzw. budynek VAB – Vehicle Assamble Building oraz kompleks startowy 39 z platformami A i B. Przejeżdżamy też obok wyrzutni pierwszych komercyjnie budowanych rakiet Space X. Po mniej więcej kwadransie docieramy do centrum Apollo i Saturn z pawilonami dotyczącymi misji Apollo. Tutaj w całości prezentowana jest rakieta Saturn oraz kapsuły kosmiczne, m.in. kapsuła Apollo 11, którą to Neil Armstrong wylądował na powierzchni księżyca.

              Po mniej więcej godzinie wracamy do centrum. Pozostał nam ostatnim pawilon do zwiedzenia – Atlantis. Przed jego wejściem stoi pomarańczowa rakieta, charakterystyczna dla wszystkich misji wahadłowców. To właśnie ona wynosiła w przestrzeń kosmiczną Columbię czy wspomnianego wcześniej Atlantisa. W środku po obejrzeniu prezentacji przechodzimy do sali, w której znajduje się prawdziwy prom kosmiczny Atlantis. Naprawdę robi ogromne wrażenie. Nie myślałem, że jest tak duży. W jego ładowni zmieściłaby się ciężarówka z naczepą i jeszcze zostałoby miejsce.  Kilka zdjęć przy pomniku upamiętniającym astronautów, którzy zginęli na służbie i ruszamy w stronę Miami.

 

 

Droga do Miami jest ciężka. Choć autostrada w tym miejscu ma prawie zawsze trzy pasy ruch pojazdów jest bardzo duży. Liczne utrudnienia w postaci robót drogowych i kolizji skutecznie go spowalniały. Po prawie pięciu godzinach docieramy do centrum miasta, gdzie mamy nocleg.

Będąc na południu Florydy nie sposób nie wybrać się do Key Largo. My wydłużamy wyjazd i jedziemy do najbardziej oddalonego miejsca na południe Stanów Zjednoczonych – Key West. Stąd zostało już tylko dziewięćdziesiąt mil do Kuby. Jedziemy ponad 100 mil przez wysepki, które zostały połączone mostami. Archipelag wysepek Floryda Key ma ich ponad 1700 w swoim obszarze. Planując wyjazd do Key West musimy zarezerwować minimum 4 godziny na dojazd w jedną stronę. Sama wyspa jest ostatnią i jedną z większych w archipelagu. Znajduję się tutaj baza lotnicza, pomnik najdalej wysuniętego miejsca na południe USA, za którym jest już tylko KUBA (foto) oraz dom sławnego pisarza Ernesta Hemingway’a.

 

 

Zwiedzając Key West natrafiliśmy na malutką knajpkę serwującą śniadania oraz przepyszną kubańską kawę. Zastanawiając się i dyskutując pomiędzy sobą co wybrać, doszliśmy do wniosku, że najlepsza będzie kanapka z jajkiem i boczkiem na ciepło oraz duża kawa. Jakie było nasze zdziwienie, że stojący przed nami mężczyzna powiedział po polsku, że to super wybór. Był to nasz rodak, który mieszka na Key West już od 22 lat. Według niego miejsce to jest wspaniałe, niestety bardzo drogie. Odebrawszy zamówione jedzenie pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. On do taksówki – był taryfiarzem, my do stolika bo mieliśmy ochotę „co nie co”.

Jedząc, rozmawialiśmy o tej „rajskiej wyspie”. Rzeczywiście zbudowana jest w stylu spotykanym  na Karaibach: kolonialne, kolorowe domki, palmy i lazur oceanu. Szeroka piaszczysta plaża i palmy kokosowe.

– Ale zaraz, coś na tej plaży było nie tak!- Coś burzyło moją harmonię tego miejsca.

Oglądając uważnie poranny krajobraz, zauważyłem ciągle podjeżdżające samochody, zatrzymujące się na pobliskim parkingu. Z pojazdów wysiadali właściciele czworonożnych pupili. Jaki to był koloryt ras piesków, które ochoczo wraz ze swoimi właścicielami szły na plaże: pudle, teriery, chow chowy, psy rasy husky, amstafy, pitbule, golden retriwery i inne. Plaża stanowiła jedną wielką kuwetę, która to po załatwieniu potrzeb czworonożnych przyjaciół nie była przez ich właścicieli sprzątana. Była jedynie walcowana przez pobliski ciągnik, wyposażony w przystosowany do tego celu walec. Zaraz po tym na plaży rozkładali się spragnieni słonecznych kąpieli turyści. Rzeczywiście położenie się na piasku z taką zawartością jest przeżyciem nie do opisania.

Dodatkowo nadmienię, że przed przyjazdem w to miejsce czytałem przewodniki, które opiewały zapach unoszącej się w powietrzu morskiej bryzy. Nosz kuźwa… takiego smrodu wybieranego szamba z pobliskich hoteli nie czułem dawno!

Po kilku godzinach spędzonych na wyspie zaczęliśmy wracać w stronę kontynentalnej Florydy. Podróż ta odbywa się poprzez mosty łączące wysypy. Początkiem drogi jest Key Largo. Postanowiliśmy podjechać tutaj na zakupy w pobliskim sklepie spożywczym oraz pójść na obiad. Robiąc zakupy szybko zorientowaliśmy się, że Stany Zjednoczone są miejscem, w którym woda jest o połowę droższa od Coca Coli. Nawet nie zdawałem sobie spray ile ten napój ma smaków w wersji normalnej i „bezcukrowej”. Smakami jakie można spotkać są: limonkowa, wiśniowa, pomarańczowa, cytrynowa, malinowa, żurawinowa, waniliowo-malinowa, waniliowo-wiśniowa i zwykła. Najlepsza jest ta najzwyklejsza, bez poprawiaczy smaku.

Będąc na półwyspie florydzkim warto zjeść owoce morza. To właśnie tutaj „rośnie” ich najwięcej w całych Stanach. Bezpośredni dostęp do Zatoki Meksykańskiej i Oceanu Atlantyckiego gwarantuje ich różnorodność, świeżość i przepyszny smak. Siedząc w zaciszu knajpki położonej obok mariny, podziwiamy piętrowy parking dla łodzi oraz windę do ich wodowania.

 

 

Dalsza część dnia została zarezerwowana dla Miami. Jest jedną z najliczniej zamieszkanych aglomeracji w USA. Stanowi jedno z najważniejszych centrów światowych finansów, kultury i sztuki, czy też rozrywki. Jest najbogatszym miastem Stanów Zjednoczonych. Swoje siedziby mają tutaj liczne korporacje oraz międzynarodowe banki.

Każdemu z nas Miami kojarzy się z kolorowymi neonami, klubami, hawajskimi koszulami oraz drogimi samochodami. Sam dobrze pamiętam, jak w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX stulecia w telewizji polskiej był emitowany w czwartkowe wieczory serial Miami Vice. Pustoszały wówczas ulice, bo każdy śledził losy bohaterów serialu – Jamesa Crockett’a i Riccardo Tubs’a. Miasto z serialu było czymś wyjątkowym, czymś czego w tamtych czasach nie mogliśmy mieć. Emanowało z niego bogactwo i dobrobyt. Początek serialu, neony, drogie samochody, fontanny i flamingi były czymś egzotycznym, czymś, czego każdy zazdrościł.

Stwierdziliśmy, że mając już taką wprawę w zwiedzaniu miast zrobimy sami sobie naszym samochodem trasę hop on, hop off. Pojechaliśmy zatem do miejsca o nazwie „Little Havana”. Po nazwie oczekiwaliśmy kubańskiego charakteru, muzyki, architektury. Poza paroma budynkami w stylu kubańskim nie zobaczyliśmy niczego godnego uwagi.  Rozczarowani wybraliśmy się więc na jedną z najważniejszych ulic Miami – Ocean Drive. To właśnie tutaj znajdują się kawiarnie, restaurację oraz bary, które można było obejrzeć we wspomnianym wcześniej serialu. Dzielnica nosi nazwę dystryktu Art Deco i według mnie z tego „art” ma tylko „deko” wszystkich oczekiwanych rzeczy. Tłumy ludzi, przemieszczające się wzdłuż ulicy, gwar i trąbienie aut to nieodzowny koloryt tego miejsca.

Brakowało mi w nim tak szeroko opisywanych w lokalnym przewodniku, dbających o siebie ludzi oraz przejeżdżających drogich, sportowych aut. W zamian mogliśmy zaobserwować „piękne”, skąpo ubrane Afroamerykanki z rubensowskimi kształtami.

Przy ulicy znajdują się porośnięte palmami piaszczyste plaże. Piach jest z goła inny niż w Polsce. Tworzy go pozostałość koralowców, przez co jest dość ostry. W miejscu tym spotykają się młodzi ludzie, którzy korzystają ze słońca i kąpieli w błękitnych wodach Atlantyku. Kolorytu temu miejscu dodają również barwne wieże ratowników.

Jakież to Miami jest inne widziane oczyma turysty, który oglądał je wcześniej w telewizji, czy na zdjęciach w Internecie. Jest rzeczywiście dużym miastem, leżącym na licznych wysepkach połączonych ze sobą długimi mostami. Z wysokimi wieżowcami i kolorowymi budynkami, z licznymi, tętniącymi życiem kawiarniami, z głośnymi klubami nocnymi. Z przepięknym portem dla dużych liniowców morskich, które pływają po Morzu Karaibskim. Przejeżdżając w pobliżu zacumowanych statków nie raz zobaczyć można wysokie na dziesięć lub więcej pięter „pływające miasta”, zabierające na swoje liczne pokłady parę tysięcy osób. Takie jest właśnie Miami.

– Czy budzi zachwyt? – Mnie niestety nie do końca to miasto urzekło. 

 

 

Po spacerze, wieczorem przygotowujemy się do następnego dnia. Naszym planem jest dostanie się na bagna Evergladse, gdzie w Parku Narodowym o tej samej  nazwie chcemy popływać płaskodennymi łodziami i zobaczyć żyjące w naturze krokodyle i aligatory.

Everglades to w rzeczywistości rzeka a nie bagna. Szeroka o bardzo spokojnym nurcie o prędkości około jednej mili na dobę. Porośnięta prawie w całości trawą, stanowiącą swoisty filtr w oczyszczaniu wody. Rzeka ta jest głównym ujęciem wody dla Miami.   Występują tu karłowate drzewa i krzewy, na kształt roślinności namorzynowej. Park Narodowy Everglades jest jedynym miejscem na świecie, w którym żyją obok siebie krokodyle oraz aligatory amerykańskie. Aby je obejrzeć trzeba popłynąć płaskodenną łódką z wielkim silnikiem turbośmigłowym zamontowanym na rufie łodzi.

Docieramy tutaj jeszcze przed otwarciem parku. Gorąco, wilgotno, koszule kleją się do pleców. W oczekiwaniu na tour mamy okazję obejrzeć w jaki sposób załogi łodzi przygotowują je do codziennej pracy. Wszystko jest dobrze zorganizowane, jak to w Stanach. Pobliska restauracja, toalety, ogromny parking – to wszystko co Amerykanin potrzebuje do dobrej zabawy. Wypływamy w pierwszej turze. Szeroka, płaska łódź mieści około 50 osób. Ogromny silnik za plecami głośno hałasuje- na wstępie dają nam zatyczki do uszu. Miejsce operatora łodzi znajduje się w wysokiej sterówce. Wypatruje on aligatorów i krzyczy turystom znajdującym się na dole „… aligator z lewej!! Aligator z prawej!! ” Płyniemy szybko szorując dnem po wszędzie rosnącej wodnej trawie. Czasami dnem uderzamy o coś twardszego – drzewo, piach. Liczne kanały wodne są wąskie, przechodząc czasem w szersze rozlewiska. Szybkość jest duża, więc trzeba się czegoś trzymać. Ja trzymałem się stopami o wystającą ramę wcześniejszej ławki. Ręce miałem zajęte aparatem, starając się zrobić zdjęcia. Operator chcąc przestraszyć bardziej turystów tak ustawiał łódź aby płynęła bokiem, chlapiąc wodą na siedzących niżej.

Cała przygoda trwa około godziny. Po powrocie idziemy do muzeum gadów, w którym są terraria z wężami i jaszczurkami oraz na pokaz karmienia aligatora, na którym możemy dotknąć również węża Boa. Żegnamy się z Everglades. Planując wyprawę na Florydę warto jest zaplanować połowę dnia, aby tu przyjechać. My ruszamy dalej do Orlando.

 

 

Orlando położone jest na środku półwyspu florydzkiego. Zamieszkałe jest przez przeszło dwieście czterdzieści tysięcy mieszkańców. Całą metropolię zamieszkuje ponad dwa miliony ludzi. Planując wizytę musimy zastanowić się czego oczekujemy od tego miejsca. Miasto to jest jedną z najciekawszych atrakcji turystycznych na światowej mapie. Odwiedza je rocznie ponad pięćdziesiąt jeden milionów osób. Tą ogromną liczbę gości przyciągają przede wszystkim parki rozrywki. Do najważniejszych należy Disney World. Pierwszy i najstarszy ze wszystkich parków. Epcot, naukowy park rozrywki oraz Seaworld z podwodnym życiem zwierząt.

Nas przyciągnęło tutaj Universal Studio Florida. Jest to połączenie wesołego miasteczka z techniką filmową i  kolejkami górskimi – coś na wzór kina 4D ale z większą ilością atrakcji. Parków rozrywki z pod szyldu Universal Studio nie ma na świecie zbyt dużo. Znajdziemy je w Los Angeles, Singapurze w Japonii,  i właśnie tutaj w Orlando. W skład kompleksu wchodzą:

– „Universal Studio”, gdzie będziemy brali udział w przygodach rodziny Simpsonów, Shreka, Transformersów, Facetów w czerni, czy też Harrego Pottera,

– „Island of Adventure” z przygodami m.in. w Hogwarcie, Parku Jurajskim, wyspie King Konga, w Nowym Jorku wraz ze Spidermanem, czy też na kolejce górskiej z Hulkiem.

-Ostatnim parkiem wchodzącym w całość kompleksu jest Volcano Bay z samymi atrakcjami wodnymi z wysoką, sztuczną górą, z której to spadają wodospady.

 

 

Aby zobaczyć w całości park potrzeba będzie dwóch dni. My z uwagi na jeden dzień pobytu w Orlando zobaczyliśmy tylko te najważniejsze atrakcje. Były to jedne z najfajniejszych w jakich mogłem brać do tej pory udział. Zdecydowanie różnią się od tych co znamy w Europie. Jeśli chodzi o poziom kolejek górskich to  mogę stwierdzić, że są to przejażdżki o średnim poziomie strachu. Natomiast jeśli chodzi o symulatory połączone z kolejkami to nie mają sobie równych. Przygody Harrego Pottera, głównie te w Hogwarcie, przyprawiły mnie o lęk wysokości i naprawdę się bałem, choć wiedziałem, że to tylko film. Tylko taki bardzo realny.

Jednym słowem jest to doznanie, które ciężko opisać. Niepowtarzalne i nieporównywalne z żadnym innym. Dopracowane w każdym calu. Wchodząc na poszczególne atrakcje i oczekując w kolejce jesteśmy wprowadzani stopniowo w opowiadaną historię. W pawilonie filmu „Szybcy i wściekli” przechodzimy wpierw przez warsztat samochodowy, obserwując jak auta są składane i tuningowane, docierając do centrum sterowniczego, gdzie żywi aktorzy odgrywają scenki, by następnie brać udział w pościgu i strzelaninie samochodowej z licznymi wybuchami, opryskiwaniem wodą, czy też prawdziwymi płomieniami.

 

 

Szanowni Państwo tak to się właśnie robi w USA. To nie są tanie sprawy. Dlatego też można określić jednym zdaniem: „Orlando jest ogromną maszyną do robienia pieniędzy”. Parki rozrywki, hotele, restauracje, sklepy to wszystko znajdziemy tutaj – na Florydzie.

Stolicą Florydy jest Tallahassee. Miasto zamieszkuje około sto osiemdziesiąt tysięcy osób. Oglądamy dość ciekawy budynek stanowego Kapitolu, biały wieżowiec z oknami jakby przysłoniętymi żaluzjami oraz kompleks stanowego uniwersytetu z budynkami poszczególnych wydziałów i z charakterystycznymi akademikami. Te w Stanach noszą nazwy greckich liter alfabetu, jak np. Beta Gamma, a studenci w nich mieszkający tworzą bractwa studenckie o tych samych nazwach.

Wyjeżdżając z półwyspu florydzkiego kierujemy się na zachód. Ostatnim odwiedzanym miejscem jest pięćdziesięciotysięczne portowe  miasto Pensacola. Od strony Tallahassee prowadzą tutaj dwie drogi. Jedna autostradą po terenie kontynentalnym, druga wzdłuż wysepek ciągnących się wzdłuż zatoki. Bez zastanowienia wybieramy tą drugą, która przypomina już to co widzieliśmy jadąc na Key West.

 

 

Różnicą są tylko zabudowania. Normalne budynki jakie możemy spotkać w całym USA, a nie takie kolorowe i budowane w stylu karaibskim jak na południu Florydy. Oglądamy park poświęcony bohaterom i weteranom wojen, w których amerykańscy żołnierze brali udział. Piękne pomniki przedstawiają sceny walki, oddania i poświęcenia.

Dopada nas burza. Uciekamy przed nią do pobliskiego portu, gdzie znajdujemy schronienie w knajpce z lokalnymi owocami morza.

 

 

 

Przejście do następnej relacji: Z Alabamy aleją tornad

Przejście do poprzedniej relacji: Z Warsaw w stronę Florydy

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

15-06-2018

Z Alabamy aleją tornad, relacja z podróży

Z Alabamy  aleją tornad, relacja z podróży

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

„Sweet Home Alabama” takie słowa cisną się w momencie przejazdu przez granice stanu. Nie wiem dlaczego, ale jakoś mimowolnie piosenka zespołu Lynyrd Skynyrd wypełniła moją głowę. Parkując na pierwszym centrum informacyjnym widzę znak z tym samym tekstem, który chodzi mi po głowie. Widać nie tylko ja mam takie skojarzenia z tym miejscem.

Jej nazwa wzięła się od rdzennych plemion, które nazywały się Albaamo. W 1819 roku zostaje przyjęta do Unii jako dwudziesty drugi stan. Bardzo liczne plantacje bawełny były miejscem wykorzystywania w pracy w dużej mierze sił czarnoskórych niewolników. W 1861 roku przystępuje do Konfederatów wypowiadając tym samym wojnę siłom Unii. Po wojnie secesyjnej w 1865 roku niewolnicy otrzymują wolność. Gospodarka oparta na rolnictwie, w głównej mierze na uprawie bawełny skutkuje znacznym oporem plantatorów przed zniesieniem niewolnictwa. Właśnie w Alabamie Ku Kux Klan był jedną z najsilniejszych organizacji. Po jego rozwiązaniu powstawały liczne bojówki paramilitarne, które walczyły o supremację rasy białych.

