Wśród ludzi pierwotnych…, na Kiribati
Wśród ludzi pierwotnych…, na Kiribati .
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Informacje organizacyjne dotyczące zwiedzania, znajdziesz pod Informacje praktyczne (kliknij).
Już jako młody człowiek pamiętam egzotyczne filmy dotyczące Kiribati. Kończyło się wzięciem atlasu geograficznego i szukaniem, gdzie to Kiribati się znajduje. Na mapie geograficznej to tylko malutka kropka w pobliżu równika na ogromnym Oceanie Spokojnym. Takie filmy i lektura przygodowa, kojarzyły mi ten rejon świata z… nagusami, ludożercami, również z nastrojową muzyką i zgrabnymi Polinezyjkami. Ostatnim razem oglądałem film o Kiribati w polskiej telewizji, podobno nakręcony w roku dwutysięcznym. Przyjacielscy mieszkańcy, żyjący w chatach pod strzechą z liści palmowych, półnadzy…, czyli pełna egzotyka. Wtedy postanowiłem naprawdę, zwiedzić ten niezwykle odległy kawałek świata.
Przymierzając się do różnych wersji obecnej wyprawy zrozumiałem, że nie będzie to łatwe.
-Po pierwsze, Kiribati to aż trzy archipelagi.
-Drugie, nie wszystkie posiadają komunikację pomiędzy sobą. Trzeba lecieć za pośrednictwem lotnisk w innych krajach.
-I ostatnie: ile na to potrzeba czasu?
Musiałem wybrać: zwiedzić teraz, czy… po raz kolejny zrezygnować? W dostępnych relacjach z podróży, zauważyłem praktycznie brak informacji. Wszystkie są typu: byłem, „zaliczyłem”… i pojechałem dalej. Żaden nawet nie wspomina o egzotyce itp. Mówią o: zanieczyszczeniach, zatrutych owocach morza, i są takie jakieś nijakie. Pamiętając o tych egzotycznych filmach, pomyślałem, niemożliwe! Coś tu nie gra… Albo kłamią w filmach, pokazują wybiórczo aby było ładnie na ekranie telewizora, filmując w jakimś lokalnym skansenie, albo nakręcili w miejscach trudnodostępnych, gdzie nie dociera normalny turysta.
Analizując miejsca możliwe do zwiedzenia, odrzuciłem od razu dwa Archipelagi: Phoenix i Line. Pozostał więc tylko największy, stołeczny Archipelag Gilberta. I znowu czarna dziura… Miałem możliwość wyboru czasu trwania odwiedzin na Kiribati: trzy dni lub tydzień. Bez namysłu wybrałem tydzień, myśląc sobie poszukam na miejscu, więc czas się przyda. Ponadto potrzebowałem „bezpiecznika czasowego” w napiętym programie pomiędzy kolejnymi krajami, chociażby na wypadek niemożliwych do przewidzenia kłopotów. Zawsze taki robię, bo trzeba pamiętać o zmienności pogody i takich drobiazgach jak cyklony, czy burze tropikalne. Linie lotnicze oraz lotniska niczym się nie przejmują, po prostu odwołują loty czy zamykają podwoje. Uzasadnienie, przecież pogoda nie pozwala… A, że masz kolejne loty ??? Cóż… to nie nasza wina, musisz poczekać… czasem kupić nowe bilety. Bezpiecznik jak na razie, nie był naprawdę potrzebny, za to mam czas na znalezienie miejsc z … nie tekstylnymi.
