W Krainie Amiszów, Onguiaahra, aż po Nowy Jork

W Krainie Amiszów, Onguiaahra, aż po Nowy Jork

Tekst: Łukasz Sakowski. Zdjęcia: Paweł Krzyk i Łukasz Sakowski.

 

Zaczynamy nasz ostatni etap wędrówki po wschodniej stronie Stanów Zjednoczonych. Odwiedzamy Cleveland w stanie Ohio, miasto leżące nad brzegiem jeziora Erie, jednego z pięciu Wielkich Jezior. Połączone razem tworzą drugi co do wielkości zbiornik słodkiej wody na kuli ziemskiej, zaraz po Bajkale. Erie jest najpłytszym z nich wszystkich. Jego średnia głębokość wynosi około stu siedemdziesięciu metrów.

Cleveland powstało w XVIII wieku. Silnie uprzemysłowiony region z siedzibami wielu koncernów. Zamieszkałe przez czterysta tysięcy ludzi. Z rankingu Forbsa wynika, że jest to najbardziej przygnębiające miasto w USA. Wpływają na to wysokie bezrobocie, korupcja oraz wysokie podatki. Ciekawostką jest fakt, że zastosowano tutaj pierwszą na świecie elektryczną sygnalizację świetlną. Nasze kroki skierowaliśmy do portu, gdzie cumują pełnomorskie statki w drodze po kanale żeglugowym prowadzącym przez Wielkie Jeziora.

 

 

Zbierając informację dotyczące stanu Ohio natrafiliśmy na wzmiankę o zamieszkujących ten region Amiszach. Nazwa Amisz pochodzi od założyciela Jakoba Ammana. Jest to specyficzna grupa chrześcijan wywodząca się z kościoła anabaptystów. Znani są z prostego życia i niechęci do korzystania z udogodnień cywilizacyjnych, takich jak prąd, maszyny, czy też samochody. Ich życie kierowane jest przez Biblię oraz ciężką pracę, która jest wyznacznikiem pokory oraz poddaniu się słowom Jezusa. W chwili obecnej skupiska tej społeczności zamieszkują rejony Pensylwanii, Ohio oraz Indiany.

Lokalna społeczność Amiszów składa się z kilkunastu rodzin, głównie wielodzietnych. Średnia liczba dzieci wynosi około siedmiu. O wszystkich poczynaniach, takich jak droga rozwoju, korzystanie z udogodnień oraz rozwiązywaniu sporów decyduje rada starszych, składająca się z mężczyzn. Rola kobiety sprowadza się do kierowania domem. Osoby wyznające tę wiarę można poznać po niecodziennym stroju, który przypomina ten preferowany w XIX wieku. Mężczyzna ubrany jest w koszulę, spodnie z szelkami oraz słomiany kapelusz, kobieta w bufoniastą suknię oraz obowiązkowy czepek na głowie. Młodzi chłopcy noszą „przykrótkie” spodnie, dziewczynki kolorowe sukienki i czepki. Za ich transport służy zaprzęg składający się z konia i charakterystycznej, czarnej bryczki.

Szukając informacji na ten temat, nie można trafić na konkretne miejsce zamieszkiwania takich osób. Większość z nich stroni od cywilizacji oraz współczesnych ludzi. Udało mi się natrafić na informację dotyczącą oryginalnej amiszowskiej restauracji w miejscowości Middlefields, niedaleko Cleveland. Kuchnia znana jest ze swojej prostoty. Jako danie dnia w menu był klops, tłuczone ziemniaki z sosem oraz zielona fasolka. Taki obiad był wprost idealny, po ponad trzech tygodniach jedzenia kuchni amerykańskiej, czyli fast food’ów.

Zrezygnowani faktem nie znalezienia typowego domostwa Amiszów wybraliśmy się w dalszą trasę. Jadąc jakąś boczną drogą natknęliśmy się na znak informujący, że poboczem mogą poruszać się właśnie te charakterystyczne zaprzęgi. Ku naszemu zaskoczeniu, nie dalej niż minutę później, dostrzegliśmy takowy pojazd.