Walka z czarnoskórymi obywatelami opierała się nie tylko na bezpośredniej agresji. Walczono także poprzez wszelkiego rodzaju prawa i zakazy, między innymi przez wprowadzenie Prawa Jima Crowa, zakazu publicznego finansowania szkół katolickich, gdzie czarnoskórzy obywatele mogli się uczyć, czy też poprzez wprowadzenie zapisu, że prawo do głosowania ma tylko osoba umiejąca czytać i  pisać. Doprowadziło to do wielkiej migracji Afroamerykanów do innych stanów. Po drugiej wojnie światowej Alabama zwiększyła udział przemysłu na niekorzyść rolnictwa. Rozwój przemysłu ciężkiego doprowadził ten stan do okresu dobrobytu i zwiększenia udziału czarnoskórych obywateli. W roku 1965 Afroamerykanie uzyskali prawa obywatelskie, co zakończyło etap segregacji rasowej.

Mobile to pierwsze miasto jakie odwiedzamy. Zamieszkuje je przeszło 190 tysięcy osób. Jest znaczącym portem w obsłudze floty towarowej. Zwiedzając centrum miasta natrafiamy na budynki z XVIII i XIX wieku. Oglądamy także pobliski Fort Conde oraz muzeum wojskowe. To właśnie tutaj znajduje się statek USS Alabama, spopularyzowany w filmie Liberator jako USS Missouri, ze Stevenem Sigalem wcielającym się w rolę kucharza okrętowego Casey Ryback’a- sam jeden pokonuje cały pluton świetnie wyszkolonych najemników.

 

 

    Pora popołudniowa przynosi ulewny deszcz i gwałtowną burze. Jesteśmy w trakcie trwającego sezonu huraganów, który rozpoczyna się w czerwcu a kończy w okolicach października. Oglądając wieczorem telewizje dowiedzieliśmy się, że w miejscach przez nas już odwiedzonych, na południe od Waszyngtonu pojawiły się trąby powietrzne i  bardzo mocne burze z niebezpiecznymi wyładowaniami. Ciekaw jestem kiedy my się na coś takiego natkniemy. Mam nadzieje, że to nie nastąpi podczas tej wyprawy.

Stan Missisipi to kolejny punkt na naszej mapie podróży. Przejeżdżamy jego południową cześć w drodze do Teksasu. W 1817 jako dwudziesty przystąpił do Unii. Podobnie jak sąsiednia Alabama jego rozwój opierał się w głównej mierze na rolnictwie, dużych plantacjach bawełny, a co za tym idzie niewolnictwie. W 1860 roku ludność niewolnicza stanowiła prawie 55% ogółu. W XIX i XX wieku działały mocno organizacje Ku Klux Klanu oraz inne bojówki paramilitarne walczące z Afroamerykanami.

Biloxi jest pierwszym miastem, które zwiedzamy w Missisipi. Położone jest nad samym brzegiem Zatoki Meksykańskiej. Typowy kurort wypoczynkowy z licznymi hotelami, klubami, restauracjami, bielutką plażą i ciepłą wodą. Latarnia morska oraz budynek rady miasta stanowi centrum. Molo wysunięte w głąb zatoki to dobre miejsce do wędkowania o czym świadczą liczni wędkarze parkujący auta wzdłuż nabrzeża.

 

 

Jedziemy dalej w samo centrum Alei Tornad. Dzisiejszym punktem programu w drodze do Teksasu jest Nowy Orlean w Luizjanie. Pierwszą kolonie w tym regionie założyli Francuzi, a dokładnie Robert de La Salle, który nazwał ją na cześć króla Ludwika XIV. W 1718 roku blisko ujścia rzeki Mississipi założono miasto Nowy Orlen, gdzie przeniesiono stolice. Stan ten nie wstąpił do Unii jak inne poprzez proklamację Konstytucji. Został sprzedany przez Francuzów Stanom Zjednoczonym za kwotę piętnastu milionów dolarów.

Nowy Orlean to największe miasto regionu, nie będąc jego stolicą. Położone w delcie rzeki Missisipi, na terenie bagnistym. Osuszanie miasta doprowadziło do obniżenia jego terenu względem poziomu otaczających go wód. Przed zalaniem miasto chronią liczne kanały i tamy.  Zamieszkuje je ponad trzysta tysięcy osób. Na początku XXI wieku zamieszkiwane było przez przeszło pięćset tysięcy lecz skutki huraganu Katrina (2005 rok) doprowadziły do opuszczenia wielu domostw przez ich mieszkańców.

Sam huragan przeszedł obok miasta. Niestety przerwane zostały wały powodziowe. Prawie osiemdziesiąt procent miasta znalazło się pod wodą. Poziom zalania wynosił prawie dziewięć metrów i przestał rosnąć gdy wyrównał się z poziomem wody przyległego jeziora Pontchartrain. Źle przeprowadzona akcja ratownicza, nie działająca komunikacja pomiędzy poszczególnymi organami państwa, brak pomocy humanitarnej doprowadził do śmierci ponad tysiąca osób. Do tej pory niektóre dzielnice Nowego Orleanu nie zostały ponownie odbudowane i prawnie otwarte, uniemożliwiając powrót ich mieszkańcom.

Rzeka Missisipi w szczególności jej odcinek w Nowym Orleanie przyciąga turystów, którzy chcą odbyć rejs parowcem. My też jak w słowach piosenki Krzysztofa Krawczyka wybieramy się „[… Parostatkiem  w wielki rejs, statkiem na parę w wielki rejs…]”. Płyniemy pięknym biało czerwonym tylnokołowcem. Na trzech pokładach każdy znajdzie coś dla siebie. Jedni miejsce do odpoczynku, drudzy restaurację z obfitym jedzeniem. Tym czym dla nas jest taka wycieczka, nie koniecznie jest tym samym dla przeciętnego Amerykanina. Kupując bilety mamy opcje z lunchem i bez. Wybierając opcje z lunchem już na wstępie ma się możliwość skorzystania z bufetu z przekąskami: piwo, chipsy, nachosy, frytki – same smakołyki. Obiad to istna bomba cholesterolu i węglowodanów: smażone kurczaki, owoce morza, frytki i słodzone napoje gazowane z „wielką dolewką”, czyli bez limitu.

Żwawy nurt pcha nas na południe. Szeroko rozlana woda w odcieniu żółto-zielonym jest drogą dla wielu statków. Żegluga opiera się przede wszystkim na płaskodennych barkach. Przepływają też tędy duże statki kontenerowe. To właśnie podczas II Wojny Światowej armia amerykańska wykorzystywała przerobione w Nowym Orleanie barki, pływające po Missisipi, do desantu żołnierzy podczas lądowania w Normandii. Znajduje się tutaj muzeum poświęcone dniu D-Day i całej kampanii.

Powrót w górę rzeki jest już spokojniejszy. Przyśpieszyliśmy nie tylko dlatego, że nurt był żwawy. Z południa zaskoczyła nas burza. W ciągu dwóch godzin z pięknego, niebieskiego nieba, przeszliśmy do odcienia granatu i czerni. Obfita ulewa, której nie odnotowano na żadnej mapie pogodowej. Zmienność pogody w tym rejonie jest niesamowita. Nic dziwnego, że występują tutaj tak ekstremalne zjawiska pogodowe jakimi są huragany. 

Przemoczeni idziemy do dzielnicy francuskiej. To obowiązkowe miejsce do odwiedzenia dla każdego turysty. Kolorowe domy z charakterystycznymi balkonami porośniętymi roślinnością.

 

 

Gwar, mnóstwo knajpek i restauracji. W tej dzielnicy jest ich ponad dwa tysiące. Muzyka, jesteśmy przecież w stolicy jazzu i bluesa, rozchodzi się po ulicach. Siadamy w jednej z nich gdzie trójka leciwych Panów gra „do kotleta” kawałki bluesowe. Zamawiamy jambolaya, regionalną potrawę kuchni kajuńskiej, którą zje się tylko tutaj. Duszony ryż z cebulą, czosnkiem, kurczakiem i kiełbasą – takie „mamałygowate” risotto.

Główną ulicą jest Bourbon Street. To właśnie tutaj jest najwięcej ulicznych grajków, którzy bębnią w wiaderka po farbie. Idzie im naprawdę dobrze bo zaraz obok nich pojawiają się tłumy, które zaczynają tańczyć. Gdzie indziej wędruje parada z tancerzami i orkiestrą dęta. Mimowie, performersi, wróżbici, ludzie zaczepiający Cię i chcący ci wyczyścić buty. Kolorowe neony, kluby go go. Tłumy ludzi idące ulicą. Na balkonach siedzą Ci którzy wynajęli pokoje na pierwszych piętrach kamienic, patrząc w dół na innych. Gdzieniegdzie przemieszczają się bezdomni proszące o wsparcie. Naganiacze z knajpek stoją na środku ulicy. Trzymają banery z reklamą happy hour. Okazja, dwa drinki w cenie jednego. Drinki tutaj są już gotowe w dużych mieszalnikach – wirówkach. Ile smaków tyle maszyn. Przy kościele pijany młody, bezdomny chłopak z protezą nogi, pewnie weteran, próbuje skakać wraz z wózkiem w rytm muzyki pobliskiej kapeli. W tle pomnik najsławniejszego Polaka – papieża otoczonego przez dzieci.  Gwar zapach, muzyka tworzą specyficzny klimat tego miejsca. Późne popołudnie, docieramy na parking, gdzie została nasza „srebrna strzała”. Kilka minut jazdy i upragniony relaks w dobrze już znanym Motelu 6.

 

 

Stolicą Luizjany jest miasto Baton Rouge. Zostało zbudowane w miejscu zatkniętej w ziemię czerwonej włóczni. Stąd  też nazwa. Bâton-Rouge po francusku oznacza „Czerwony Kij”. Spacerem przemieszczamy się po centrum. Budynek nowego Kapitolu góruje nad pobliskimi obiektami. Zmierzamy w stronę starej dzielnicy. Znajduje się tutaj budynek historycznego Kapitolu, zaraz nad samym brzegiem rzeki Missisipi. Bulwary nadrzeczne to nie tylko miejsce do przechadzek. Znajdują się tu również muzea, planetarium oraz piętrowe molo. Na rzece jako muzeum stoi niszczyciel z czasów II Wojny Światowej- USS Kidd. Wracając widzimy uśmiechniętą grupę dzieciaków wychodzących z planetarium. Ubrani w jednakowe mundurki wsiadają do swoich charakterystycznych żółtych autobusów.

Przeszło dwa tygodnie w podróży, ponad trzy tysiące mil i w końcu docieramy do Teksasu. Stanu kowbojów, rodeo oraz muzyki country. Jego obszar wynosi dwa razy więcej niż terytorium Polski. Zamieszkuje go dwadzieścia sześć milionów mieszkańców.

Teksas znany jest także ze swojej burzliwej historii. Jako pierwsi w XVI wieku dotarli tu Hiszpanie i ogłosili te ziemie własnością swojego króla. Po ogłoszeniu niepodległości przez Meksyk w 1812 roku stał on się jedną z jego prowincji. Przyjazna polityka Meksyku skłoniła osadników z terenów północnych do osiedlenia się na jego terytorium. Wprowadzono całkowity zakaz niewolnictwa. W 1829 zakazano osiedlania się kolejnym ludziom z północy. Wywołało to szereg waśni i sporów. W 1836 Teksańczycy proklamują Republikę Teksasu, doprowadzając do rewolucji. Uzyskują status niepodległego państwa. W czasie rebelii doszło do sławnej bitwy pod Alamo.

W 1845 roku Teksas zostaje przyjęty do Unii jako dwudziesty ósmy stan. W jego granicach znajdowały się ówczesne terytoria Nowego Meksyku, Oklahomy, Kansas, Kolorado oraz Wyoming. W 1846 roku doszło do krwawej wojny amerykańsko-meksykańskiej. W wyniku jej zakończenia podpisano traktat na mocy, którego Meksyk musiał zrzec się połowy swojego terytorium na rzec Stanów Zjednoczonych.

Wybierając się tutaj każdy z nas musi pamiętać o tym, że jest to jeden z najbardziej konserwatywnych stanów ze wszystkich. Druga poprawka do konstytucji jest tutaj niczym jak powietrze. Obowiązuje daleko idące prawo posiadania broni oraz własności. W prawie dopuszcza się możliwość zabicia intruza, który wkroczył na nasz prywatny teren. Obowiązuje tu również kara śmierci. Trzeba pohamować swój europejski temperament, a w momencie gdy ktoś zajeżdża nam drogę, lub gdy kogoś chcemy „serdecznie pozdrowić”, nasz wyciągnięty środkowy palec możemy co najwyżej wsadzić sobie do buzi. Prawie każdy nosi tutaj broń i nie masz pewności, czy ten „miły” Pan nie pokaże ci czarnego otworu pistoletu lub otworów strzelby.

„Houston mamy problem”. Takie słowa cisnęły się nam na usta, gdyż w centrum tego miasta nie mogliśmy znaleźć żadnego wolnego miejsca do parkowania. Objechawszy prawie całe, dostrzegliśmy o dziwo pusty parking. Po zabraniu biletu z automatu i zaparkowaniu dojrzałem cennik. Dziesięć dolarów za pół godziny parkowania, a piętnaście za godzinę.  Spacer pośród drapaczy chmur. Śródmieście robi wrażenie. Patrząc w górę na licznych wieżowcach widzimy odbijające się niebo.

Większość z nas zna początkowy cytat przede wszystkim z filmów dokumentalnych o podbojach kosmosu. To właśnie te słowa wypowiedziane zostały podczas misji Apollo 13 przez astronautę Jacka Swigerta do centrum lotów kosmicznych NASA w Houston. To w tym mieście znajduje się owo wspomniane centrum, gdzie koordynuje się wszystkie poczynania astronautów w kosmosie. W pobliskim centrum przygotowawczym NASA, śmiałkowie lecący do gwiazd szlifują swoją formę. Opuszczamy Houston udając się zatłoczoną autostradą w kierunku stolicy.

 

 

Ranek, temperatura iście piekielna. Przeszło trzydzieści trzy stopnie w cieniu przed godziną ósmą. Zapakowani ruszamy dalej w trasę. Pierwszym miejscem jest Austin. Stolica Teksasu i niepisana stolica muzyki country. Spacerem przechodzimy przez park, przyglądając się górującemu nad miastem budynkowi Kapitolu. Zmierzamy do ulicy szóstej, przy której to znajdują się są bary z muzyką country. Teksas to nie tylko kowboje to także ich specyficzna muzyka oraz taniec z dużą ilością obrotów, przekładania rąk, podrzutów, figur. Sami podczas przemierzania niezliczonych mil słuchamy takich rozgłośni radiowych. Nie dziwię się kierowcom ciężarówek, że też wybierają ten gatunek muzyczny prowadząc swoje osiemnastokołowe maszyny. Przy dźwiękach country szybciej mija czas i droga staję się jakby prostsza.

Pomiędzy Austin a Dallas znajduje się miejscowość Waco. Połowa drogi za nami, dobrze chwilę odpocząć. Cicha, senna ulica, przy której wybudowane są domy w stylu typowym dla Stanów Zjednoczonych. Kolorowe fasady, białe okna. Robiąc zdjęcia zaciekawiony i zaniepokojony listonosz pyta się nas skąd jesteśmy, oraz co tu robimy. Widać, że straż sąsiedzka jest czujna z łatwością wyłapując intruzów.

Dallas to jedno z największych miast Stanów Zjednoczonych z dwu milionową populacją. Jeden z najważniejszych ośrodków przemysłowych regionu. Rozsławione jest z przeprowadzonego zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy’ego. Chodząc ulicami centrum miasta możemy zobaczyć budynek, z którego zamachowiec oddał strzały. Obecnie znajduje się tutaj „Muzeum szóstego piętra”.

 

 

Teksas to przede wszystkim kowboje. Dla większości z nas taka osoba kojarzy się z kapeluszem, frędzlami na spodniach, coltem u pasa i podkutymi w ostrogi kowbojskimi butami. Może tak było kiedyś. Obecnie kowboj utożsamiany jest z farmerem, a właściwie ranczerem – hodowcą bydła. Jego gospodarstwo często ma powyżej tysiąca hektarów, a na ogrodzonym terenie wypasają się duże bydlęce stada. Z dawnego odzienia został kapelusz oraz kowbojki.

W sklepie z kowbojskimi akcesoriami możemy nabyć buty, a jest z czego wybierać. Na moje oko znajdowało się tutaj więcej niż tysiąc par butów, wykonanych z przeróżnej skóry – aligatora, krokodyla, krowy i tak dalej. Ceny jak przystały na buty, które mają przeżyć swojego właściciela, zaczynały się już od przeszło pięciuset dolarów. Co ważne kowbojki ubierane na co dzień do pracy nie są nigdy pastowane. Te buty konserwują się od brudu, potu i wilgoci. Co innego z kowbojkami zakładanymi do „garnituru”. Te są już elegancko wypastowane i zadbane. Podobnie jest z kapeluszami. Te do pracy wykonane są przede wszystkim ze skóry lub trzciny i konserwują się „same”. Te odświętne, czyste i pięknie wymodelowane. Dodatkiem, który zdobi strój kowbojski to pas z dużą ozdobną klamrą, często z gwiazdą, symbolem Teksasu.

W jednym z parków w Dallas zaciekawił nas pomnik. Przedstawia kowbojów zaganiających stado bydła. Scena zbiegających z góry i przecinających strumień byków tworzy niepowtarzalny widok. Ja sam zebrałem się w sobie i złapałem byka za robi, a co mi tam złapałem nawet dwa. Miejsce to odwiedza wiele osób i jest godne uwagi.

Obecnie kowboje w Teksasie konie wierzchowe zamienili na konie mechaniczne. W zaganianiu bydła pomagają im quady oraz motocykle. Konie stanowią tylko dodatek na ranczach, gdzie bydło trzeba wprowadzić do zagrody. Z prawdziwego życia kowbojskiego zostały tylko zawody rodeo. Są to zawody sportowe, w których realizacja głównie opiera się na zadaniach związanych z pracą przy hodowaniu bydła. Wśród konkurencji można znaleźć ujeżdżanie byków, koni, łapanie cielaków na lasso, itp. W Teksasie główne zawody odbywają się w miesiącach styczniu, lutym i marcu.

 

 

Rejon ten to przede wszystkim preria. Rosnąca wysoko trawa, którą wyjadają stada bydła. Niestety nie ma intensywnego zielonego koloru, który gdzieś nam się zapodział. Jest raczej żółto- beżowa. To wszystko przez pogodę jaka utrzymuje się w tym rejonie. Kończąc dzisiejszy dzień termometr pokazywał w cieniu prawie czterdzieści stopni ciepła. Zimna woda i klimatyzacja to nieodzowne elementy tutejszego życia.

Opuszczamy Teksas, stan kowbojów, rancz i bydła. Nasza pętla zatoczyła łuk i zaczynamy wracać w północną stronę, by za parę dni stanąć nad wodospadami Niagara. Dzisiejsza droga prowadzi nas północnym skrajem Luizjany. Odwiedzamy miasto Shreveport, leżące nad rzeką Red River Zamieszkałe przez dwieście tysięcy mieszkańców. Znajduje się tutaj wiele kasyn. Braku legalizacji hazardu w sąsiednim Teksasie, przyciąga jego mieszkańców do sąsiedniego stanu. O niebezpieczeństwie i uzależnieniu od tego rodzaju rozrywki, świadczy tutaj wiele bilbordów i reklam, których treścią jest pytanie: „Masz problem z graniem? Zadzwoń, pomożemy”.