Ta część Kiribati składa się z jakby dwóch światów, o całkowicie odmiennym standardzie życiowym mieszkańców: bardziej cywilizowana południowa część atolu Tarawa, oraz wyspy zewnętrzne. Tradycyjny styl życia mieszkańców Kiribati znalazłem na wyspach zewnętrznych. Tutaj nie ma już utwardzonych dróg, transportu publicznego, powszechnej dostępności do energii elektrycznej … Ale po kolei. Wysp zewnętrznych jest aż dwanaście i znajdują się po obu stronach równika. Praktyczna możliwość dostania się do nich, istnieje tylko lokalnymi mini samolocikami turbośmigłowymi Kiribati Airlines. Oczywiście poza wielokrotnie czasowo dłuższą, podróżą stateczkami zaopatrzeniowymi. Problemem jest co innego. Mieszkańcy wysp na wiele dni do przodu wykupują bilety i zwyczajnie nie ma jak ich kupić. Wiedząc o takich kłopotach, skorzystałem z usług pośredniczącego biura podróży. Podpowiedzieli mi do których wysp, ich zdaniem warto polecieć. Wybraliśmy trzy: Butaritari, Abamama i Marakei. Potem kłopot z terminami przelotu: jak był jeden to brak powrotu, zmiany dni i tak w kółko. W końcu trafił się jedyny możliwy przelot na kilka dni, na najbliższą Tarawie wyspę Marakei.
Na lotnisku jestem godzinę przed czasem. Najpierw próbuję uzupełnić sobie bilet. Cóż to? Otóż zauważyłem, że na bilecie powrotnym nie ma godziny wylotu.
-Może dali mi bilet, skoro koniecznie chciałeś lecieć, taki z rezerwy na wypadek gdy ktoś się nie zgłosi!
-Nie, wszystko jest w porządku.
-No to powiedz i dlaczego nie mam godziny?
-Musisz się zgłosić w Marakei na lotnisku i tam ci wpiszą!!!
Chodziło zwyczajnie o to, że sami nie wiedzieli, o której godzinie samolot poleci. Trudno, poczekam a na razie rozglądam się po lotnisku. Ładne powiedziane, dwa większe drewniane domki i przewiewna wiata pomiędzy nimi. Ogromne kałuże białego błotka, które omijam zakolami w drodze do budek ze strzechami. Zaglądam co oferują. Znalazłem dużą lokalną wersję koli i… papu. Wybrałem ryż z kawałkami ryby podsmażonej na dużych kawałkach cebuli. Były dodatkowo świeże warzywka, ale te nie dla mnie w tym klimacie i zwyczajach sanitarnych. Tylko za trzy i pół australijskiego dolara. Miałem okazje pozbyć się nadmiaru ciężkich monet „Kangurlandii”. Wentylator prawie mi urywa głowę, zanim wszedłem do samolotu. Była a jakże, nawet lipna kontrola z prześwietleniami bagażu. Lipna, bo jakim cudem przeszedłem z dużym scyzorykiem i innym bagażem podręcznym, który wszędzie by mi odebrali. Może zwracają uwagę tylko na taki sprzęt jak: piły łańcuchowe, strzelby, kusze, itp. zabawki dla dużych chłopców. Wystartowaliśmy. Nie ma problemu z wentylowaniem. Pomimo braku nadmuchu, wystarczający przewiew zabezpieczają szpary przy schodkach wejściowych, takie na szerokość dłoni. Nie muszę wspominać, że tylko moja ogorzała twarz przypomina wyglądem turystę. Pozostali, czują się jak w autobusie do supermarketu.
Zanim dolatujemy, wszyscy zaglądają w stronę okien. Jest Marakei, duży kolisty atol z kilkoma wioskami i zielonymi wodami laguny pośrodku. Strzeliłem kilka fotek telefonem i zanim wyjąłem kamerę, odbijamy się na lotnisku. Po chwili przed dziobem widać znowu wodę. Na łące z przecinką pomiędzy palmami, która pełni rolę lotniska na Marakei, samolocik zakręca i łukiem podjeżdża, pod leżącą sobie stertę bagażu. Wychodzimy, szopa robi za budynek odpraw. Wokół palmy, łąka i mnóstwo ludzi, którzy przyszli i przyjechali motocyklami. Ludzie wsiedli, trach, drzwi zamknęli, poklepali burtę jako wiadomość „ok” dla kapitana i polecieli.