 

 

 Dotarliśmy także do miejscowości, w której zamieszkiwała owa społeczność. Są to normalni, życzliwi, uśmiechający się ludzie. Widząc nasze zainteresowanie machali nam przyjaźnie dłońmi. Od razu uprzedzam, że nie były to gesty wzburzenia, czy dezaprobaty. Na własne oczy mogliśmy zobaczyć jak uprawiają rolę, czy też wyglądają ich domostwa. Niestety taki styl życia nie przypadł mi do gustu. Nie umiałbym zrezygnować z udogodnień dzisiejszych czasów, takich jak komputer, czy telefon, a życie przy świetle świecy i  chodzenie spać o zmroku nie leży w mojej naturze.

 

 

Po wyjeździe od Amiszów, przejeżdżamy skrajem Pensylwanii docierając do Buffalo, tuż przy granicy z Kanadą. W XIX wieku był to wielki ośrodek przemysłowy, produkujący stal, samochody oraz samoloty. W tamtym czasie był to także jeden z najważniejszych portów przeładunkowych dla statków żeglujących przez Wielkie Jeziora. Po wybudowaniu Drogi Wodnej Świętego Wawrzyńca straciło na znaczeniu i zaczęło podupadać ekonomicznie.

Miasto późnym popołudniem sprawiało wrażenie wymarłego. W centrum nie widać było praktycznie żadnych przechodniów, a większość restauracji lub pubów była zamknięta. Wyglądem budynków przypominało trochę zabudowę Nowego Jorku, z biegnącą przez środek centrum linią tramwajową.

 

 

Śpimy dzisiaj w miasteczku Niagara. Po prawie sześciu tysiącach mil dotarliśmy do wodospadów. „Onguiaahra”, tak nazywali to miejsce tubylczy Irokezi. Wzmianki na temat tej nazwy pojawiają się na mapach już w XVII wieku. Sam wodospad jest dość młody. Powstał w okresie ostatniego zlodowacenia około dwunastu tysięcy lat temu. Tworzą go dwie kaskady, jedna po stronie amerykańskiej, druga po stronie amerykańsko-kanadyjskiej. Rozdziela je „Kozia wyspa”. Wodospad amerykański ma wysokość od 21 do 30 metrów, kanadyjski 53 metry. Przepływa przez niego około dwustu osiemdziesięciu metrów sześciennych wody na sekundę, tworząc niesamowitą wodną chmurę nad wodospadami.

W XIX wieku wodospad praktycznie zniknął z otaczającego go krajobrazu. Silny rozwój przemysłu doprowadził do wybudowania na nim szeregu budynków, które korzystały z wody jako źródła energii dla swoich maszyn. Pod koniec tego stulecia Nikola Tesla oraz przemysłowiec George Westinghouse stworzyli pierwszą elektrownie wodną. Fakt ten zmienił podejście do wykorzystania elektryczności i ukierunkował rozwój w tym kierunku. Tesla wygrał rywalizację „wojny prądów”, którą prowadził z Tomasem Edisonem.

Wodospady Niagara są obowiązkowym punktem każdego turysty podróżującego do Stanów Zjednoczonych. Nie inaczej było i w naszym przypadku. Po zakupie biletów statkiem wycieczkowym podpłynęliśmy pod same kaskady obu wodospadów. Jak się okazuje ubiór w foliowe płaszcze jest wymogiem. Woda rozpryskująca się na skałach u podnóża wodogrzmotów, tworzy niezliczone krople, które pokrywają wszystko. W rezultacie człowiek w ciągu sekund jest przemoczony. Amerykański wodospad tworzy szerokie zejście, kanadyjski zaś załamuje się w kształcie podkowy. Prąd i wiry tworzone przez spadającą wodę są tak mocne, że statkiem rzuca na lewo i prawo i musi płynąć na wysokich obrotach, aby dał radę choć na chwilę zatrzymać się z nami w tej wodnej mgle.

 

 