Po drodze odwiedzamy miasto Monroe. Tankowanie na pobliskiej stacji, łyk kawy, dostrojenie radia na naszą ulubioną muzykę country i po kliku minutach odpoczynku dalej w trasę. Docieramy do Jackson w stanie Missisipi. Spokój sobotniego popołudnia jest zauważalny gołym okiem. Na ulicach leniwie przemieszczają się nieliczne samochody. Nareszcie mnóstwo wolnych miejsc parkingowych. Spacerem przechodzimy przez centralną cześć miasta, podziwiając stary i nowy Kapitol, na którego kopule przysiadł złoty orzeł.

 

 

Montgomery, stolica stanu Alabama, zamieszkana jest przez dwieście tysięcy mieszkańców. Odegrała ważną role podczas wojny secesyjnej, znajdowała się tutaj pierwsza stolica Skonfederowanych Stanów Ameryki. W czasach obecnych było jednym z ważniejszych miejsc walk Afroamerykanów o równość praw obywatelskich. W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku Rosa Park została aresztowana za nie ustąpienie miejsca białemu człowiekowi, co doprowadziło do szeregu demonstracji w tym bojkotu autobusów.  Działaczem, który najbardziej wyróżniał się w walkach o równouprawnienie był Martin Luther King, pastor  kościoła baptystów.

Spacerem przez centrum miasta przechodzimy pomiędzy nowym i starym Kapitolem. Docieramy do wyżej wspomnianego kościoła. Białe budynki odznaczają się na granatowym niebie. Wracamy w regiony, gdzie burze w tym okresie są czymś normalnym. Nie inaczej jest i teraz. Wyjeżdżając z Montgomery trafiamy w potężną burzę.

Opuszczamy aleję tornad. Udało się nam przetrwać silne burze, które szarpały nasz mały samochodzik, a przednią szybę zalewały hektolitry wody. Widać, że te zjawiska pogodowe są tutaj czymś normalnym. Przejeżdżając autostradami zobaczyć można oznakowania dróg ewakuacyjnych na wypadek tornada. Dobrze, że nie musieliśmy z nich korzystać. Przejeżdżamy w spokojniejsze regiony północy Stanów Zjednoczonych. Niżej również mapka naszej trasy.

 

 

 

Przejście do następnej relacji: Na północ do Krainy Wielkich Jezior

Przejście do poprzedniej relacji: Floryda

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

21-06-2018

Na północ do Krainy Wielkich Jezior, relacja z podróży.

Na północ do Krainy Wielkich Jezior, relacja z podróży.

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

 

Atlanta największe miasto stanu Georgia,  a zarazem stolica. Zamieszkuje je ponad czterysta tysięcy mieszkańców, a okręg metropolitarny ponad pięć milionów. Znajduje się tutaj największe lotnisko świata, obsługujące ponad sto milionów pasażerów rocznie. W obszarze tym swoje siedziby mają największe, światowe korporacje, między innymi Coca Cola, linie lotnicze Delta, czy UPS. Stanowi centrum Afroamerykańskiej kultury, polityki i biznesu, a także ruchu na rzecz praw człowieka i walki o równouprawnienie.

Przejeżdżając prze Atlantę zobaczyć można bramę olimpijską. Miasto to było organizatorem letnich igrzysk olimpijskich w 1996 roku. Wśród drapaczy chmur znajduje się stanowy Kapitol ze swoją złotą kopuła. Spacerujemy ulicami śródmieścia. Na ulicy Peachtree ciągle kierujemy wzrok do góry. Cień rzucają wysokie drapacze chmur, w których swoje siedziby mają liczne korporację. W pobliżu centrum znajduje się World of Coca Cola, gdzie można spróbować wszystkich smaków tego napoju oraz olbrzymie kryte akwarium. Nasze kroki zmierzają do byłej dzielnicy robotniczej, której zabudowania stanowią domy w wiktoriańskim stylu.

 

 

W pobliżu Atlanty znajduje się miejscowość Stone Mountain, gdzie w granitowej skale zostały wyrzeźbione trzy najważniejsze postacie Konfederacji: prezydent  Jefferson Davis, generał Robert E. Lee oraz generał Thomas Jackson. Jest to miejsce z infrastrukturą typową dla odpoczynku. Liczne restauracje, centra zabaw dla dzieci oraz duże miejsce piknikowe. Wieczorem organizowany jest pokaz laserów.

Dzisiaj jedziemy na wschód do Charlotte. Największe miasto Karoliny Północnej z drapaczami chmur oraz ciekawym centrum miasta. Uznawane jest za najważniejsze centrum usług bankowych. Swoją siedzibę ma tutaj Bank of America. Pierwszy raz podczas całej wyprawy byłem w mieście, w którym widziałem elegancko ubranych ludzi oraz luksusowe samochody na ulicach.  Od razu widać, że miasto jest bogate. Moim zdaniem nawet bardziej niż Miami.

 

 

Zmierzamy na północ. Ku mojej uciesze zmienił się nam krajobraz. Zostawiliśmy za sobą nizinny teren porośnięty lasami, łąkami lub bagnami. W końcu góry, Appalachy, przypominające nasze Beskidy, lecz troszkę bardziej kamieniste. Wjeżdżamy do Wirginii Zachodniej, jednego z najmniejszych stanów USA. Pierwsze osady założyli tutaj Anglicy. W czasie wojny secesyjnej region ten opowiedział się za siłami Konfederacji.

Późnym popołudniem dojeżdżamy do Charleston, stolicy Wirginii Zachodniej, leżącej nad rzeką Kanawah. Nad miastem góruje budynek Kapitolu, z pięknie zdobioną złotą kopułą. Jest najwyższy w całym mieście i mierzy 89 metrów. Uroku dodaje otaczający go park z pomnikami Abrahama Lincolna i Thomasa Jacksona. Pobudowane domki nad brzegiem rzeki urozmaicają krajobraz. 

Szukając informacji dotyczących Wirginii Zachodniej natknąłem się na wzmiankę o jednej z atrakcji turystycznej tego regionu, więzieniu o zaostrzonym rygorze w miejscowości Moundsville. Zmiana planów, wydłużamy naszą dzisiejszą trasę przejazdu, nadkładając przeszło sto mil drogi.  Więzienie to powstało w 1876 roku i zostało wybudowane przez osadzonych w nim więźniów. Budynek został zaprojektowany w stylu gotyckim, mury zostały wzniesione z ociosanych kamieni wydobytych w pobliskich kamieniołomach. Pierwsza faza budowy zakładała wykonanie murów, strażnic, dwóch bloków więziennych, budynku administracyjnego, jadalni z kuchnią, pralni oraz kaplicy. Później powstały przyległe warsztaty, w których więźniowie pracowali. Obiekt ten był samowystarczalny a warunki w nim panujące bardzo dobre. Wzniesiono także, szkołę i bibliotekę, w których uczono niepiśmiennych więźniów. W początkowej fazie przebywało tu 251 osadzonych

 

 

Z biegiem czasu warunki pogarszały się doprowadzając do faktu, że był to jeden z dziesięciu najbardziej niebezpiecznych zakładów karnych w Stanach Zjednoczonych. Powodem było przepełnienie obiektu. W tym czasie w jednej celi o powierzchni 2,1 m2  przebywało troje skazanych- dwóch spało na pryczach, jeden na materacu na podłodze. W latach dwudziestych ubiegłego wieku postanowiono rozbudować obiekt, jednakże niedobór stali przez wojnę umożliwił to dopiero w latach pięćdziesiątych. Po rozbudowie przebywało aż dwa tysiące osadzonych.

Z każdego więzienia da się podobno uciec. Nie inaczej było i tutaj. W 1979 roku podczas próby ucieczki na wolność wydostało się piętnastu skazanych. Najdłużej na wolności bo osiemnaście miesięcy, przebywał Ronald Turney Williams, popełniając w tym czasie klika morderstw. Został ujęty w Nowym Jorku podczas strzelaniny z funkcjonariuszami FBI. Pogarszające się warunki bytowania między innymi wysoka temperatura, plaga szczurów i karaluchów doprowadziło pod koniec lat osiemdziesiątych do trwającego ponad dwa tygodnie buntu więźniów. Wynikiem była zmiana warunków życiowych. Przyczyną zamknięcia więźnia w 1995 roku była decyzja władz stanowych, które stwierdziły, że przebywanie w celi o wymiarach pięć na siedem stóp jest okrutną i niehumanitarną karą.

W więzieniu przeprowadzano egzekucje do czasu zniesienia przez Wirginie Zachodnią kary śmierci w 1965 roku. Zgładzono tutaj dziewięćdziesięciu ośmiu więźniów, osiemdziesięciu pięciu przez powieszenie, trzynastu na krześle elektrycznym, noszącym subtelne imię „Old Sparky”. Notabene zaprojektowane i wykonane przez więźnia, Paula Glenna. Więzień skazany na karę śmierci przez porażenie prądem siadał na drewnianym krześle, obsługa zakładała na głowę skórzaną maskę, a na czubek głowy mokrą gąbkę przykładając diodę elektryczną. Kat stojący z tyłu krzesła załączał kolejno trzy przyciski z prądem, podnosząc „hebel” do góry przepuszczał prąd. Parę sekund później pozostaje stwierdzić zgon więźnia. Taki sposób jest podobno bardziej humanitarny niż śmierć przez powieszenie. Do lat trzydziestych XX wieku egzekucje były publiczne, jednakże po wykonaniu wyroku, który zakończył się oderwaniem głowy więźnia, wstęp na nie miały tylko upoważnione osoby.

Przechadzając się korytarzami, dziedzińcem, czy też „spacerniakiem” ma się dziwne wrażenie. Czuje się obecność skazanych i zgładzonych więźniów. Pozostawione rysunki w celach dopełniają poczucia realności, prawdziwości zdarzeń jakie miały tu miejsce. Ciarki na plecach są nieodzownym elementem tego rodzaju wycieczki. Nic dziwnego, że miejsce cieszy się popularnością wśród łowców duchów. My wychodząc przez główną bramę, stwierdziliśmy wspólnie, że ten „hostel” nie jest dla nas.

 

 

Zmierzamy do kolejnego stanu, sam nie wiem już którego. Dzisiaj odwiedzamy Ohio w północnej części naszej pętli wschodniej. Teren równiny z niskimi pagórkami. Jeden z najlepiej rozwiniętych gospodarczo region USA. W epoce kolonialnej rejony te zamieszkiwali liczni Indianie, w tym najliczniejsze plemię Szaunisów. W XVII wieku region ten przejęli Irokezi. Na początku XX wieku przybywali tu liczni emigranci, w tym liczna grupa Polaków. Stolicą stanu jest Columbus, nazwane na część Krzysztofa Kolumba. Spacerują ulicami trafiamy do Kapitolu. Widać, że grupa emigrantów z Polski odcisnęła tutaj swoje piętno. Wchodząc do wnętrza budynku Afroamerykański  ochroniarzy, pozdrawia nas po polsku:

– Jak się masz?

– Dziękuje, dobrze – uczymy go odpowiedzi w naszym języku.

 

 

              Kilkadziesiąt mil później przekraczamy granicę stanu Michigan. Wielkość tego stanu wynosi około dwóch trzecich terytorium Polski, z czego prawie połowę zajmują obszary wodne. To właśnie tutaj znajdują się Wielkie Jeziora, które znajdują się po obu stronach granicy kanadyjsko- amerykańskiej.

Naszym punktem jest Detroit, założone na początku XVIII wieku przez Francuza Antoine’a Cadilaca. Jest to kolebka amerykańskiej motoryzacji. Swoje siedziby mają tutaj koncerny Forda, Chryslera oraz General Motors. Na początku XX wieku miasto zamieszkiwała liczna polonia. Znaleźli oni zatrudnienie w fabrykach. W latach dwudziestych XX wieku afroamerykańscy pracownicy zatrudnieni w przemyśle motoryzacyjnym, przymusowo uczyli się języka polskiego aby móc porozumieć się z resztą załogi.

W 2013 roku Detroit ogłosiło bankructwo. Z ogromnego miasta, którego liczebność wynosiła ponad milion osiemset tysięcy osób, zostało tylko około siedmiuset tysięcy mieszkańców. Głównymi przyczynami takiego stanu była deindustrializacja, złe gospodarowanie miastem, wysokie podatki oraz zamieszki. W latach pięćdziesiątych XX wieku zbankrutowały liczne przedsiębiorstwa, przymusowo zwalniając większość załogi. W kolejnych latach budowano tutaj masowo drogi, burząc przy tym całe dzielnice. Mieszkańcy zaczęli wyprowadzać się na przedmieścia. W latach sześćdziesiątych wybuchły krwawe zamieszki, które doprowadziły do dalszego emigrowania ludności oraz przedsiębiorstw na tereny podmiejskie. Lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte to dalsza migracja ludności białej. Władzę pozostawiono czarnym mieszkańcom, którzy doprowadzili do dalszego upadku miasta. Obecnie populacja ludności afroamerykańskiej stanowi przeszło dziewięćdziesiąt procent.

Schyłek miasta jest przyczyną szybkiego wzrostu przestępczości. Powstały liczne gangi handlujące narkotykami. Krwawe wojny doprowadziły do licznych podpaleń domów, przez co Detroit nosi nazwę stolicy podpaleń i stolicy morderstw. Swoisty rozdział pomiędzy biednym a bogatym społeczeństwem stanowi droga „8 mila”, rozdzielając dwa światy. O problemach ówczesnego miasta opowiada film o tym samym tytule, gdzie główną rolę zagrał wywodzący się właśnie z tego miejsca raper Eminem. Detroit jest najmniej atrakcyjnym miastem do osiedlenia się. Świadczy o tym fakt, że w 2013 roku pustych budynków było około siedemdziesięciu tysięcy, a nieruchomość można już tutaj nabyć za niespełna pięćset dolarów.

 Choć na pozór miasto w centrum nie sprawia wrażenia bankruta, jest dość zadbane. Ludzie biegają, siedzą w licznych restauracjach, kolorowe neony i ruch na ulicach sprawia, że miasto wygląda na porządne i na pozór nie widać jego bankructwa. O tyle zapuszczając się w dalsze dzielnice w kierunku ósmej mili widać biedę, opuszczone i spalone domy oraz grupy czarnoskórych mężczyzn nie wyglądających zbyt przyjaźnie doprowadzając mnie, turystę, do wzmożonej uwagi i trzymania się za kieszenie.

 

 

Przejście do następnej relacji: Od Amiszow, Wodospadów Niagara do Nowego Jorku

Przejście do poprzedniej relacji: Z Alabamy aleją tornad

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

23-06-2018

W Krainie Amiszów, Onguiaahra, aż po Nowy Jork

W Krainie Amiszów, Onguiaahra, aż po Nowy Jork

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Zaczynamy nasz ostatni etap wędrówki po wschodniej stronie Stanów Zjednoczonych. Odwiedzamy Cleveland w stanie Ohio, miasto leżące nad brzegiem jeziora Erie, jednego z pięciu Wielkich Jezior. Połączone razem tworzą drugi co do wielkości zbiornik słodkiej wody na kuli ziemskiej, zaraz po Bajkale. Erie jest najpłytszym z nich wszystkich. Jego średnia głębokość wynosi około stu siedemdziesięciu metrów.

Cleveland powstało w XVIII wieku. Silnie uprzemysłowiony region z siedzibami wielu koncernów. Zamieszkałe przez czterysta tysięcy ludzi. Z rankingu Forbsa wynika, że jest to najbardziej przygnębiające miasto w USA. Wpływają na to wysokie bezrobocie, korupcja oraz wysokie podatki. Ciekawostką jest fakt, że zastosowano tutaj pierwszą na świecie elektryczną sygnalizację świetlną. Nasze kroki skierowaliśmy do portu, gdzie cumują pełnomorskie statki w drodze po kanale żeglugowym prowadzącym przez Wielkie Jeziora.

 

 

Zbierając informację dotyczące stanu Ohio natrafiliśmy na wzmiankę o zamieszkujących ten region Amiszach. Nazwa Amisz pochodzi od założyciela Jakoba Ammana. Jest to specyficzna grupa chrześcijan wywodząca się z kościoła anabaptystów. Znani są z prostego życia i niechęci do korzystania z udogodnień cywilizacyjnych, takich jak prąd, maszyny, czy też samochody. Ich życie kierowane jest przez Biblię oraz ciężką pracę, która jest wyznacznikiem pokory oraz poddaniu się słowom Jezusa. W chwili obecnej skupiska tej społeczności zamieszkują rejony Pensylwanii, Ohio oraz Indiany.

Lokalna społeczność Amiszów składa się z kilkunastu rodzin, głównie wielodzietnych. Średnia liczba dzieci wynosi około siedmiu. O wszystkich poczynaniach, takich jak droga rozwoju, korzystanie z udogodnień oraz rozwiązywaniu sporów decyduje rada starszych, składająca się z mężczyzn. Rola kobiety sprowadza się do kierowania domem. Osoby wyznające tę wiarę można poznać po niecodziennym stroju, który przypomina ten preferowany w XIX wieku. Mężczyzna ubrany jest w koszulę, spodnie z szelkami oraz słomiany kapelusz, kobieta w bufoniastą suknię oraz obowiązkowy czepek na głowie. Młodzi chłopcy noszą „przykrótkie” spodnie, dziewczynki kolorowe sukienki i czepki. Za ich transport służy zaprzęg składający się z konia i charakterystycznej, czarnej bryczki.

Szukając informacji na ten temat, nie można trafić na konkretne miejsce zamieszkiwania takich osób. Większość z nich stroni od cywilizacji oraz współczesnych ludzi. Udało mi się natrafić na informację dotyczącą oryginalnej amiszowskiej restauracji w miejscowości Middlefields, niedaleko Cleveland. Kuchnia znana jest ze swojej prostoty. Jako danie dnia w menu był klops, tłuczone ziemniaki z sosem oraz zielona fasolka. Taki obiad był wprost idealny, po ponad trzech tygodniach jedzenia kuchni amerykańskiej, czyli fast food’ów.

Zrezygnowani faktem nie znalezienia typowego domostwa Amiszów wybraliśmy się w dalszą trasę. Jadąc jakąś boczną drogą natknęliśmy się na znak informujący, że poboczem mogą poruszać się właśnie te charakterystyczne zaprzęgi. Ku naszemu zaskoczeniu, nie dalej niż minutę później, dostrzegliśmy takowy pojazd.

 

 

 Dotarliśmy także do miejscowości, w której zamieszkiwała owa społeczność. Są to normalni, życzliwi, uśmiechający się ludzie. Widząc nasze zainteresowanie machali nam przyjaźnie dłońmi. Od razu uprzedzam, że nie były to gesty wzburzenia, czy dezaprobaty. Na własne oczy mogliśmy zobaczyć jak uprawiają rolę, czy też wyglądają ich domostwa. Niestety taki styl życia nie przypadł mi do gustu. Nie umiałbym zrezygnować z udogodnień dzisiejszych czasów, takich jak komputer, czy telefon, a życie przy świetle świecy i  chodzenie spać o zmroku nie leży w mojej naturze.

 

 

Po wyjeździe od Amiszów, przejeżdżamy skrajem Pensylwanii docierając do Buffalo, tuż przy granicy z Kanadą. W XIX wieku był to wielki ośrodek przemysłowy, produkujący stal, samochody oraz samoloty. W tamtym czasie był to także jeden z najważniejszych portów przeładunkowych dla statków żeglujących przez Wielkie Jeziora. Po wybudowaniu Drogi Wodnej Świętego Wawrzyńca straciło na znaczeniu i zaczęło podupadać ekonomicznie.