Ja rozglądam się i filmuję. Potem przypomniałem sobie o bilecie, więc wszedłem do szopy i z uśmiechem wpisano mi godzinę odlotu. A potem pytam o hotel. Prawie nikt nie kuma po angielsku. Przypomniałem sobie o miejscowej nazwie miejsca noclegowego, którą ktoś mi podał na Tarawie. Wtedy wiedziałem, że mam iść „Tam”. Czyli prosto… Więc sobie poszedłem, zwłaszcza, że piękna słoneczna pogoda wręcz do tego zachęca. Wyłącznym problemem są ogromne kałuże z białym błotem, na całej szerokości: jezdni, szerszej ścieżki, polnej dróżki, chyba tak byłoby właściwiej. Na Marakei jeździ się motocyklami i rowerami. Samochody widzę tylko jako złom w pobliżu kolejnych chat, krytych strzechą z liści pandamusa. O przepraszam, jest jeden samochód, ciężarówka, która na pace ma ławki wzdłuż. Dopiero później załapałem, że jest to publiczny środek transportu, jeżdżący wzdłuż wyspy w czasie kiedy przylatuje samolocik. Może gdybym popytał, nie musiałbym iść piechotą, półtora kilometra przez prawie całą wioskę Rawannawi. Przy placyku bez zabudowy, podobno boisko, stoi wysoki maszt telefonii komórkowej.
Czyli, można by powiedzieć pełna cywilizacja, więc skąd u diabła tytuł… o ludziach pierwotnych?
Już odpowiadam, tutaj energii elektrycznej nie ma. Maszt jest zasilany z baterii solarnej. Owszem jak ktoś bogatszy kupił sobie agregat prądotwórczy, to sobie i zaprzyjaźnionym kumplom telefony podładują. W centrum jak się okazuje największej wsi, będącej jednocześnie stolicą wyspy, Pensjonat Rady Wyspy o nazwie Council Guest House jest jedynym miejscem zakwaterowania na Marakei, poza zatrzymaniem się w tradycyjnym domu któregoś z mieszkańców. Mówi się na Kiribati, że pensjonaty rad wysp zewnętrznych są esencją kraju. Warunki oferują, powiedziałbym podstawowe. Za dziesięć dolarów z kangurkiem otrzymasz: pokój z moskitierą… To chyba wszystko, z wyjątkiem pięknego widoku na stroną zachodnią otwartego oceanu. Jest oświetlenie i normalny prąd w jednym miejscu przy kuchni. Cena niewielka, gdy zechcesz z wszystkimi posiłkami, będzie trzy krotnie drożej. Ale za to na suficie będzie zardzewiały wentylator, pamiętający czasy, kiedy jakiś darczyńca… to wybudował. Obecnie zamknięciem jest zakrzywiony gwóźdź, a obracane szybki w oknach…, chyba lepiej, żeby ich w ogóle nie było.
Można wytrzymać, śpi się jak na plaży. Można również spać w domu tradycyjnym, stoją trzy metry bliżej plaży. Strzecha nad podwyższoną o prawie metr podłogą, i ściany w postaci trzech splecionych mat, które jak żaluzję można opuścić wg potrzeby (wiatr, zacinający deszcz…). Wewnątrz mata na bambusowej podłodze i jeżeli chcesz, na przykład moskitiera. Super elegancja, podobnie jak w domach mieszkańców, tyle, że tam nie zawracają sobie głowy pierdołami typu jakieś siatki? Popatrzyłem na wszystko, potem na domki tradycyjne następnie na chatki prywatne obsługi hoteliku, i stwierdziłem, że zostaję. Społeczności wyspiarskie Kiribati są odizolowane i należy w swoich oczekiwaniach, brać to pod uwagę. Pensjonaty rad wysp są ich jednym z niewielu źródeł dochodu. Niewątpliwym plusem jest lokalizacja w najciekawszych miejscach. Wyżywienie oferują na bazie lokalnych przysmaków…, więc na początek z niego zrezygnowałem, gdyż dodatkowo czas posiłków byłby ograniczeniem w poruszaniu się po wyspie. Rzuciłem bambetle do kąta zwłaszcza, że dopiero zaczęli sprzątać oraz uzbrajać pokój w sprzęt, i poszedłem zobaczyć okolicę.