Kupując bilety warto jest zaopatrzyć się w bilety zbiorcze, tańsze, które oferują wejście na wszystkie atrakcje, między innymi wspomniany statek, akwarium z fokami i pingwinami, autobus wożący turystów po parku, muzea oraz jaskinie wiatrów. Na Koziej Wyspie udajemy się do jaskini. Przechodząc przez muzeum otrzymujemy, tutaj nasze wielkie zdziwienie, klapki. Na licznych ławkach turyści ściągają buty, skarpety, podciągają spodnie. My też, a co tam, jak wszyscy to wszyscy. Zakładamy klapki, ale po co jeszcze nie wiemy. Zjeżdżamy windą do „jaskini”, lecz ta, ku naszemu zaskoczeniu jaskinią nie jest. To pomosty rozciągnięte pod sam wodospad amerykański. Ubrany w foliową pelerynę idę zakosztować siły natury. To co się dzieje trudno opisać. Jednym słowem to huragan, wodny prysznic z ogromną siłą spadający na człowieka. Woda jest przejmująco zimna, rozbryzgi powodują silne podmuchy wiatru. Zabieranie jakiegokolwiek sprzętu fotograficznego mija się z celem. Chyba, że jest to wodoodporny aparat. Nieliczni śmiałkowie podchodzą pod spadającą z dużym impetem wodę, która zdziera foliowe kaptury z głowy. Pięć minut później wracam, przemoczony, zziębnięty- ale było warto. Takiej siły nie da się opisać. Polecam każdemu, kto wybiera się w to miejsce. Zabierz krótkie spodenki, szybkoschnące ubranie i zobacz z jaką siłą natury trzeba się zmierzyć.

              Będąc nad wodospadami warto wybrać się na stronę kanadyjską, po której mamy widok na cały majestat Niagary. Droga do krainy klonowego liścia prowadzi piechotą przez Tęczowy Most. Jako Polacy, nie potrzebujemy już wizy, takie wejście nie stanowi problemu. Spacer po moście, kontrola graniczna i moje stopy lądują na kanadyjskiej ziemi. Widok na kaskady z tej strony jest przepiękny. Widać w całości oba wodospady, płynące łodzie z turystami i ogromny żywioł spadającej wody. Po stronie kanadyjskiej trzeba obowiązkowo przybić piątkę z misiem i zakupić pamiątki. W moim przypadku oczywiście magnes. Dla lubiących hazard, Kanada wybudowała kasyna. Liczne hotele umożliwiają w tym miejscu nocleg. Wracając do USA trzeba pamiętać, że wejście kosztuje. Niebagatelna kwota jednego dolara musi zostać opłacona bilonem. Nie ma co się martwić. Na przejściu stoją maszyny rozmieniające banknoty na „quotery”, czyli monety o wartości dwudziestu pięciu centów.

 

 

              Ostatni dzień naszego pobytu na pętli wschodniej. Z Wodospadów Niagara przejeżdżamy do Albany stolicy Nowego Jorku. Region ten przed przybyciem Europejczyków był zamieszkiwany przez Indian. Pierwszymi osadnikami byli Holendrzy, którzy w walce z Anglikami tracili i odzyskiwali te tereny, aby ostatecznie je oddać. Anglicy nazwali region Nowym Jorkiem na cześć władcy Jorku. Południe zamieszkiwali europejscy osadnicy, północ zaś należała do Indian. Na mocy porozumień region ten został przyłączony do Unii w 1797  roku.

              W drodze do stolicy przejeżdżamy przez miasto Rochester, z charakterystyczną białą wieżą Chase Tower oraz siedzibą korporacji Xerox, by następnie skrajem jeziora Ontario dotrzeć do Syracuse. W centrum na placu organizowany był właśnie festyn. Auta, ruch i ludzie rozstawiający swoje stoiska zajęli centralną cześć skweru. Przechodząc dalej dostrzegliśmy miejscowy ratusz, przypominający swym wyglądem kościół. Krótki spacer i jedziemy dalej.

 

 

              Albany, stolica Nowego Jorku, to stu tysięczne miasto z przepięknym, bogato zdobionym Kapitolem, ratuszem oraz budynkami rządowymi przypominającymi swoim wyglądem greckie świątynie. Przy rzece można obejrzeć miejscowy uniwersytet przypominający pałac.

              Kończymy drogę po pętli wschodniej. Ponad sześć tysięcy przejechanych mil, galony wypitej kawy i garście zjedzonych Kopiko. Wróciliśmy z powrotem do Nowego Jorku. Musimy pożegnać się z naszą „srebrną strzałą”. Ciekawe, co też dostaniemy za „dyliżans” na pętli „Dzikiego Zachodu”. Lecz o tym napiszę w kolejnych relacjach.

 

Albany, Nowy Jork

 

 

Przejście do następnej relacji: USA z Łukaszem: z Las Vegas drogą 66

Przejście do poprzedniej relacji:  Na północ do Krainy Wielkich Jezior

Przejście na początek trasy: Nowy Jork