Miasto późnym popołudniem sprawiało wrażenie wymarłego. W centrum nie widać było praktycznie żadnych przechodniów, a większość restauracji lub pubów była zamknięta. Wyglądem budynków przypominało trochę zabudowę Nowego Jorku, z biegnącą przez środek centrum linią tramwajową.

 

 

Śpimy dzisiaj w miasteczku Niagara. Po prawie sześciu tysiącach mil dotarliśmy do wodospadów. „Onguiaahra”, tak nazywali to miejsce tubylczy Irokezi. Wzmianki na temat tej nazwy pojawiają się na mapach już w XVII wieku. Sam wodospad jest dość młody. Powstał w okresie ostatniego zlodowacenia około dwunastu tysięcy lat temu. Tworzą go dwie kaskady, jedna po stronie amerykańskiej, druga po stronie amerykańsko-kanadyjskiej. Rozdziela je „Kozia wyspa”. Wodospad amerykański ma wysokość od 21 do 30 metrów, kanadyjski 53 metry. Przepływa przez niego około dwustu osiemdziesięciu metrów sześciennych wody na sekundę, tworząc niesamowitą wodną chmurę nad wodospadami.

W XIX wieku wodospad praktycznie zniknął z otaczającego go krajobrazu. Silny rozwój przemysłu doprowadził do wybudowania na nim szeregu budynków, które korzystały z wody jako źródła energii dla swoich maszyn. Pod koniec tego stulecia Nikola Tesla oraz przemysłowiec George Westinghouse stworzyli pierwszą elektrownie wodną. Fakt ten zmienił podejście do wykorzystania elektryczności i ukierunkował rozwój w tym kierunku. Tesla wygrał rywalizację „wojny prądów”, którą prowadził z Tomasem Edisonem.

Wodospady Niagara są obowiązkowym punktem każdego turysty podróżującego do Stanów Zjednoczonych. Nie inaczej było i w naszym przypadku. Po zakupie biletów statkiem wycieczkowym podpłynęliśmy pod same kaskady obu wodospadów. Jak się okazuje ubiór w foliowe płaszcze jest wymogiem. Woda rozpryskująca się na skałach u podnóża wodogrzmotów, tworzy niezliczone krople, które pokrywają wszystko. W rezultacie człowiek w ciągu sekund jest przemoczony. Amerykański wodospad tworzy szerokie zejście, kanadyjski zaś załamuje się w kształcie podkowy. Prąd i wiry tworzone przez spadającą wodę są tak mocne, że statkiem rzuca na lewo i prawo i musi płynąć na wysokich obrotach, aby dał radę choć na chwilę zatrzymać się z nami w tej wodnej mgle.

 

 

Kupując bilety warto jest zaopatrzyć się w bilety zbiorcze, tańsze, które oferują wejście na wszystkie atrakcje, między innymi wspomniany statek, akwarium z fokami i pingwinami, autobus wożący turystów po parku, muzea oraz jaskinie wiatrów. Na Koziej Wyspie udajemy się do jaskini. Przechodząc przez muzeum otrzymujemy, tutaj nasze wielkie zdziwienie, klapki. Na licznych ławkach turyści ściągają buty, skarpety, podciągają spodnie. My też, a co tam, jak wszyscy to wszyscy. Zakładamy klapki, ale po co jeszcze nie wiemy. Zjeżdżamy windą do „jaskini”, lecz ta, ku naszemu zaskoczeniu jaskinią nie jest. To pomosty rozciągnięte pod sam wodospad amerykański. Ubrany w foliową pelerynę idę zakosztować siły natury. To co się dzieje trudno opisać. Jednym słowem to huragan, wodny prysznic z ogromną siłą spadający na człowieka. Woda jest przejmująco zimna, rozbryzgi powodują silne podmuchy wiatru. Zabieranie jakiegokolwiek sprzętu fotograficznego mija się z celem. Chyba, że jest to wodoodporny aparat. Nieliczni śmiałkowie podchodzą pod spadającą z dużym impetem wodę, która zdziera foliowe kaptury z głowy. Pięć minut później wracam, przemoczony, zziębnięty- ale było warto. Takiej siły nie da się opisać. Polecam każdemu, kto wybiera się w to miejsce. Zabierz krótkie spodenki, szybkoschnące ubranie i zobacz z jaką siłą natury trzeba się zmierzyć.

              Będąc nad wodospadami warto wybrać się na stronę kanadyjską, po której mamy widok na cały majestat Niagary. Droga do krainy klonowego liścia prowadzi piechotą przez Tęczowy Most. Jako Polacy, nie potrzebujemy już wizy, takie wejście nie stanowi problemu. Spacer po moście, kontrola graniczna i moje stopy lądują na kanadyjskiej ziemi. Widok na kaskady z tej strony jest przepiękny. Widać w całości oba wodospady, płynące łodzie z turystami i ogromny żywioł spadającej wody. Po stronie kanadyjskiej trzeba obowiązkowo przybić piątkę z misiem i zakupić pamiątki. W moim przypadku oczywiście magnes. Dla lubiących hazard, Kanada wybudowała kasyna. Liczne hotele umożliwiają w tym miejscu nocleg. Wracając do USA trzeba pamiętać, że wejście kosztuje. Niebagatelna kwota jednego dolara musi zostać opłacona bilonem. Nie ma co się martwić. Na przejściu stoją maszyny rozmieniające banknoty na „quotery”, czyli monety o wartości dwudziestu pięciu centów.

 

 

              Ostatni dzień naszego pobytu na pętli wschodniej. Z Wodospadów Niagara przejeżdżamy do Albany stolicy Nowego Jorku. Region ten przed przybyciem Europejczyków był zamieszkiwany przez Indian. Pierwszymi osadnikami byli Holendrzy, którzy w walce z Anglikami tracili i odzyskiwali te tereny, aby ostatecznie je oddać. Anglicy nazwali region Nowym Jorkiem na cześć władcy Jorku. Południe zamieszkiwali europejscy osadnicy, północ zaś należała do Indian. Na mocy porozumień region ten został przyłączony do Unii w 1797  roku.

              W drodze do stolicy przejeżdżamy przez miasto Rochester, z charakterystyczną białą wieżą Chase Tower oraz siedzibą korporacji Xerox, by następnie skrajem jeziora Ontario dotrzeć do Syracuse. W centrum na placu organizowany był właśnie festyn. Auta, ruch i ludzie rozstawiający swoje stoiska zajęli centralną cześć skweru. Przechodząc dalej dostrzegliśmy miejscowy ratusz, przypominający swym wyglądem kościół. Krótki spacer i jedziemy dalej.

 

 

              Albany, stolica Nowego Jorku, to stu tysięczne miasto z przepięknym, bogato zdobionym Kapitolem, ratuszem oraz budynkami rządowymi przypominającymi swoim wyglądem greckie świątynie. Przy rzece można obejrzeć miejscowy uniwersytet przypominający pałac.

              Kończymy drogę po pętli wschodniej. Ponad sześć tysięcy przejechanych mil, galony wypitej kawy i garście zjedzonych Kopiko. Wróciliśmy z powrotem do Nowego Jorku. Musimy pożegnać się z naszą „srebrną strzałą”. Ciekawe, co też dostaniemy za „dyliżans” na pętli „Dzikiego Zachodu”. Lecz o tym napiszę w kolejnych relacjach.

 

Albany, Nowy Jork

 

 

Przejście do następnej relacji: USA z Łukaszem: z Las Vegas drogą 66

Przejście do poprzedniej relacji:  Na północ do Krainy Wielkich Jezior

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

28-06-2018

USA z Łukaszem, pętla zachodnia: drogą 66 do Teksasu

USA z Łukaszem, pętla zachodnia: drogą 66 do Teksasu

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Pętla zachodnia rozpoczęła się od wypożyczenia auta w Las Vegas. Samochodem będziemy jechać po zachodniej, południowo-zachodniej oraz północno-zachodniej stronie Stanów Zjednoczonych. Późny przylot do Las Vegas, a w zasadzie późny dla nas, ponieważ musimy przestawić o dwie godziny do tyłu według zachodniej strefy czasowej. Wylądowaliśmy przed północą, lecz dla nas była to już druga w nocy.

Po wyjściu z lotniska, pierwsze moje uczucie będąc w Las Vegas – „ Ale tu gorąco”. Drugie to zdziwienie, że nikt nie wsiada do czekających pod halą przylotów taksówek. Każdy idzie w miejsce zbiórki do wypożyczalni samochodów. Autobusami zawożeni zostajemy do miejsca wypożyczenia aut. W Stanach Zjednoczonych jest to najtańsza forma podróżowania, tańsza nawet niż taksówki, dlatego każdy kto przylatuje na lotnisko pierwsze co robi to wynajmuje auto.  Odbieramy nasz „Błękitny dyliżans”. Na zachodzie dominuje inny typ auta ekonomicznego. To rodzaj małego SUV-a, przeważnie z napędem na cztery koła. Ku mojej uciesze dostajemy auto w sam raz dla dużego chłopa – Subaru z mocnym silnikiem.

Ruszamy od razu w trasę. Wyjeżdżamy z Las Vegas i kierujemy się w stronę Arizony. Jeden z bardziej malowniczych regionów USA. Na południu obszar przeważnie wyżynny, na północy przechodzący w Wyżynę Kolorado. Zamieszkiwali tutaj Indianie, głównie Hopi i Apacze. Na północy mieszkali Nawaho, którzy przywędrowali tutaj z Kanady. Pierwszymi europejskimi osadnikami na tym terenie, byli Hiszpanie szukający skarbów, w tym mistycznego Eldorado. W XIX wieku przekazali ten region Meksykowi. Po przegranej wojnie z Amerykanami, a w zasadzie z Teksańczykami, region ten został oddany USA, by w XX stać się jednym ze stanów Unii.

 

 

W Arizonie znajduje się jedna z najważniejszych przyrodniczych atrakcji turystycznych, Wielki Kanion Kolorado. Jest to przełom rzeki Kolorado wiodący przez Płaskowyż Kolorado. Jego długość wynosi ponad czterysta kilometrów, szerokość od prawie ośmiuset metrów do prawie trzydziestu kilometrów. Głębokość zaś sięga prawie tysiąca sześciuset metrów.

Innym dość ciekawym miejscem pod względem przyrodniczym jest Park Narodowy Skamieniałego Lasu oraz Malowana Pustynia. Na obszarze tym występuje skamieniałe drewno. Proces ten liczył miliony lat. Zatopione w bagnach lub wodach drewno, nie uległo rozkładowi, lecz z biegiem upływów tysięcy lat uległo krystalizacji, tworząc kolorowe kamienie. Skamieliny rozsiane są gęsto na całym pustynnym obszarze parku. Sama pustynia, nie przypomina takiej piaskowej, beżowej, jak ją sobie wyobrażamy. Jest  wielokolorowa. Liczne góry są prążkowane, przeplatane wieloma kolorami, od czerwonych, przez szare, niebieski i żółte. Swoim wyglądem przypomina coś w rodzaju obrazków piaskowych, które można kupić na licznych nadmorskich straganach nad naszym Bałtykiem.

 

 

Na odcinku od Arizony aż po Teksas jedziemy mistyczną drogą 66. „Route 66”, zwaną także „Matką wszystkich dróg”. Otwarta w latach dwudziestych ubiegłego wieku, łączyła Chicago z Los Angeles. Jej długość wynosiła ponad dwa tysiące mil. Na przestrzeni wielu lat droga przebyła szereg modernizacji i napraw. Jedną z nich było przedłużenie do Santa Monica. Lata świetności przeżywała w latach trzydziestych XX wieku, podczas Wielkiego Kryzysu. Była główną drogą, po której migranci ze wschodnich regionów przemieszczali się do Kalifornii. Jej utworzenie przyczyniło się do rozwoju wielu miejscowości, przez które droga wiodła. Budowano liczne motele, restaurację oraz stację benzynowe. W latach osiemdziesiątych została wykreślona ze spisu autostrad. Główną przyczyną był brak spełnionych warunków technicznych do bycia autostradą. Została zastąpiona autostradą międzystanową I-40.  Wiele rodzinnych interesów nie podołało tej sytuacji. Obecnie stoją puste, zamknięte i niszczeją.

W 2005 roku postanowiono utworzyć narodową drogę krajobrazową Historic Route 66. Jej trasa przebiega częściowo przez odcinki autostrady I-40, czasem też rozchodząc się na dwie osobne. To właśnie te osobne odcinki są najciekawsze. Znajdują się na nich historyczne znaki oraz zabudowania z okresu prosperity przydrożnych miejscowości. Obserwując uważnie, da się również znaleźć historyczne, pordzewiałe pojazdy, stojące w rowach, pozostawione przez swoich właścicieli.

 

 

Drogą 66 lub też I-40 wjeżdżamy do Nowego Meksyku. Przez stan przepływa znana rzeka Rio Grande, której długość wynosi ponad trzy tysiące kilometrów. Region ten zamieszkuje ponad dwa miliony mieszkańców, w tym Indianie Nawaho. Jako pierwsi przybyli tu Hiszpanie, oddani gorączce złota. Pierwsze zmianki o Nuevo Mexico użył hiszpański ekspedytor Francisco de Ibarra. Po przegranej wojnie Amerykańsko-Meksykańskiej region ten również został oddany Stanom Zjednoczonym.

Największym miastem stanu jest Albuquerque. Jest największym centrum przemysłowym regionu. Zabytkowe centrum miasta stanowi park wraz z przyległymi domkami wybudowanymi w stylu hiszpańskim – meksykańskim. Typowe hacjendy widywane na południe od stanów Zjednoczonych, wraz z przyległym kościołem, stanowiącym chrześcijańską misję, Felipe de Neri Church. W okresie Świąt Bożego  Narodzenia stare centrum miasta jest przyozdobione milionami lampek choinkowych.

Nowy Meksyk to przede wszystkim piękne krajobrazy. Jadąc z zachodu na wschód mogliśmy obserwować różnokolorowe masywy górskie, począwszy od beżowych, szarych po czerwone i ciemniejsze odcienie brązu. Swym wyglądem, przypominają te widziane w kreskówkach z kowbojem Lucky Luke’m oraz braćmi Daltonami. Brakowało tylko Indian siedzących na tych kolorowych płaskowyżach, puszczających znaki dymne do swoich kompanów z innych plemion.

 

 

Cały czas jedziemy na wschód. Droga 66 w Nowym Meksyku zazwyczaj jest prosta, pozbawiona zakrętów. Można ją zobaczyć na odległość kilu mil jak wstążkę ciągnącą się przed samochodem. Kierujemy się do Amarillo w Teksasie, słuchając przy tym Georga Strait’a, śpiewającego piosenkę country „Amarillo By Morning”. W tym Stanie już byliśmy, podczas objazdu wschodniej części Stanów Zjednoczonych. Miasto to zamieszkuje sto dziewięćdziesiąt tysięcy osób.   Wydobywa się tutaj ropę oraz pozyskuje gaz ziemny i hel.

 

 

Przed wjazdem do miasta udajemy się do „mistycznego” miejsca dla wszystkich podróżujących drogą 66. Cadlillac ranch, czyli Ranczo Cadillaków, bo o nim mowa, jest swojego rodzaju wizytówką, pomnikiem dla wszystkich podróżnych.

– Czym jest owo miejsce – to dziesięć wkopanych, a w zasadzie zatopionych w błocie samochodów marki Cadillac, które są malowane farbami przez odwiedzających.

Zostało stworzone przez grupę hipisów z San Francisco. Propagatorem tego miejsca był Stanley March, który chciał stworzyć coś ze sztuki współczesnej, coś co zaintrygowałoby mieszkańców. Poprosił więc hippisów o pomoc w stworzeniu rodzaju pomnika. Wymyślili oni dzieło sztuki oddające hołd „płetwom” ówczesnych Cadillaców. Nowiutkie samochody zostały wkopane w ziemie na pobliskim ranczu, pod kątem jaki ma piramida w Gizie (podobno).

Od 1974 roku przejezdni ludzie zatrzymywali się aby dokonać publicznej dewastacji samochodów. Obecnie z pojazdów zostały tylko blachy oraz niewielkie ślady opon. W środku znajdują się tylko sprężyny z foteli. Nie ma żadnych drzwi, ruchomych elementów. Wszystko zostało doszczętnie zniszczone. Z biegiem lat ludzie sami tworzą to dzieło na nowo, poprzez malowanie. Warstwa farby jest już tak gruba, że zmieniła się bryła samochodów.

Każdy podróżujący Drogą Matką musi zatrzymać się w tym miejscu, aby dokonać rytuału malowania Cadillaców. Przechodząc przez kolorową bramę, taką jak w zagrodzie dla bydła, staje się nogami na kolorowej pomalowanej ziemi, ziemi gdzie słychać ludzi mówiących w wielu językach. Jest to jedno z najbardziej lingwistycznych miejsc pomiędzy gmachem ONZ a Las Vegas. Do Cadillac Ranch dobrze jest wybrać się jak jest sucho. W przeciwnym razie utoniemy w błocie po kolana. Jak widać, mokra ziemia i niedogodności z tym związane nie przeszkadzają współczesnym akolitom w procesji do „świętego miejsca”. Wielu boso brodzi w błocie pośród bydlęcych „kupek i siuśków”, niosąc butelkę farby w sprayu, aby namalować coś na swoim Cadillacu. Niektórzy zachowują bezpieczny dystans od malujących farbami. Nie robią tego z uprzejmości, raczej z obawy przed zachlapaniem oraz bólem głowy z oparów unoszącej się w powietrzu farby. Miejsce to przyciąga wielu Europejczyków. Chyba, to właśnie mieszkańców Starego Kontynentu jest tu najwięcej, oraz, że to oni najchętniej malują – tworzą pomnik na nowo. Wydaje mi się, że nie wynika to z faktu, że lubimy niszczyć samochody, ale z historii, w której po obaleniu Muru Berlińskiego nie mamy miejsca do tworzenia dobrego graffiti. Mankamentem, a może zaletą, tego współczesnego dzieła jest to, że jego niepowtarzalny wygląd istnieje tylko przez chwilę. Chwilę, dopóki ktoś inny nie przyjdzie i nie namaluje czegoś nowego.

 

 

Kilka mil za Amarillo znajduje się drugi co do wielkość kanion w Stanach Zjednoczonych. Kanion Palo Duro ma ponad sto dziewięćdziesiąt kilometrów długości a w najszerszym miejscu prawie trzydzieści dwa kilometry szerokości. Najgłębsze miejsce ma ponad dwieście trzydzieści metrów. Został uformowany przez rzekę Red River. Wjeżdżając do Stanowego Parku Palo Duro otrzymujemy mapkę z najciekawszymi miejscami. Całość zwiedza się z samochodu. Można też wybrać się na piesze wędrówki. Korzystają z nich przeważnie osoby będące na kampingu.