Jestem zachwycony atmosferą i sympatycznymi przyjacielskimi gestami. Muszę wrócić po kamerę filmową, mam tylko telefon. Pokój już prawie czysty, więc chyba dobrze wybrałem. Filmowaniu nie ma końca. Czuję się znowu, jak po przesunięciu w maszynie czasu. Gdyby nie widzieć: masztu telefonicznego, motocykli, rowerów i ciuchów, mógłbym spokojnie przyjąć, że podróżuję jak wędrowcy przynajmniej sto lat temu. Jestem przekonany, że te filmy o nie ubranych i nie tekstylnych, o których pisałem wcześniej pokazywały prawdę, ale o Wyspach Zewnętrznych Archipelagu Gilberta w Kiribati. Czas biegnie szybko do przodu i ludzie, których nazywam nie tekstylnymi również się zmieniają. Chyba jest to ostatni czas, jeżeli chce się zobaczyć takich ludzi i tego typu miejsca. Obawiam się a mówię również w oparciu o własne doświadczenia, że za kilka, kilkanaście lat będzie się, nawet na Kiribati, zwiedzać tradycyjne wioski w… skansenach. Tak jak to się dzieje wszędzie w świecie.
Wróciłem coś przekąsić i stwierdziłem, że chyba powinienem dokupić jedzenia oraz napojów. W pensjonacie wyspy mam do dyspozycji tylko deszczówkę. Szukam sklepików w pobliżu, niestety zamknięte. Powód jest prozaiczny. W dużej sali kościelnej rozpoczęło się bingo, więc prawie wszystkie kobiety siedzą po turecku i układają swoje wyniki. Poszedłem do nich, wesołe uśmiechy i przygaduszki, ale tak by nie stracić gry… Układają na mini planszach z cyframi, które namalowano kredką na kawałku kartonu. Liczby, które odczytuje automat z komputera poprzez ogromne głośniki, uczestnicy gry zaznaczają w sobie dostępny sposób. Widzę: guziki, pieniążki, muszelki i … kamyki, tutaj papier jest cenny a pisaki chyba nie każdy posiada. Zasady bingo te same, ale jakże niezwykłe sposoby prowadzenia gry.
Porzuciłem grających bo chce mi się pić. Szukam otwartego sklepu. Jest kilka kolejnych, ale niczego do picia. Oferta bardzo podstawowa: jakieś konserwy, zupka chińska, przyprawy, ryż i sypkie artykuły do gotowania. Wody… tutaj chyba nikt nie kupuje, skoro za darmo jest deszczówka i na dodatek codziennie leje. Nie poddaję się i po pięciuset metrach, mam półtora litrową wodę, butelkowaną na… Fidżi. Skręciłem ścieżką w bok pomiędzy oddalone grupy domków i znowu zadziałała maszynka czasu. Popchnęła mnie w tył o… co nieco. Zbliża się wieczór i jak zaczarowany, chodzę pomiędzy domami. Jakimś cudem, jestem u nie tekstylnych.
Nieźle rozbawiłem dwie gospodynie domowe, gdy opowiedziałem im swoje spostrzeżenia dotyczące ubioru. Ze śmiechem mówiły mi, że bez obfitego stroju chodzą na co dzień, zwłaszcza po południu i wieczorem. Ubierają się porządniej, gdy idą do sklepu czy do kogoś, czytaj na ścieżkę robiącą za główną drogę wyspy. Mężczyźni używają tylko jakiegoś kusego materiału do owinięcia bioder. Kobiety i dziewczęta tego samego, tylko więcej i wyżej. No i mam swoich nagusków. Dzieciaki mnie nagabują o zrobienie zdjęcia. Jak wyciągam aparat od razu ustawiają się i grupowo pozują. Nie rozumiem skąd taki zwyczaj, czyżby jakąś popularna reklama… Wracam z powrotem. Umówiłem się na wypożyczenie motocykla, na wycieczkę całodzienną. Matang zajmująca się hotelikiem, nagrzała mi cały baniak- termos deszczówki- chciałem tylko kubek wrzątku. Po kawie nie mogę zasnąć i wziąłem się za kopiowanie zdjęć do komputera, bo w nie normalnym tempie zapycham karty pamięci.