Przeciętny Amerykanin pragnący kontaktu z przyrodą, zapina swoją dziewięciometrową lub dłuższą przyczepę do swojego SUV-a lub pickup-a, lub odpala swojego RV (kampera) i jedzie w takie miejsce. Droga asfaltowa prowadzi go tam, gdzie chciałby zakosztować piękna przyrody. Parkuje, podłącza prąd i wodę. Wcześniej, po drodze jedzie do jednego z pobliskich hipermarketów Walmart lub Family Dollar i w promocji kupuje od dwóch do pięciu kilo mięsa mielonego, pasek żeberek podobnej wielkości, lub duży kawał pożywnej wołowiny, nie zapominając o warzywach – kolbach kukurydzy z masłem, lub ziemniakach w formie frytek. Na terenie kampingów, na każdym wydzielonym miejscu parkingowym znajduje się przygotowany grill. Wystarczy tylko przywieść drewno – po co węgiel, węgiel się sam zrobi ze spalonego drewna. I już można zacząć typowe BBQ party, siedząc wygodnie w rozkładanym fotelu, trzymając w ręku ćwierć galonową puszkę piwa Bud Light lub Budweiser, podziwiając otaczającą scenerię. A byłbym zapomniał – trzeba obrócić żeberka…

 

 

 

Przejście do następnej relacji: W Górach Skalistych: gorączka złota i kowboje 

Przejście do poprzedniej relacji:  W Krainie Amiszów, Onguiaahra, aż po Nowy Jork

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

01-07-2018

W Górach Skalistych: gorączka złota i kowboje

W Górach Skalistych: gorączka złota i kowboje

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Z Teksasu jedziemy na północ, przejeżdżając przez Nowy Meksyk. Kierujemy się do górzystego stanu Kolorado. Obszar ten nie jest wytyczony przez żadne naturalne granice. Wyznaczają go tylko długości i szerokości geograficzne. Patrząc na mapę po prostu widzimy czworobok z napisem Colorado. Nazwa pochodzi od przepływającej przez stan rzeki Colorado, tej która utworzyła Wielki Kanion.

              Kolorado jest górzysto-wyżynnym obszarem.  Średnia wysokość przekracza tutaj dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Zachodnią część zajmuje Wyżyna Kolorado oraz Góry Skaliste, wschodnią zaś Wielkie Równiny.

              Kierujemy się do miejscowości Pueblo położonej nad rzeką Arkansas. Początkowa osada została wybudowana na początku XIX wieku. Jednakże w ciągu kilku lat w całości opustoszała poprzez dominującą w tym regionie gorączkę złota. Rozwój miasta rozpoczął się na przełomie XIX i XX wieku. Zahamowany został przez ogromną powódź, na początku XX wieku, która zniszczyła prawie doszczętnie całe miasto.

              Spacer po historycznej dzielnicy miasta, jest dzisiejszą formą naszego zwiedzania. Trzeba w końcu rozprostować nogi po wielu milach przejechanych samochodem. Kolorowe budynki oraz stary dworzec kolejowy tworzą dla oka miłą panoramę miasta. Pobliskie kafejki oraz restaurację zachęcają do odwiedzin i spędzenia kilku chwil nad kubkiem amerykańskiej kawy.

 

 

              Rankiem wybieramy się z wizytą na pobliski most Royal Georg Bridge. Został zbudowany nad kanionem rzeki Arkansas o głębokości ponad dwustu dziewięćdziesięciu metrów. Jego długość wynosi dwieście sześćdziesiąt osiem metrów, a wysokość wież na których zawieszona jest konstrukcja sięga czterdziestu sześciu metrów. Był uznawany za najwyższy most do 2001 roku kiedy wyprzedził go chiński most w Beipan. Konstrukcja mostu jest stalowa i pozostaje zawieszona na stalowych linach. Pokład wykonany jest z drewnianych desek, które gdy po nich idziemy wydają charakterystyczny kłapliwy dźwięk. Dodatkowym elementem wzmagającym doznania jest fakt, że most cały czas podskakuje i buja się. Czujemy jak chodzą po nim ludzie lub przejeżdża pojazd, a w szparach pomiędzy deskami, które czasami są dość duże, widzimy wijącą się głęboko w dole rzekę Arkansas. Dla lubiących ekstremalne przeżycia zorganizowany został zjazd na linie w poprzek wąwozu, oraz przejażdżka kolejką liniową.

 

 

              Jak już wspomniałem w XIX wieku miała tu miejsce gorączka złota. Po odkryciu złóż tego kruszcu, wielu ludzi osiedliło się w Górach Skalistych w poszukiwaniu swojego bogactwa. Niestety wiele osad zostało opuszczonych po wyczerpaniu pokładów. W Kolorado jest kilka opuszczonych miast- miast duchów. Zbierając informacje, wybrałem miasto położone w niedalekiej bliskości Puebla z dobrze zachowanymi zabudowaniami z końca XIX wieku. Saint Elmo leży na wysokości ponad trzech tysięcy metrów w Górach Skalistych. Była to kwitnąca osada górnicza, którą zamieszkiwało ponad dwa tysiące osób. Główna ulica wygląda niemal identycznie jak w XIX wieku. Pozostały tutaj dobrze zachowane budynki ratusza, hotelu, banku, stajni oraz sklepu kowalskiego. Znaleźć też można normalne domostwo, oraz dom zamieszkiwany przez szewca. Obecnie teren ten jest w posiadaniu prywatnym. Kupiony został przez grupę pasjonatów, którzy sukcesywnie odrestaurowują poszczególne budynki, chcąc stworzyć komercyjną wioskę górniczą, zbierając dobrowolne datki.

 

 

              Jadać w te rejony możemy zaobserwować rzesze Amerykanów, jadących swoimi terenowymi samochodami, wiozącymi na przyczepach quady, motocykle krosowe. W takich miejscach można swobodnie jeździć po górskich, leśnych szlakach. Dostrzec tu można amatorów polowań, którzy na quadach jadą w las szukać swoich zdobyczy, oraz amatorów wędkarstwa łapiących w pobliskich, górskich potokach pstrągi.

              Wracając z poszukiwania złota udaliśmy się do Stanowego Parku Góry Pikes Pike. Jest to czterotysięcznik, u którego podstawy leży miasto Colorado Springs. Cechą charakterystyczna góry jest różowy granit nadający jej niepowtarzalnego koloru.

              W przeciwieństwie do alpinizmu w Europie, gdzie zdobycie dla przykładu Mont Blanc trwa kilka tygodni, tutaj zajęło nam to niecałe czterdzieści minut. Po opłaceniu biletu wstępu dla pojazdu, a nie dla osoby, mogliśmy udać się w drogę na sam szczyt. Ciężki sprzęt, czekany i raki możesz schować w bagażniku, a jedyną niedogodnością wspinaczki będzie wyłączona klimatyzacja i otwarte okna samochodu. Mozolnie wdrapywaliśmy się na szczyt, początkowo z prędkością trzydziestu mil na godzinę, by w połowie trasy przejść na prędkość piętnastu mil. Tak właśnie wygląda zdobywanie gór w Ameryce.

– Na nie się nie wchodzi, na nie się po prostu wjeżdża!

 Dla tych, którzy nie mają wprawy w alpinizmie samochodowym i pozostawią swój pojazd na dolnej stacji, pozostaje wjazd na szczyt kolejką zębatą.

 

 

              Colorado Springs, tak jak już wcześniej wspomniałem, leży u podnóży jednej z najsławniejszych amerykańskich góry Pikes Pike. Zamieszkuje je ponad czterysta tysięcy osób.  Rozwój gospodarczy zawdzięcza przede wszystkim przemysłowi wojskowemu oraz turystyce. Bliskość Gór Skalistych przyciąga tutaj rzesze amatorów śnieżnego szaleństwa.

              Pomimo bliskości regionów z gwałtownymi zjawiskami atmosferycznymi, w Kolorado nie przechodzą silne burze, czy też tornada. Oglądając w lokalnym programie telewizyjnym wiadomości pogodowe zauważyliśmy, że w południowych i wschodnich regionach miały miejsce silne nawałnice z gradem wielkości piłek tenisowych- powinienem napisać bejsbolowych. Jadąc autostradą międzystanową do stolicy Kolorado Denver, zauważyliśmy skutki tych nawałnic. Na lawetach jechały nowiutkie auta z powybijanymi szybami oraz powgniatanymi od gradu blachami. Wielkość śladów świadczyła o wielkości kul gradowych.

 

 

              Pod wieczór dojeżdżamy do Denver. Po raz pierwszy na trasie, a przejechaliśmy już klika ładnych tysięcy mil, pojawił się korek o długości ponad osiemnastu mil. Przejechaliśmy go dość sprawnie, ponieważ nasze opóźnienie jak wskazywał na to GPS, wynosiło tylko niecała godzinę. Stolica Kolorado to duże, tętniące życiem miasto. Zamieszkuje je ponad sześćset tysięcy osób. W XIX było wielkim ośrodkiem górnictwa złota i srebra. Obecnie jest to ośrodek przemysłu samochodowo, metalowego, lotniczego. Na północy miasta znajduje się Akademia Lotnicza Armii Stanów Zjednoczonych.

 

 

              Z Denver kierujemy się na północny wschód. Dzisiejszy ranek to wyprawa do Narodowego Parku Gór Skalistych. Utworzony został sto lat temu. Miejsce to obfituje w przepiękne krajobrazy, różnorakie ekosfery. Park obejmuje ponad sześćdziesiąt gór przekraczających ponad cztery tysiące metrów wysokości. Można tutaj spotkać niedźwiedzie, jelenie wirginijskie, widłorogi, świstaki. Dominują lasy świerkowo sosnowe, a w wyższych partiach gór roślinność tundrowa. 

 

 

              Wyjeżdżając południową stroną Parku udajemy się na północ. Jedziemy malowniczą drogą pośród gór skalistych, pełną przecinających drogę potoków i przepięknych widoków na skaliste, wysokie góry. Droga jest praktycznie pusta. Co kilkanaście minut mijamy pojedyncze auta. Gdzieś w oddali widać tylko nieliczne przyczepy, lub kampery zaparkowane w miejscach kampingowych, których w tym rejonie jest wiele.

              Po kilkudziesięciu minutach jazdy w górach wjeżdżamy na rozległą Wyżynę Kolorado. Średnia wysokość w tym miejscu wynosi ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Teren pozbawiony jest praktycznie drzew, a występująca tu roślinność jest pochodzenia tundrowego. Dokoła rozciągają się ogromne pastwiska, na których pasą się nieliczne krowy, oraz częściej spotykane widłorogi.

              Wkraczamy do stanu Wyoming. Podobnie jak Kolorado stan ten wydziela szerokość i długość geograficzna. Linie ograniczające są proste. Powierzchnią stan zajmuje prawie dwie trzecie wielkości Polski. Zamieszkuje go mniej niż sześćset tysięcy mieszkańców. Jest to najmniej zaludniony obszar w Stanach Zjednoczonych. Pierwotnie rejony te zamieszkiwało wiele plemion indiańskich, w tym Szoszoni, Arapaho, czy też Lakota. Ziemie zostały przyłączone do Unii po wojnie amerykańsko-meksykańskiej.  Region zasłynął jako pierwszy, który nadał prawa wyborcze kobietom. Oprócz silnych kowbojów, głos w wielu sprawach zabierały też silne kobiety, których nie brakowało w tym regionie.

              W XIX wieku podróżowali tutaj amerykańscy odkrywcy, między innymi, James Bridger oraz John Colter. Ich opowieści o cudach tych rejonów, takich jak tereny Yellowstone uznane były za bujdy. Dopiero napływ ludności po wybudowaniu linii Union Pacific Railroad, doprowadziły do uznania opowieści podróżników za prawdziwe. W 1872 został utworzony Park Narodowy Yellowstone. Powołano go do życia, aby chronić dobra jakimi obdarzyła nas przyroda. W tym miejscu występują bogate złoża minerałów oraz gejzery, wulkany błotne czy liczne wodospady. Nie chciano pozwolić na dewastację tak wspaniałego miejsca, jakim jest teren Parku. Początkowo teren Yellowstone ochraniany był przez regularny oddział wojska stacjonujący w jego północnej części.

              Dojeżdżamy do miasteczka Pinedale, dwu tysięcznego miasteczka. Kowbojskie zabudowania, liczne sklepy wędkarskie oraz firmy oferujące wycieczki na połowy pstrągów w tutejszych potokach. Ot całe Pinedale.  Na dzisiaj to już koniec naszej drogi- zasłużony nocleg.

              Wcześniej rano wyruszamy do Jackson Hole. „Dziurę” tą zamieszkuje ponad dziesięć tysięcy ludzi. To, jak na warunki Wyoming jest niezły wynik. Przydomek „dziury” (hole), Jackson zyskało dzięki traperom, którzy schodząc do miasta ze względnie wysokich zboczy mieli wrażenie schodzenia do dziury. W centrum miasta, w parku, znajdują się cztery bramy miasta, wykonane w całości z poroży jeleni.

 

 

Drewniane domy oraz drewniane chodniki tworzą westernowy klimat tego miejsca. Dodatkowo dopełnia go fakt, wielu osób jeżdżących na koniach – współczesnych kowbojów. Chodząc ulicami miasta możemy poczuć wyraźny zapach końskich kupek licznie pokrywających ulice. Latem Jackson przyciąga turystów swoimi krajobrazami. To właśnie stąd zaczyna się wędrówkę do Narodowego Parku Grand Teton. Zimą „dziura” jest jednym z ważniejszych ośrodków narciarskich Gór Skalistych. W okresie zimowym odwiedzana jest przez licznych gości, którzy mogą wyszaleć się na pobliskich stokach. Trasy narciarskie nie są takie jak w Europie. Te niebieskie w Ameryce są na pograniczu włoskich czerwonych i czarnych tras, a czarne są naprawdę dość strome.

 

 

Park Narodowy Grand Teton utworzony został w 1929 roku. Tworzy go masyw górski Teton z najwyższym szczytem góry o tej samej nazwie. Park przyciąga miliony turystów swoimi niesamowitymi krajobrazami. Wysokie skaliste góry pokryte śniegiem odbijają się w wodach jezior Jackson, Leigh i Jenny.

 

 

Można tutaj zobaczyć misia grizzly , baribala, łosia, jelenia wirginijskiego, widłoroga, rysia, liczne wiewiórki ziemne, czy tez orła bielika. Nam udało się również spotkać króla pobliskich pastwisk – bizona, który uprzejmie zatrzymał ruch na autostradzie przechadzając się w jej pobliżu i zatrzymując na asfalcie. Nie był sam, obok pasło się tych „futrzastych krówek” setki. A nasz kolega patrząc prosto w oczy ze spokojem przeżywał trawę stojąc na środku drogi.

 

 

Wcześniej rano ruszamy do Yellowstone, chyba najsłynniejszego parku w USA. To właśnie w tutaj Miś Yogi i jego kompan Boo Boo- bohaterowie kreskówki, starali się podkradać jedzenie turystom z koszyków. Niestety w żadnym miejscu nie natchnąłem się na wzmianki o tych postaciach, która rozpopularyzowały Yellowstone.

A teraz kilka faktów. Jest to najstarszy na świecie Park Narodowy. Powstał w 1872 roku. Położony jest na pograniczu trzech stanów: Wyoming, Montana oraz Idaho.  Bogactwo flory i fauny jest ogromne. Miłośnikom zwierząt będzie dane obserwować żyjące w naturze stada bizonów, niedźwiedzie czarne – baribale, niedźwiedzie grizzly, jelenie, widłorogi, rysie, rosomaki, orły i wiele innych gatunków. Inną słynną atrakcją tego miejsca są zjawiska wulkaniczne. Teren parku położony jest bowiem na szelfie kontynentalnym, dodatkowo zjawiska wulkaniczne wzmaga ogromna poduszka magmowa, pod powierzchnią ziemi. To dzięki niej możemy zaobserwować erupcje gejzerów wodnych i parowych, wulkany błotne, kolorowe fumarole.

Najsłynniejszym gejzerem jest Old Faithfull wyrzucający z siebie gorącą wodę na wysokość kilkunastu metrów. Dokoła niego wybudowana jest specjalna ścieżka, po której można chodzić i podziwiać inne pomniejsze gejzery lub gorące źródła. Dookoła kipiącego gejzeru ustawione są ławeczki dla oczekujących na erupcję. Zdarza się ona regularnie w odstępie mniej więcej sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu minut i trwa około pięciu minut.

 

 

 Przyjeżdżając samochodem na parking, byłem załamany, widząc liczbę wyjeżdżających z niego aut. Patrząc przez pryzmat polskich realiów, zakładałem, że nie uda nam się nigdzie zaparkować. Nie doceniłem jednak rozpędu Amerykanów, którzy w Parku Narodowym zrobili parking na kilka tysięcy samochodów osobowych, kilkaset autobusów i kamperów.

W Yellowstone znajduje się wiele wodospadów. Najpiękniejszym w mojej ocenie jest Lower i Upper Falls na rzece Yellowstone. Rzeka przepływa przez głęboki, malowniczy, żółty kanion, dodatkowo tworząc wysoki i niski wodospad.

Na zwiedzanie parku, trzeba zarezerwować sobie dzień a najlepiej dwa. Wszędzie można dostać się samochodem – tak jak w każdym innym amerykańskim parku. Jedynie trzeba się liczyć z tym, że ścieżki widokowe zabraniają wjazdu kamperom i samochodom z przyczepami. Inne środki lokomocji mile widziane.

Będąc w Yellowstone trzeba przygotować się na swoiste polowanie na dziką zwierzynę. Odpowiedni strój, zmienność pogody jest częsta… Wyjeżdżając z parku po wielogodzinnym zwiedzaniu zatrzymał nas korek. Samochody stały dobrych kilkaset metrów (przepraszam stóp), a nieliczne przejeżdżające miały opuszczone szyby, z których wystawali kierowcy, mówiąc do innych, że upolowali dwa misie. Patrząc po sobie, stwierdziliśmy, że my też idziemy, przecież nie często zdarza się sfotografować misia. Zostawiliśmy auto w korku i pobiegliśmy, tam gdzie wszyscy. Parę chwil później naszym oczom ukazały się niedźwiedzie czarne – baribale. Mama misio i jej niesforny mały, który bawił się na drzewie. Naprzeciwko nich stał „pluton egzekucyjny” turystów, oddający co chwilę strzały ze swojej broni. Tą bronią były aparaty fotograficzne przeróżnej wielkości i rozmiarów. Jedne małe, te w telefonach, drugie wyposażone w obiektywy o wielkiej ogniskowej, gdzie delikwent musiał rozstawić statyw, bo nie był w stanie utrzymać takiego działa w ręku. Wszyscy w Yellowstone strzelają do zwierząt z aparatów fotograficznych. Jeżeli miarą szacunku w tym miejscu miałyby być ustrzelone zwierzęta, to muszę wymalować- jak lotnik z drugiej wojny światowej na swojej maszynie: dwa bizony, dwa jelenie, chyba z dziesięć widłorogów, dwa baribale oraz jednego grizzly. Tyle udało mi się ustrzelić.

 

 

Yellowstone jest miejscem przepięknych, kolorowym, dzikim. Chyba jedynym na skale światową z takimi zjawiskami, aż w takiej ilości. Planując wyprawę do USA jest to miejsce, które trzeba zobaczyć i nie można tego odkładać, bo nie warto. Jedziemy dalej wzdłuż Montany aż do wybrzeży Pacyfiku, ale o tym w kolejnych relacjach.

 

             

 

Przejście do następnej relacji:  Z wizytą u Indian i Wielkiej Stopy

Przejście do poprzedniej relacji:  Drogą 66 do Teksasu

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

03-07-2018

Z wizytą u Indian i Wielkiej Stopy

Z wizytą u Indian i Wielkiej Stopy

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Północnym wyjazdem opuszczamy Yellowstone a tym samym jesteśmy w górzystej Montanie. Stan wielkością przekraczający powierzchnię Polski gdzieś o jedną trzecią, lecz zamieszkany przez raptem dziewięćset tysięcy osób. Nazywana jest „Krainą lśniących gór” a to przez licznie występujące wysokie, ośnieżone góry, których wierzchołki majestatycznie lśnią w słońcu Montany. Jest to kraina zamieszkiwana przez wiele gatunków zwierząt, w tym niedźwiedzia grizzly, który licznie tutaj występuje.

              Ciekawostką tego obszaru jest fakt, że wody Montany tworzą fragmenty trzech głównych działów wodnych Stanów Zjednoczonych. Wody rzek rozpoczynających swój bieg w tym miejscu wpływają do Oceanu Spokojnego, Zatoki Meksykańskiej oraz Oceanu Atlantyckiego. Montana może poszczycić się rzeką wpisaną do księgi rekordów Guinnessa. Zdobyła ona tytuł za… najkrótszą rzekę. Roe ma aż sześćdziesiąt siedem metrów długości i jest dopływem Missouri.

 

 

Po noclegu w Bozeman udaliśmy się do stolicy Montany, miasta Helena. Nazwa wzięła się nie skąd inąd jak od Heleny Trojańskiej. Jak każda stolica, ta również ma wybudowany Kapitol, z górującą nad domami kopułą. W drodze zawitaliśmy do Missouli. Traf chciał, że w sobotę odbywał się tutaj targ wyrobów rękodzielniczych. Spacerkiem przeszliśmy pomiędzy straganami z przeróżnymi ozdobami. Ciekawostką były T-shirty farbowane kawą. Kilka zdjęć i w dalszą drogę.

 

 

              Na terenie Montany najdłużej panowali rdzeni mieszkańcy tych ziem. Znajduje się tutaj kilka rezerwatów Indiańskich. Do głównych szczepów zamieszkujących te ziemie należą Północni Cheyennowie, Wrony, Skalni Chłopcy, Czarne Stopy i Płaskogłowi. Tych ostatnich postanowiliśmy odwiedzić w drodze do stanu Waszyngton. Zawsze miałem filmowe wyobrażenie, że rezerwat indiański to miejsce, gdzie spotkać można Indian w oryginalnych skórzanych strojach, mieszkających w tipi, jeżdżących na koniach. W głowie już słyszałem słowa wodza, który gdy nas zobaczy powie: „Ho, blade twarze”, poczęstuje nas fajką pokoju siedząc razem przy ognisku. Takie wyobrażeniem miałem do samych granic Saint Ignatius, miasta położonego w centrum rezerwatu. Zaparkowałem pod kościołem Świętego Ignacego, wzniesionego w XIX wieku i nie spostrzegłem żadnego Indianina. W całym mieście nie spotkałem Indianina ze swoich marzeń. Obecnie są to normalnie żyjący ludzie, w normalnych domach, jeżdżący zwykłymi autami, ubrani tak jak my. Nie odróżniają się od przeciętnych Amerykanów. Różnica tkwi jedynie w tym, że są autonomiczni, ze swoimi rządami i podatkami. Indianinom mieszkającym na terenie rezerwatu przysługuje wiele praw, między innymi mniejsze podatki. I tyle. Z bajkowych Indian nie pozostało nic. Zostali zmuszeni stać się „normalnymi” mieszkańcami Stanów Zjednoczonych.

              W niedalekiej odległości od Saint Igniatus znajduje się Narodowy Rezerwat Bizonów. Miejsce to zostało stworzone dla ochrony tych majestatycznych roślinożerców, które na początku XX wieku praktycznie w całości zostały wybite. Ludzie masowo polowali na bizony, ponieważ dostarczały im duże ilości mięsa oraz skóry. Doprowadziło to do praktycznie całkowitego wybicia populacji zwierzęcia w USA. Park zwiedziliśmy po amerykańsku, jadąc przeszło osiemnaście mil naszym samochodem po szutrowych drogach. Oprócz bizonów na naszej drodze spotkaliśmy niesfornego misia grizzly, który pozował nam w dużej odległości, widłorogi oraz samicę jelenia wirginijskiego wraz ze swoim małym przychówkiem. Jeżeli, kiedyś ktoś z Was zdecyduje się tutaj przyjechać, ważne jest aby zrobić to autem terenowym. Duże kolejny, szutrowa droga, strome podjazdy i jeszcze bardziej niebezpieczne strome zjazdy trzeba pokonywać autem o wysokim prześwicie.

 

 

              Co jakiś czas nasze auto domaga się tankowania. Na wschodzie USA nie było z tym problemu. Stacje były od siebie oddalone najwyżej parę mil. Na północnym zachodzie do stacji jest znacznie dalej. Dlatego widząc wskazówkę na polu „E” zjechaliśmy do miejscowości Wallace w stanie Idaho. O tym stanie będę pisać dalej, ponieważ jeszcze tutaj dotrzemy na dłużej. Samo Wallace jest dość ciekawym miastem. Był to swoisty hub górniczy dla poszukiwaczy srebra.  Wydobyto tutaj najwięcej srebra ze wszystkich miejsc w USA. Miasto rozkwitało, ponieważ wielu górników żyło dewizą „pracuj ciężko i baw się dobrze”. Było miejscem, gdzie oprócz sklepów z zaopatrzeniem licznie powstawały bary, kasyna oraz domy publiczne. To właśnie te ostatnie dostarczały najwięcej przychodu miastu. Zamknięcie kopalń i budowa drogi międzystanowej I-90 doprowadziły do spadku znaczenia miasta. Obecnie jest to miejsce typowo turystyczne, oferujące między innymi zwiedzanie czynnej kopalni srebra.

              Idaho na naszej drodze ciągnęło się tylko klika mil. Granice z Waszyngtonem przekroczyliśmy po ponad godzinnej jeździe autostradą międzystanową. (Nie)uważny czytelnik spostrzeże, że już byliśmy w Waszyngtonie. Owszem, tylko ten co jesteśmy obecnie położony jest nad brzegiem Oceanu Spokojnego a nie Atlantyckiego. Stan został nazwany na cześć Jerzego Waszyngtona. Większość z nas myli właśnie ten stan ze stolicą Stanów Zjednoczonych. Niestety te dwa miejsca położone są na dwóch przeciwległych krańcach USA. Geograficznie jest miejscem gdzie krzyżują się góry wraz z oceanem i wieloma rzekami.  Miłośnicy wszelakich sportów znajdą tutaj miejsce to uprawiania sportów wodnych, górskich, a także sportów zimowych.

              Waszyngton jest miejscem typowo rolniczym. Uprawiane są tu przede wszystkim maliny, czereśnie, czy też chmiel. Waszyngton jest również liderem w uprawie winorośli. Wina z tego regionu uchodzą za jedne z najlepszych w USA.

              Spokane jest pierwszym miastem na naszej drodze. Zamieszkuje je ponad dwieście tysięcy ludzi. Nazwa miasta wzięła się od rdzennego plemienia Indian zamieszkujących te ziemie. Rozwój miasta spowodowany był występowaniem w bliskiej odległości wielu kopalni złota i srebra, które ściągały tutaj górników w XIX wieku. W XX wieku miasto nawiedził pożar, który strawił prawie całe śródmieście. Zostało ono odbudowane na nowo. Obecnie miasto rozwija się w kierunku świadczenia wielu usług, zmniejszając orientację na przemysł. W trakcie naszego pobytu prawie całe centrum było nieprzejezdne Odbywały się zawody ulicznej koszykówki „Spokane Hoopfest”, które przyciągnęły w rejony śródmieścia istne tłumy grających.

 

 

              Na wschód od Spokane, na wybrzeżu, znajduje się największe miasto stanu Waszyngton. Seattle zamieszkuje ponad siedemset tysięcy osób.  Patrząc na miejsce, w którym zostało pobudowane odnosi się wrażenie jakoby znajdowało się na norweskich fiordach. Rozległa zatoka, w którą wcinają się wysokie wzniesienia i pełno zakotwiczonej białej floty. Tuż obok port morski, do którego zawijają ogromne kontenerowce w tym wycieczkowce

Miasto jest jednym z najszybciej rozwijających się miejsc w USA. Bogaty sektor usługowy, oraz przemysłowy. Tutaj znajduje się główna fabryka Boeinga, przyciągająca wielu nowych mieszkańców. Miasto miało wiele boomów rozwojowych. Pierwsza osada była założona przez drwali, potem pojawili się tutaj poszukiwacze złota, którzy szukali kruszców w pobliskich górach. Początek XX wieku i budowa stoczni przyczynił się do przybycia nowych osadników. Czasy obecne to rozwój firm z branży komputerowej. Swoją siedzibę ma tutaj Microsoft, czy też Amazon.

 

 

Jak już wspomniałem Seattle jest jednym z ważniejszych portów morskich zachodniej strony Stanów Zjednoczonych. Dostępność do bogactw oferowanych przez Ocena Spokojny, wykorzystują między innymi rybacy. Na pobliskim rynku Public Market Center przy ulicy Pike, sprzedawcy oferują złowione w Pacyfiku łososie, ostrygi, królewskie kraby, przegrzebki i inne pyszności. Jednym ze słynnych miejsc na całym świecie, jest Pike Place Fish CO, sklep, w którym latają ryby. Wybierając produkt, dla przykładu łososia, sprzedawca będący najbliżej łapie go i rzuca do obsługującego wagę, mówiąc nazwę produktu. Wszyscy sprzedawcy, a jest ich kilku, głośno powtarzają zamówienie wydając przy tym charakterystyczny odgłos „Heeejjjjjeeee”. Gdy słyszymy ten dźwięk, głowy należy trzymać nisko, ponieważ mamy możliwość dostać latającym łososiem. Obsługujący wagę łapie rybę, waży i odrzuca do sprzedawcy krzycząc „Heeeejjjjjeeeee”. Zważona ryba wędruje do naszych zakupów. Oprócz sprzedawców owoców morza, znajdziemy również rękodzielników, sprzedawców produktów regionalnych takich jak: owoce, dżemy, oliwy, wina oraz mnóstwo knajpek.  

Tuż obok odnajdziemy kolejną atrakcję turystyczną „Gumową ścianę”. Cała uliczka oraz brama pokryta jest przeżutymi, przyklejonymi do ściany gumami do żucia. Każdy przechodzień mamlący gumę, przykleja ją w tym miejscu. Zastanawiający jest fakt, że wiele osób robi sobie zdjęcia na tle przeżutych, obślinionych skrawków gumy arabskiej połączonej z barwnikami i substancjami słodzącymi. Sztuka prezentowana przez ten „skrawek świata” jest nad wyraz „wyniosła i wyrafinowana  i na pewno zasługuje na uwiecznienie jej na zdjęciu w albumie rodzinnym”.

 

 

Na południe od Seattle znajduje się Olympia, stolica Waszyngtonu. Nasz poranny pobyt oparliśmy na oglądaniu Kapitolu Stanowego oraz pobliskiego kampusu. Robiąc zdjęcia budynkom naszła mnie pewna myśl

– po powrocie zrobimy sobie quiz. Weźmiemy wszystkie zdjęcia widzianych Kapitolów i nazwy miejscowości, rozłożymy i pomieszamy. Naszym zadaniem będzie przyporządkowanie budynków do nazw miast. Jestem przekonany, że nie uda się nam ułożyć nawet połowy.

Niemal wszystkie budynki wyglądają podobnie. Oglądając w przeróżnych miejscach na świecie budynki rządowe, stwierdzam, że wszystkie są podobne. Monumentalne, świadczące o potędze narodu. Jeśli postawilibyśmy wszystkie obok siebie trudno będzie stwierdzić, czy są one ze Stanów Zjednoczonych, Rosji, Chin, Polski, czy na przykład z Korei Północnej. Styl jest zawsze taki sam, świadczący o potędze. Widać, każda władza ma kompleks mniejszości, zaspokajany przez budowanie ogromnych budowli.

Teren Waszyngtonu to przede wszystkim lasy. Słabe zaludnione tereny leśne są siedliskiem „Wielkiej Stopy”. To mityczne „zwierzę”, „stwór” zamieszkuje rejony pomiędzy USA i Kanadą. Sasquatch, bo tak się on nazywa, ma około dwóch do trzech metrów wysokości i pokryty jest w całości futrem. Jego nazwa odnosi się do wielkich stóp, których odciski podobno znaleźć można w lasach Waszyngtonu, Oregonu i Kalifornii. Pomimo usilnego wypatrywania śladów, nic nie udało mi się dostrzec. Jedyny ślad Sasquatcha jaki udało mi się znaleźć, jest magnesem, który przywieszę na swoją ścianę.

 

 

 

Przekraczając rzekę Columbię wjeżdżamy do Oregonu. Niżej znajdziesz mapkę dotychczasowej trasy na pętli zachodniej.

 

 

 

 

Przejście do następnej relacji: Sylwester w środku lata

Przejście do poprzedniej relacji:  W Górach Skalistych-gorączka złota i kowboje

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

05-07-2018

Sylwester w środku lata

Sylwester w środku lata

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Przekraczając rzekę Columbię wjeżdżamy do Oregonu. Region ten był na początku XIX wieku badany przez ekspedycję Lewisa i Clarka, która zatrzymała się na dłużej po dotarciu do rzeki Kolumbia. Obszar był rozsławiony jako miejsce pozyskiwania futer, głównie bobrów. Powierzchnia stany wynosi około dwóch trzecich powierzchni Polski i zamieszkiwana jest przez ponad trzy i pół miliona ludzi.

Oregon od swojej zachodniej strony ma bezpośredni dostęp do brzegów Pacyfiku a od wschodu ograniczony jest przez Równinę Kolumbii i Wielką Kotlinę. Takie ukształtowanie terenu wpływa na uprawy, na zachodzie mamy więcej opadów deszczu. Na wschodzie opady deszczu są małe, przez co większość upraw musi być dodatkowo nawadniana. Rolnicy wykorzystują do tego specjalne maszyny wyglądem przypominające cyrkiel. Jest to system skraplaczy wody, kręcący się wokół osi. Osią jest studnia wykopana na polu. Przyczynia się to do wyglądu pól w Ameryce, które nie są prostokątne lecz okrągłe.

 

 

Przekraczając rzekę Kolumbię, jadąc na południe od Seattle, wjeżdżamy do Portland. Największe miasto stanu liczy przeszło sześćset tysięcy mieszkańców. Jego ukształtowanie jest iście górzyste. Ulice wznoszą się i opadają na licznych pagórkach, przez co wyglądem przypomina górskie miasteczko. Znajduje się tutaj port morski oraz lotnisko międzynarodowe. Ciekawym miejscem do zwiedzenia w Portland są liczne parki miejskie. Jednym z nich jest wybudowany park w stylu japońskim. Miasto słynie także z licznych restauracji podających tutejsze przysmaki, którymi są świeże owoce morza.

 

 

Zmierzamy na wschód wzdłuż rzeki Kolumbia. Szerokiej, położonej w kanionie rzeki. Wzdłuż jej środka przebiega granica pomiędzy Oregonem a Waszyngtonem. Rzeka wykorzystywana jest głownie jako źródło energii odnawialnej. Liczne elektrownie wodne i wiatrowe dostarczają prądu miastom leżącym wzdłuż jej brzegu. Docieramy do zapory w miejscowości Bonneville. Dwa zespoły elektrowni generują dobowo ponad tysiąc megawatów prądu.

Rzeka Kolumbia jest też siedliskiem łososia królewskiego. Ryby, która idzie z Oceanu w górę rzeki na tarło. Łosoś składa ikrę w słodkiej wodzie. Jest to tak wielki wysiłek, że ryba po tej czynności w niedługim czasie umiera. Narybek rozwija się w rzekach, po czym w wieku około jednego roku zaczyna migrować w dół rzeki do Oceanu, gdzie dorasta do swojej dorosłej postaci.

Panujące tutaj warunki pogodowe, słońce, temperatura sprawiają, ukształtowanie terenu sprawiają, że wiatry wiejące w tym miejscu są równe i dość silne. Wykorzystują je nie tylko stojące wszędzie wiatraki, lecz także miłośnicy sportów wodnych w tym windsurfingu i kitesurfingu. Tuż obok miejscowości Arlington natknąłem się na spot pełen amatorów tego sportu. Nie był bym sobą, jakbym nie podpatrzył jakie są tutaj warunki. Były wprost idealne, a niestety mój sprzęt pozostał w domu.  Mam nadzieję, że jeszcze tu kiedyś wrócę, aby móc zakosztować tych silnych wiatrów i popływać w uroczej scenerii rzeki Kolumbia.

Parę mil na wschód zaczynamy skręcać na południe. Przekraczamy granice z Idaho. Stan ciągnący się aż od granicy z Kanadą aż do Nevady i Utah. Byliśmy już tutaj w Wallace, w północnej części jadąc do Seattle. Północna strona jest górzysta, południowa zaś nizinna- doliną rzeki Snake.

Stolicą stanu jest miasto Boise. Zamieszkuje je przeszło dwieście tysięcy osób. Jeden z głównych ośrodków przemysłowych regionu. Dominuje tutaj przemysł głównie spożywczy i metalowy. Wydobywa się tutaj także złoto. W centrum miasta jak w większości stanowych stolic wznosi się Kapitol. Budynek z kopułą na wzór tego wzniesionego na Wzniesieniu Kapitolskim w Waszyngtonie. Poza tym dużo restauracji, kafejek. Liczni ludzie na ulicach, siedzący w ogródkach i popijający zimne piwo.

 

 

Twin Falls jest punktem końcowym naszej dzisiejszej trasy. Miasto leżące obok kanionu rzeki Snake River. Zamieszkuje je ponad czterdzieści tysięcy mieszkańców. Przyciągnął nas w ten rejon właśnie Kanion Snake River. Głęboki na sto pięćdziesiąt metrów, szeroki na ponad czterysta metrów. Swym urokiem i pięknymi krajobrazami przyciąga wielu turystów.

Tuż przed wjazdem do miasta znajduje się most nad rzeką Snake. Perrine Bridge jest jedną z głównych atrakcji turystycznych tego miejsca. Szeroki na prawie pięćset metrów i wysoki na prawie sto pięćdziesiąt jest miejscem licznie odwiedzanym przez turystów. Odwiedzają go również miłośnicy sportów ekstremalnych, w tym skoków na bungee oraz base jumpingu. Choć nie jest to do końca legalne, skoczkowie oddają skoki w dół kanionu dotykając praktycznie głowami lustra wody rzeki Snake, lub skaczą w dół otwierając praktycznie w ostatnim momencie spadochron.

 

 

Tuż za miastem Twin Falls znajdują się wodospady Shoshone Falls. Kaskady na rzece Snake River mają sześćdziesiąt pięć merów wysokości i ponad trzysta metrów szerokości. Woda przepływa przez kilka kaskad aby ostatecznie spaść z jednej dużej. Wybudowane zostały tutaj elektrownie wodne, które wykorzystują spiętrzoną wodę do produkcji energii elektrycznej. Wodospad cechuje nie regularny poziom wody w zależności od używania jej do różnych celów.

 

 

W niedalekiej odległości na północ od wodospadów można znaleźć iście księżycowe krajobrazy. Park Narodowy i pomnik przyrody Craters of the Moon to miejsce nie z tej ziemi. Rozlana lawa w postaci trzech ogromnych pół, tworzy wrażenie kosmicznej scenerii. Lawa wypływa z Wielkiej Szczeliny Idaho. Jest to najlepiej zachowane i jedno z najgłębszych miejsc samoczynnego wypływania lawy. Można tutaj znaleźć wszelkie odmiany magmy, tworzącej swoiste rury lawowe, stożki, kopce oraz małe kaldery wulkaniczne. Teren porośnięty jest nieliczną roślinnością. Warunki do życia są tutaj trudne, lecz sprawne oko turysty dostrzeże tu wiewiórki ziemne, jaszczurki, widłorogi, a tutejsze jaskinie zamieszkiwane są przez nietoperze.

 

 

Traf chciał, że nasz pobyt przypadł akurat w jedno z najważniejszych amerykańskich świąt. Zaraz po Dniu Dziękczynienia, Dzień Niepodległości, jest najhuczniej obchodzonym dniem w ciągu roku. Przypada na 4 lipca, dzień ustawowo wolny od pracy. Obchodzony jest z okazji przyjęcia Deklaracji Niepodległości 4 lipca 1776 roku, która stałą się podwaliną dla Unii Stanów Zjednoczonych. Ten dzień dla Amerykanów jest dniem świętowania wolności. Liczne parady na ulicach miast, koncerty oraz pokazy sztucznych ogni przyciągają wiele osób.

W tym dniu prawie wszyscy Amerykanie robią BBQ party, czyli grillowanie na świeżym powietrzu. Kiedy cała Polska grilluje 1 maja w USA robi się to 4 lipca. Wówczas nie ma szans na zakup skrzydełek, piwa, kiełbasek, hamburgerów, w centrach handlowych. Półki świecą pustkami. Czas spędza się z rodziną i przyjaciółmi na piciu galonów piwa i jedzeniu.  Ot taki trochę Oktoberfest.

Wieczorem przychodzi pora na wystrzelenie w niebo milionów fajerwerków. To co różni USA od Europy, to hipermarkety z fajerwerkami. Niejednokrotnie mijałem sklep wielkości „Tesco”, w którym były do kupienia tylko fajerwerki. A do tego w promocji „kup 5 a zapłać za 2”. Na dodatek takie sklepy są czynne cały rok. Nie do pomyślenia u nas w Polce, gdzie odpalanie fajerwerków dozwolone jest tylko w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia. Tutaj nasz Sylwester mamy w środku lata. Należy tylko pamiętać, aby nie robić tego w miejscach użyteczności publicznej.  

 

Przejście do następnej relacji: Utah, kraina mormonów i parków narodowych

Przejście do poprzedniej relacji: Z wizytą u Indian i Wielkiej Stopy

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

08-07-2018

Utah, kraina mormonów i parków narodowych, relacja z podróży

Utah, kraina mormonów i parków narodowych

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Nasza wyprawa nieuchronnie dobiega końca. Za nami wiele przejechanych mil, odwiedzonych Stanów i zrobionych tysiące zdjęć (śmiejemy się, że i tak zostawimy sobie te dziesięć najlepszych). Przed nami jeden z najpiękniejszych i chyba najoryginalniejszy region USA. Stan Utah jest przedostatnim regionem do którego zawitamy podczas tej wyprawy.

              Nazwa stanu pochodzi od nazwy plemienia indiańskiego Ute, co znaczyło „ludzie gór”. Byli oni rdzennymi mieszkańcami tej surowej krainy. Obszar słynie z najbardziej rozpoznawalnych krajobrazów Stanów Zjednoczonych. Większość z nas kojarzy regiony „dzikiego zachodu” z czerwonymi skałami oraz pustynią. To właśnie w tym miejscu znajdziemy kaniony ze stromymi zboczami, ostańce skalne, zwane też igłami skalnymi, naturalne mosty – łuki skalne, oraz wiele innych bajecznie kolorowych form geologicznych. Dodatkowo roślinność typowo stepowa oraz występujące tutaj licznie zwierzęta dopełniają ten „bajkowy” krajobraz. Ciekawym faktem jest słone jezioro występujące przy stolicy Utah, Salt Lake City oraz słona pustynia. Obszar Utah to najbardziej suche miejsce w całych Stanach Zjednoczonych.

              Na terenie stanu znajduję się liczne parki narodowe oraz obszary chronione. Do najważniejszych należą Bryce Kanion, Zion, Canyonlands, Archers oraz Capitol Reef. Utah pod względem liczebności tych atrakcji klasyfikuje się na trzecim miejscu zaraz po Alasce i Kalifornii. Przyjeżdżając w tutaj musimy nastawić się na dość ciężką turystyczną pracę, ponieważ miejsca te są niesamowite i trzeba je zobaczyć.

              Stolicą a zarazem największym miastem jest Salt Lake City. Położone w dolinie nad rzeką Jordan jest ważny węzłem transportowym Stanów Zjednoczonych. Górskie rejony i urbanizacja miasta przyczyniły się do możliwości zorganizowana w tym rejonie Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2002 roku. To właśnie wtedy Adam Małysz zdobył srebrny i brązowy medal w konkurencji indywidualnej w skokach narciarskich.

 

 

              Poza olimpiadą miasto oraz region Utah znany jest z homogeniczności wyznaniowej. Ponad pięćdziesiąt procent mieszkańców stanu to zadeklarowani Mormoni. Mormoni to wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniu Ostatnim. To wyznanie uważa się za wiarę chrześcijańska lecz jako jedyna bazuje ona na proroctwach. Pierwszym prorokiem i założycielem kościoła był Joseph Smith, któremu ukazał się prorok Moroni. Smith przetłumaczył Złote Płyty otrzymane od proroka i napisał Księgę Mormona, zaraz po Biblii katolickiej najważniejszą w kościele mormońskim.

              Kościół ten nie jest ani katolicki, protestancki czy prawosławny. Uważa się za jedyny prawdziwy kościół chrześcijański, nie pozostając w dialogu ekumenicznym z żadnym innym, oraz nie wyznaje dogmatu Trójcy Świętej. Jako jedyny stawia człowieka na równi z Bogiem, twierdząc, że postać ludzka jest stworzona na wzór Boga, a Bóg tworzy tylko jej duszę.

              Do kościoła może przystąpić każdy, kto skończy osiem lat przyjmując chrzest. Jedną z podstaw kościoła jest wiara, że małżeństwo nie ustaje po śmierci jednego z małżonków. Rodzina stanowi bardzo ważną funkcję w nauczaniu kościoła, wyznaje się tutaj wielodzietność. W rozwoju dzieci duży nacisk stawia się na kształcenie. Młodzież studiującą czeka wiele „wyrzeczeń” w tym okresie. Poza nauką muszą wykazać się powściągliwością od napojów alkoholowych oraz seksu przedmałżeńskiego. Teraz już wiem, czemu w programie Erasmusa nie ma możliwości wyboru uniwersytetu w Salt Lake City. Myślę, że polscy studenci nie byliby w stanie sprostać wszystkim wymogom stawianym przez władze kampusu studenckiego. W Salt Lake City znajduje się główna świątynia mormońska. Nie udało nam się jej zwiedzić, gdyż wstęp do niej mają tylko wyznawcy kościoła.

 

 

              Planując pobyt w Utah nastawiliśmy się głównie na zwiedzanie parków narodowych. Będąc obok stolicy warto jest wybrać się na słoną pustynie Bonneville. W tym miejscu padają rekordy szybkości pojazdów naziemnych. W tym miejscu w roku 1970 po raz pierwszy pojazd naziemny osiągnął prędkość ponad tysiąca kilometrów na godzinę.

              Jako pierwszy na tapetę bierzemy park narodowy Capitol Reef. Nazwa pochodzi od znajdujących się w tym miejscu kopuł skalnych, które swym kształtem i kolorem- są białe, przypominają kopułę Kapitolu w Waszyngtonie. Jakbym był złośliwy, dopowiedziałbym „… i wszystkich innych stanowych w USA”. Drugi człon nazwy wziął się od uskoku Waterpocket Fold, który podobnie jak rafa stanowi problem w przemieszczaniu się. Wybierając się w to miejsce musimy pamiętać aby przyjechać autem. Nie ma możliwości dojazdu autobusem i zwiedzenia parku na piechotę. W amerykańskich przewodnikach napisane jest aby planując wyprawę w to miejsce zaopatrzyć się w dużą ilość wody, samochód z napędem na cztery koła, wraz z kierowcą z bardzo dobrymi umiejętnościami.  No więc gotowi na wszystko jedziemy w miejsce, gdzie sądząc z opisów powinny rozgrywać się kolejne edycję rajdu Paryż-Dakar.

Sympatyczna strażniczka informuję nas o opłacie przy wjeździe do parku. Kilka chwil dalej dojeżdżamy do bramy parku, niestety nie takiej jak zawsze. Większość parków ma strażnicę ze szlabanem i strażnikiem sprzedającym bilety na wjazd. Tutaj jest malutka wiata, pod którą znajdują się koperty. Wypełnione dane wraz z opłatą wkłada się do depozytora – metalowej skrzynki ze szczeliną wrzutową. Odrywa się tylko mała karteczkę z koperty, gdzie wpisuje się swoje dane. Żadnej kontroli, nikt nie patrzy co wkłada się do środka. Już widzę nasze „Grażyny i Januszów” w Polsce jakby mieli płacić w ten sposób. Wyglądałoby to zazwyczaj tak:

– „Grażyna włóż tam papierki lub chusteczkę higieniczną, nikt nie zwraca przecież uwagi. A głupi somsiad niech płaci, jak nie wie jak cwaniakować. Heheheh!”.

Ale nie w Stanach. Tutaj każdy grzecznie wkłada pieniążki do koperty, bo korzysta z parku i chce mieć również wkład w jego rozwój.

Jedziemy drogą asfaltową, zakręty, szybkość znośna, piękne krajobrazy. Liczne wysepki do robienia zdjęć. Dojeżdżając do końca asfaltowej drogi, liczne tablice informujące o tym aby uważać, że droga trudna, nie wjeżdżaj jak mokro, liczne kamienie na drodze itp. No może rzeczywiście szutrowa droga autostrady nie przypomina, ale jej poziomowi sprostałby każdy z naszych rodaków. Stopień trudności był mniej więcej taki sam, jak po opadach śniegu drogą, na której na czas nie przejedzie pług i trzeba zwolnić do dwudziestu. Tutaj też szybciej niż dwadzieścia, ale mil, nie jechałem.

 

 

               Prosto z Capitol Reef udajemy się do kolejnego parku Canyonlands. Nasz droga widzie przez pustynie. Jasne góry, białe skamieniałe diuny to krajobraz, przez który prowadzi droga. Znalazła się też jedna osada – wioska, dookoła której większość pagórków rozjeżdżona była przez amatorów sportów motorowych, jeżdżących na quadach lub motocrossie.

 

 

              Canyonladns to sporej wielkości park, położony na wyżynie Kolorado. Jego wygląd tworzą kaniony dwóch łączących się ze sobą w tym miejscu rzek Kolorado i Green River. Park podzielony jest jak gdyby na trzy części: Island of the sky, The needles oraz The maze. Żadna z części parku nie jest ze sobą połączona. Najwięcej odwiedzających przyciąga pierwsza i druga wymieniona przeze mnie część. The maze z racji trudnego dostępu jest mniej odwiedzana. Wymogiem jest posiadanie auta terenowego i kila dni zapasu aby móc zjechać szlaki. Nie ma tam dróg asfaltowych, a objechanie tej części sprawnej ekipie zajmuje nawet około trzech dni.

              Island of the sky przyciąga turystów przede wszystkim widokami na rozległe kaniony obu rzek. Tworzą one swoisty odcisk łapy ogromnego zwierzęcia. Krajobrazy możemy podziwiać z wielu punktów widokowych rozmieszczonych na trasie.

 

 

              Odwiedzenie dwóch parków w ciągu jednego dnia stanowi wyzwanie. Po drodze często zmieniają się pustynne krajobrazy.

 

 

Nocleg organizujemy w pobliskim Moab. Miasteczko typowo turystyczne, odwiedzane przez ogrom turystów. Tuż obok znajduje się kolejny park, który chcemy zobaczyć. Archers National Park jest jednym z bardziej popularnych w USA. Czerwone piaskowce uległy tutaj erozji tworząc jedyne w swoim rodzaju formację skalne – łuki. Aby zwiedzić park trzeba poświęcić prawie cały dzień. Drogą asfaltową dojedziemy tylko do parkingów. Aby móc zobaczyć tutejsze obiekty trzeba wybrać się na piesze wędrówki. Należy pamiętać, że spacery te nie będą należały do najłatwiejszych, szczególnie latem. Wysoka położenie terenu, temperatura sięgająca do czterdziestu stopni w cieniu wymagają przygotowania.  Skalisty teren i nie rzadko delikatna wspinaczka, eliminuje więc ubiór na typowego turystę w Tatrach. Klapki i szpilki zostawiamy w domu a zakładamy porządne buty i zabieramy dużo butelkowanej wody.

              Zaraz po wjeździe do parku możemy podziwiać przepiękne ostańce skalne Courthouse towers. Zachęcam przejść się w ich kierunku do małego kanionu suchej rzeki. Zdjęcia w tym miejscu wychodzą wprost genialnie. Dojeżdżając do skrzyżowania możemy wybrać drogę na Windows section. To ciekawe połączenie otworów  w skałach tworzących północne i południowe okno. Po przeciwnej stronie można wybrać się do podwójnego łuku skalnego. W tym miejscu rozchodzi się niesamowicie dźwięk i możemy swobodnie usłyszeć co mówi człowiek oddalony od nas nawet o sto metrów.

              Jednym z najciekawszych łuków jest Delicate arch. Jednakże droga, którą trzeba przebyć aby go zobaczyć zniechęca wielu turystów. Ciekawym miejscem, które jest mniej odwiedzane, a w którym możemy poczuć się jak odkrywcy jest ścieżka do Broken Arch oraz Temporary Arch. Ścieżka nie jest zbyt łatwa i może dlatego niewielu się tutaj zapuszcza. Jej długość to jakieś 3,5 kilometra, ale możemy nacieszyć oczy dwoma pięknie wyeksponowanymi łukami skalnymi, gdzie nie uświadczymy ogromu turystów.

 

 

              Wieczorem zmierzamy do Bluff. Miejscowość jakby wszyscy o niej zapomnieli. Malutki motelik prowadzony przez sympatyczna starszą panią. Pomogła nam i nawet poczęstowała własną kawą. Przed drzwiami do pokoju stolik i krzesła. Dokoła niskie krzewy i pełno malutki budek dla ptaków. Różnokolorowe poustawiane na wielu skalniaczkach w pobliskim ogrodzie. Traw chciał, że przed naszymi drzwiami na drzewku wisi czerwone poidełko. Jedząc amerykańskie czereśnie, wielkości naszych polskich węgierek odkryłem tajemnicę. Do poidełka podleciał nie kto inny jak koliber. Jeden, drugi, trzeci, ganiają się przylatują i odlatują. W tym oto miejscu na środku pustyni spotkaliśmy kolibry. Ciekawostką jest, że serce tego malutkiego ptaka bije z szybkością sześciuset do ośmiuset razy na minutę, a w skrajnych przypadkach jest w stanie wykonać nawet do tysiąca dwustu.

 

 

              Wcześniej rano jeszcze przed świtem wyjeżdżamy w drogę do Arizony. Dzisiejszy plan to odwiedzenie Kanionu Antylopy. Nie jest to park narodowy, ponieważ leży na terytorium Indian Nawajo (Nawaho). Nasza droga wiodła przez inne znane miejsce. Znane to może złe słowo, rozpoznawalne przez prawie wszystkich. Monument Valley to charakterystyczny kadr z wielu filmów. Przede wszystkich tych o kowbojach, ale można też znaleźć go w kadrze filmu Stevena Spielberga „Powrót do przyszłości 3”, gdy młody Marty ucieka przed grupą Indian. Krajobraz ten często wykorzystywany jest w reklamach.

 

 

              Wyżej wspomniany Kanion Antylopy powstał w skutek wymywania piaskowca, w czasie błyskawicznych powodzi. Woda nie wsiąka w kamienne podłoże, lecz spływa do pobliskiego jeziora Powella. Kanion ten jest najczęściej odwiedzany i fotografowany przez turystów. Jest wielobarwne ściany są obiektem na wielu zdjęciach. Wejście do kanionu możliwe jest tylko z tutejszym przewodnikiem.

 

 

Zion to ostatni park, który oglądamy podczas tej wyprawy. Największą atrakcją tego miejsca jest kanion o nazwie Zion Canyon. Określenie Syjonu jako pierwsi zaczęli używać mormońscy osadnicy. Teren parku przecięty jest wzdłuż Rzeką Dziewiczą. Jadąc drogą Scenic Drive możemy podziwiać kręte kaniony, iglice, formy skalne przypominające warowne zamki, które zostały utworzone przez naturę w skutek erozji skały piaskowej.  Na terenie parku znajduje się wiele tras pieszych, które doprowadzą nas do malowniczych wodospadów, łuków skalnych i nie tylko.

 

 

Przejście do następnej relacji: Zapora Hoovera i Las Vegas

Przejście do poprzedniej relacji: Sylwester w środku lata

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

31-07-2022

USA. Sault Ste Marie-Michigan, relacja z podróży

USA. Sault Ste Marie-Michigan, relacja z podróży (na czerwiec 2022)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

 

Do północnej części amerykańskiego stanu Michigan miałem najbliżej z… Kanady. Postanowiłem zajrzeć do około 14 tysięcznego miasta Sault Ste Marie nad graniczną rzeką St. Marys, nomen omen, jadąc z kanadyjskiego miasta o tej samej nazwie (w Ontario). Można tu wjechać, najlepiej mając do dyspozycji samochód mieszkańca- gdyż porusza się bez problemów w dwóch krajach. Można na rowerze, ale nie możliwe na własnych nogach- odległość po moście około 4 km pomiędzy granicznymi punktami kontroli. Trzeba pamiętać o tym, że pomimo wyjazdu z Kanady na kilka godzin, wracając, trzeba spełnić warunki jak dla nowego wjazdu do kraju (dla mnie tylko nowa rejestracja- covid…). Wjazd następuje po Moście Międzynarodowym (załapałem się na okazjonalnego stopa).

Samo miasteczko jest takie sobie.

Warto zajrzeć do centrum, zrobić zdjęcie Tower of History (a najlepiej spojrzeć na miasto z góry).

Najciekawsza chyba jest wycieczka łodzią do muzeum morskiego Soo Locks  skąd najciekawiej obejrzy się most, ruch na rzece, oraz z jezior Michigan i Huron. Można spróbować zwiedzić muzeum Statku Valley Camp…

 

 

 

Przejście do następnej relacji: Manitoba

Przejście do poprzedniej relacji: Iqaulit…

Przejście na początek trasy: Ontario

 

10-07-2018

Zapora Hoovera i Las Vegas, relacja z podróży

Zapora Hoovera i Las Vegas

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Dojechaliśmy do końca naszej pętli. Ostatnim stanem, a zarazem pierwszym na pętli zachodniej jest Nevada. Tutaj wystartowaliśmy i w tym miejscu kończymy naszą zachodnią pętle. W regionie tym przechodzą pasma górskie oraz znajdują się tutaj rozległe pustynie, których większość należy do rządu federalnego. Obszar Nevady jest nieco mniejszy niż terytorium Polski. Zamieszkuje go ponad dwa miliony mieszkańców.

 

 

Na obszarze pustynnym rząd federalny utworzył poligon doświadczalny, na którym prowadzono testy broni atomowej. W Nevadzie znajduje się ponad tysiąc kraterów po wybuchach bomb atomowych. Drugą ciekawostką tego stanu jest Strefa 51 – poligon doświadczalny o najdłuższym pasie startowym. Do 2001 roku rząd Stanów Zjednoczonych zaprzeczał jego istnieniu. Na temat tego miejsca krążą mity i legendy, między innymi taka, że rząd federalny trzyma tutaj rozbity wrak pojazdu kosmicznego – UFO wraz z jego załogą. Jedno jest pewne, to miejsce okryte jest tajemnicą, a jakiekolwiek zbliżenie się poza obszar dozwolony grozi konsekwencjami.

 

 

W Nevadzie znajduje się największe sztuczne jezioro Mead. Powstało na skutek spiętrzenia rzeki Kolorado, przez wybudowaną na niej zaporę Hoovera. Prace nad budową trwały w latach 1931- 1935. W tamtym okresie była to największa budowla betonowa oraz największa elektrownia wodna na świecie. Długość tamy wynosi prawie czterysta metrów, wysokość ponad dwieście, a u podstawy grubość betonu to prawie dwieście metrów, zwężając się do góry, gdzie wynosi zaledwie piętnaście.

Zapora położona jest pomiędzy Nevadą a Arizoną. Można nią swobodnie przechodzić oraz przejeżdżać. Przechodząc pomiędzy stanami doświadczamy podróży w czasie. Zaledwie jeden krok przez środek tamy i cofamy się lub wybiegamy w przyszłość. Mamy tutaj dwie strefy czasowe, górską i pacyficzną.

Powstałe jezioro jest największym tego rodzaju zbiornikiem wodnym w USA. Można poczuć się dość dziwnie, gdyż na środku pustyni możemy zobaczyć auta jadące z przyczepami, na których ustawione są łódki i motorówki. Można pomyśleć, że pływają po piachu.

 

 

Pogoda w Nevadzie jest iście piekielna. Pustyny obszar sprawia, że temperatura latem wzrasta nawet do sześćdziesięciu stopni Celsjusza. A monsuny z Zatoki Meksykańskiej wywołują w tym rejonie częste burze. Dopiero na zakończenie trasy sam dostrzegłem zasadność posiadania wielkich lodówek w samochodach, wypełnionych po brzegi lodem i napojami.

Choć stolicą Nevady jest Carson City, prawie nikt z turystów tam się nie wybiera. Wszyscy jadą do Las Vegas- stolicy kasyn i rozrywki. Choć co niektórzy mogą mówić o nim „Sin City” – miasto grzechu. Założone zostało jako osada kolejowa na trasie Pacific Railroad, stając się popularnym miastem kolejowym. Było także punktem zaopatrzeniowym dla pobliskich kopalń. Budowa pobliskiej zapory Hoovera zwiększyła znaczenie miasta. Legalizacja w latach trzydziestych XX wieku hazardu, doprowadziła do budowy hoteli i kasyn. Lata czterdzieste to dalszy rozwój hoteli i kasyn oraz rozpoczęcie Projektu Manahttan.

Pracownicy tego projektu mieszkali właśnie w Las Vegas. Liczne wybuchy bomb atomowych na pustyniach Nevady zwiększył liczbę odwiedzających miasto. Swojego rodzaju atomowa turystyka nadała temu miejscu przydomek „Atomic Las Vegas”. Z okien hoteli można było podziwiać rozbłyski wybuchów jądrowych. 

Do lat sześćdziesiątych Vegas było „kopalnią złota” dla środowisk mafijnych, które zarządzały kasynami. Stopniowe wprowadzanie ograniczenia hazardu w innych miastach, oraz całkowity zakaz hazardu w Arkansas i Utah, zwiększyły znaczenie miasta na pustyni. Pod koniec lat osiemdziesiątych otwarcie kompleksu The Mirage, było wyznacznikiem synonimu luksusu i rozpoczęciem budowy megakompleksów. 

A więc czym jest to mityczne Las Vegas w dniu dzisiejszym. Na pierwszy rzut oka miasto jak miasto. Ot, taki sobie, dla przykładu „Radom” dla Warszawiaków – dobra, jestem złośliwy, ale muszę jakoś to zobrazować. Rozległe przedmieścia, powstałe dookoła głównej ulicy Las Vegas, czyli Strip. Większość z nas widziała już nie raz w telewizji lub innych formach przekazu obrazy z Las Vegas, ale nocą. To właśnie na Stripie znajdują się luksusowe hotele i kasyna. Kolorowe światła, muzyka z głośników rozmieszczonych wzdłuż chodników, mnóstwo chodzących ludzi, żar z nieba.

 

 

Wchodzimy do pobliskiego hotelu The Cosmopolitan. Parter stanowi kasyno. Eleganccy krupierzy, stoły do ruletki, Black Jacka, kości i pokera. Każdy może usiąść, zagrać. Nowocześni gracze wybierają jednorękich bandytów lub inne elektroniczne wersje gier. Kolory, światła, muzyka, zapachy z pobliskich restauracji i ten dźwięk, dźwięk pompowanej kasy, pieniędzy zostawianych w okienkach „Chashier”, gdzie wymieniamy je na żetony.

Każdy jest ważny. Nawet jak jesteśmy sami, zagubieni, w tym miejscu od razu ktoś się nami zaopiekuje. Poczujemy się wyjątkowo. Ale przecież, czy nie oto właśnie w tym chodzi. Błogość naszej psychiki, to pieniążki dla kasyna. Bo przecież szczęśliwy klient obstawi więcej, więcej zaryzykuje skłaniany zachętami „opiekunów”, szeptanych przez ramię.

W hotelach oprócz kasyn, mamy dostęp na wszelkiego rodzaju sklepów. Butiki największych światowych projektantów, drogie restauracje. Wszystko och i ach. Pełno różnej nacji kobiet, niejednokrotnie ubranych w lekko zasłaniające sukienki – mówię o nich „zacipki” bo tylko tyle przysłaniają. Na nogach szpilki, długie jak patyki od szaszłyków. Dużo w tym wszystkim sztuczności, sztuczne cycki, sztuczne rzęsy, sztuczne usta. Oczyma wyobraźni widzę już kierunek wyjazdu naszych przyszłych chirurgów plastycznych.

To właśnie Vegas – Miasto zatracenia. Wielu straciło wszystko w tutejszych kasynach. Jadąc ulicami Vegas za dnia zobaczyć można bezdomnych ludzi, ludzi, których dopadło uzależnienie od hazardu, albo im po prostu nie wyszło – w miejscu, w którym podobno każdy będzie opływał w luksusach. Wiele osób przyjeżdża do tego miasta w poszukiwaniu lepszej pracy, kuszonych blichtrem tutejszych hoteli i kasyn. W świecie ciągłego poszukiwania lepszego i bardziej „ach” wielu nie wytrzymuje presji, kończąc właśnie na ulicach. Gdy my siedzimy sobie wygodnie w klimatyzowanym samochodzie, oni siedzą w upale, na kartonach z całym dobytkiem zapakowanym w plecak lub torbę. Takie oto jest Vegas – sztuczne, podkolorowane, dla tych którzy lubią plastik, silikon i sztuczność.

 

 

Kończąc pisać tą relację poczułem się dość dziwnie. Siedząc na łóżku miałem wrażenie, że ktoś nim trzęsie. Podobne uczucie mamy, gdy sąsiad w bloku mieszkający na dole bardzo głośno i z dużym bassem słucha Zenka Martyniuka. Trzęsienie ziemi, które poczułem miało siłę około 1,7 w skali Richtera. Sprawdziłem to w radarze trzęsień ziemi, bo przecież ta część Stanów Zjednoczonych leży na uskoku. Takie zjawiska w tym miejscu to normalność. Dlatego tez w Internecie można sprawdzić radary sejsmiczne, tak jak u nas radary burzowe. Patrząc przez okno, nie zauważyłem aby ktokolwiek tym się przejmował. Podobne zdarzenie dziewiętnaście lat temu miał mój teść. Będąc również w Vegas przeżył trzęsienie ziemi o mocy 6,4 w skali Richtera. Podobne trzęsienia w innych miejscach na świecie niszczą domy i zabijają wiele osób. Wówczas prawie nic się nie stało, nikt nie zginął, wykoleił się tylko pociąg i nieznacznie opadło przęsło autostrady.

 

Po ponad czterdziestu dniach podróży, prawie dwudziestu tysiącach przejechanych kilometrów pora wracać do domu. Za nami dwie ogromne pętle po wschodniej i zachodniej stronie Stanów Zjednoczonych. Trasy przez zaludnione metropolie, aż po obszary gdzie spotkanie drugiej osoby stanowiło nie lada wyzwanie. Z jednej strony miasta i cywilizacja, z drugiej dzika przyroda, gdzie można było się nieraz poczuć jak traper na szlaku.

Stany Zjednoczone to miejsce, gdzie przeciętny Amerykanin zna tylko kilka stanów. Może okazać się to dziwne dla nas mieszkańców Europy, ale taka jest prawda. My Europejczycy postrzegamy USA jako kraj jednolity, ze stolicą i województwami. W rzeczywistości jest inaczej. Twór jakim są Stany Zjednoczonej Ameryki możemy porównać do Unii Europejskiej, czyli zrzeszenia państw, z odrębnymi ośrodkami władzy, prawem i stolicami, co bardzo przypomina federację niezależnych państw, z „czapką” w federalnym Waszyngtonie.

Musimy pamiętać, że większość tych regionów jest zbliżona wielkością do Polski. W większości stanów istnieją wielkie ośrodki miejskie, w  obrębie których mieszka większość mieszkańców. Reszta to puste przestrzenie, gdzie nie ma nic, lub są ogromne rancza. Wyobraźmy więc sobie przeciętnego mieszkańca naszego kraju, który podróżuje po całej Europie, składającej się z aż pięćdziesięciu państw.

Przyjeżdżając tutaj musimy wziąć pod uwagę, że wiele rzeczy jest innych niż u nas. Weźmy chociaż język. Uczymy się angielskiego, bo przecież dogadamy się nim na całym świecie. Owszem w USA mówi się po angielsku, jednakże tak ścinając słowa i z takim akcentem, że minął dobry tydzień za nim umiałem powiedzieć na stacji benzynowej, za który dystrybutor chcę zapłacić. Ameryka to czysty kapitalizm. To miejsce, gdzie rządzi pieniądz i prawnicy. To właśnie ta grupa zawodowa ma się tutaj najlepiej, chyba zaraz bo bankierach. Wiele bilbordów stojących w miastach przedstawia wizerunki prawników z numerami telefonów i sloganami: „Wypadek – zadzwoń”, „Miałeś kontuzję – zadzwoń”, „Zostawiła Cię żona – zadzwoń”. Wszystko załatwia się tutaj za pomocą adwokatów, odszkodowań i pozwów. Nie dziwią mnie zastane w miastach chodniki, które miały spiłowane kanty i brzegi, aby idący przechodzień nie potknął się, bądź skaleczył i nie zaskarżył miasta o odszkodowanie.

 

Ameryka to też motoryzacja. Pierwszy samochód Forda model T był przecież zaplanowany z myślą o dostępności dla wszystkich. To miejsce jest kolebką znanych na całym świecie motocykli Harley Davidosn i tych mniej znanych, a moich ukochanych ze stajni Indian. To także pickupy z potężnymi silnikami V8, mruczące na skrzyżowaniach i żłopiące paliwo jak smoki. No, ale tutaj cena paliwa jest znacznie niższa niż u nas, więc można sobie na to pozwolić. Domy na kółkach, czyli RV. Winnebago, Airstream, Jayco kampery i przyczepy, którymi Amerykanie przejeżdżają lub ciągną tysiące mil aby spędzić weekend z grillem w parku narodowym. To wreszcie osiemnastokołowe ciężarówki trucki i trailery – przyczepy, charakterystyczne dla tego regionu, z liczbą kół czasem przewyższającą czterdzieści.

System dróg łączących miasta jest imponujący, autostrady, drogi szybkiego ruchu, bezkolizyjne skrzyżowania. Bezpieczeństwo w ruchu jest naprawdę na wysokim poziomie. Jadąc po Stanach możemy odwiedzić niemalże cały świat. Wiele miast nosi nazwy nadane im przez imigrantów. Znajdziemy tu Moskwę, Ateny, Londyn, Amsterdam, Delhi czy też Warszawę.

Ameryka to królestwo fast foodów. Wielu Amerykanów cierpi z tego powodu na otyłość. To miejsce gdzie Coca Cola jest tańsza od niegazowanej wody, a zamawiając jedzenie dostajemy informację o zjadanych kaloriach oraz liczbie spożywanego cholesterolu. Cukier i sól, węglowodany i tłuszcze to wszystko czego trzeba Amerykanom do życia. Przeciętna porcja w którejś z sieciówek jest wielkości, którą najadłoby się czteroosobowa rodzina. Zamawiając kubełek kurczaków w KFC mamy możliwość skorzystać za niewielką dopłatą z darmowego napełnienia kubełka na nowo. Jesz ile chcesz. Czyż nie wspaniale! To samo dotyczy się napojów. „Fountaine alle time” to wielgachny kubek wielkości pół galona, prawie półtora litra, który napełniamy do woli w czasie naszego posiłku. Amerykanie kochają zimne napoje. Zimna Cola musi zostać schłodzona kilogramami lodu, bo jest za ciepła do wypicia. Zbliżając się do temperatury „zera bezwzględnego” napój można dopiero wypić, a delikatne jego ocieplenie powoduje wylanie i rozpoczęcie całej procedury na nowo. Niestety byłem złym klientem dla sieci restauracji. Nalewałem cały kubek napoju nie biorąc lodu. Ależ marnotrawstwo.

W Stanach wszystko musi być łatwe, nie wymagające zbyt wielkiego wysiłku. Całe życie można skwitować dwoma literami EZ. Ma być easy – łatwo. Jadąc do parku narodowego, zwiedzamy go zza okien naszego auta, wysiadając co jakiś czas na przeznaczonych do tego celu miejscach. Jedzenie zjadamy w domu, ale nie gotujemy. Zamawiamy coś z dowozem, lub jadąc do restauracji bierzemy „To go”, czyli na wynos, a to wszystko nie wysiadając z auta. Z samochodu na kanapę i to w najkrótszej linii, bo nie można się za bardzo zmęczyć.

Jeśli popsuje ci się auto na autostradzie co robisz? Ja staram się naprawić, jeśli mam przebite koło wymieniam i jadę. Amerykanin dzwoni po pomoc drogową. Bo przecież nie będzie się schylać. A jak coś jeszcze popsuje? Przecież w instrukcji napisane jest, że w razie problemów skontaktuj się z pomocą drogową. Wyjąć telefon z kieszeni, zadzwonić, to już jest wystarczająca robota.

A co jeśli masz zwierzaka domowego i musisz z nim wyjść na spacer. Dobrze jak mieszkasz obok parku i piesek ma gdzie się wyszaleć i zrobić kupkę. Ale pamiętaj trzeba po nim posprzątać. Kosz i reklamówki są wszędzie na terenach zielonych. A co jeśli piesek poczuje się źle, bo przecież ileż można „srać” na ten sam trawnik. Zabierasz pieska do auta, jedziesz kilkadziesiąt mil do parku stanowego, narodowego itp., wypuszczasz pieska, samemu robisz kilka skłonów, ugięć tułowia – a co niech inni popatrzą jakiś wysportowany, piesek się załatwia i znów do auta. Wracasz zadowolony do domu. Ty, że poćwiczyłeś na wolnym powietrzu, a zwierzak, że zmienił otoczenie bo przecież ileż razy można…

Niżej załączam również mapkę trasy  po stronie zachodniej.

 

 

 

Przejście do poprzedniej relacji: Utah, kraina mormonów i parków narodowych

Przejście na początek trasy: Nowy Jork

 

01-08-2022

USA. Nortwest Angle, Minesota, relacja z podróży

USA. Nortwest Angle, Minesota, relacja z podróży (na lipiec 2022)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

 

Northwest Angle znajduje się w amerykańskiej Minesocie i poza Alaską jest  najdalej na północy kraju. Latem można wjechać lądem od Kanady, łodzią i samolotem,  a zimą również na skuterze śnieżnym. Wszystko dlatego, że to eksklawa nad Lake of the Woods, bez połączenia lądowego z USA.

Oficjalnie nie ma punktów granicznych, jednak skutecznie zastępują je wideotelefony i kamery w specjalnych samoobsługowych punktach…

Wjazd do Angle z Kanady, wymaga przekroczenia granicy, wjeżdżając i wracając (około 200 km z Winnipegu). To urocza, pełna dzikiej, północnej przyrody podróż drogami żwirowymi. Wjeżdża się do wioski Angle Inlet,  najlepiej do specjalnego znacznika punktu w Young’s Bay Resort….

Rankiem złościły mnie stada owadów wszelkiego rodzaju…

 

 

Przejście do następnej relacji: Saskatchewan

Przejście do poprzedniej relacji: Manitoba

Przejście na początek trasy: Ontario

 

22-01-2019

film Nowy Jork

został opublikowany niżej

 

27-12-2018

film "USA z Łukaszem", Floryda: Key West, Everglades, Orlando

zajrzyj niżej

 

02-08-2022

USA. Point Roberts, Washington, relacja z podróży

USA. Point Roberts, Washington, relacja z podróży (na lipiec 2022)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

 

Vancouver, było dla mnie bazą do wyskoków w bok…

 

 

Point Roberts to eksklawa Stanów Zjednoczonych na najbardziej wysuniętym na południe krańcu półwyspu Tsawwassen , na południe od Vancouver w Kanadzie . Obszar jest osiągany drogą lądową z reszty Stanów Zjednoczonych, podróżując 40 km przez Kanadę, lub jak ja to zrobiłem, jadąc 35 kilometrów z Vancouver.

Point Roberts powstało, gdy Wielka Brytania i Stany Zjednoczone rozwiązały spór o granicę, kiedy obie strony uzgodniły, że 49 równoleżnik określi granicę między nimi.

Przyjęcie 49-go równoleżnika jako granicy międzynarodowej nastąpiło bez dokładnej wiedzy o jego skutkach- i tak już pozostało.

A  terytorium jest niewielkie (12,65 km2), takie sobie, ładna marina, kilkanaście domów, klify i… lepiej być samochodem (lub taksówką).

 

 

 

 

Przejście do poprzedniej relacji: Kolumbia Brytyjska, Sandspit

Przejście na początek trasy: Ontario

 

22-01-2019

film Z New Jersey do Virginii (Pensylwania, Maryland...)

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Z Karoliny do Cape Canaveral (Karolina Pd, Georgia).

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film z Florydy do Nowego Orleanu

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Aleją tornad (Luizjana, Texas, Missisipi i Alabama)

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Z Atlanty do krainy jezior i Amiszów

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film W stanie Nowy Jork (Buffalo, Niagara do Albany)

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Drogą 66 do Kolorado (Arizona,Texas)

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Parki narodowe Wyoming

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film U Indian i wielkiej stopy (Montana, Idaho...).

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Z Oregonu do krainy Mormonów

zajrzyj niżej

 

22-01-2019

film Z Utah do Las vegas

zajrzyj niżej

 

30-01-2019

film Na drodze w USA

zajrzyj niżej