Na zewnątrz szczekają gekony, nawołując partnerki. Na skraju otworu okiennego na siatce podziwiam zwinność pary jaszczurek, polujących na owady. Ich wyczyny ze stawaniem na ogonie, szybko mnie uśpiły. W nocy monotonna muzyka deszczu a w przerwach grzmot fal przypływu. Usypia…, można się przyzwyczaić a jaka egzotyka… Rano grzechot deszczu stał się nieustanny, więc szybko porzuciłem moje płoche nadzieje na wycieczkę wokół wyspy. Co było zrobić, spać mi się nie chce, do wody nie bardzo ciągnie. Kąpiel zresztą byłaby niemożliwa, ponieważ woda cofnęła się sto metrów na krawędź rafy, pokazując niespodzianki podwodne. Mnóstwo ostrych kamieni, które nieostrożnego potraktowałyby jak żyletki. Z musu piszę tę relację. Może dobrze, lepiej pamiętam szczegóły spotkań z mieszkańcami Marakei. W południe pogoda się poprawiła. Za późno na wycieczkę motocyklem. Droga wokół wyspy to jedynie trzydzieści trzy kilometry, ale bezdroży. Za to dodatkowych siedem oryginalnych wiosek. Postanawiam dzisiaj pójść pieszo do końca Rawannawi i potem do Temotu. Wchodzę do jednego z kościołów chrześcijańskich. Wszystkie nie mają mebli do siedzenia i prawie wszystkie wykorzystują, do okresowo organizowanych gier bingo.
Jestem na pewno jedynym białym na wyspie i taka wiadomość rozeszła się pocztą dziecięcych nagusków. Nie muszę specjalnie się starać, aby wejść do obejść domowych. Jestem zapraszany sympatycznymi gestami, ledwo się pokażę na ścieżce. Rzadko ktoś rozmawia po angielsku. Rozmawiam językiem turystycznym z użyciem kilkunastu słów, które przyswoiłem sobie z języka Kiribati. Jeżeli trafi się rozumiejący trochę, jest tłumaczem dla tworzącej się grupki złożonej z najbliższych sąsiadów. Wioska Rawannawi liczy ponad tysiąc mieszkańców i jest minimum trzykrotnie większa od innych na wyspie Marakei. Typowe domostwo dla jednej rodziny składa się z: chaty mieszkalnej, chaty „salonu”- czyli miejsca gdzie się je posiłki oraz odpoczywa w skwarne godziny, chaty kuchni oraz podobnej najmniejszej WC. Ta ostatnia posiada wszystkie ściany wykonane z plecionki pandamusowej lub palmowej. Bogatsze obejście posiada również domki dla świnek, kur. Świnie aby nie wchodziły do innych domów, trzymają przywiązane za jedną nogę. Widziałem koryta dla świń wykonane z ogromnych muszli. Każdy dom na wyspie posiada niewielkie ogniwo solarne do oświetlenia domu, które zostało podarowane przez rząd Tajwanu. Nie jest zbyt duże: panel ogniwa, kilka metrów kabla, bezpiecznik i dwie żarówki energooszczędne. Lamaken i Kakatekai zaprosili mnie do swojego domu. Dorobili się aż siedmiorga dzieci. Mogłem swobodnie porozmawiać. Opowiadają mi o swoich częściowo już dorosłych pociechach. Jeno studiuje na Fidżi, pozostali w szkole na Tarawie oraz są w… domu. Na Kiribati obowiązuje system nauczania od lat sześciu do czternastu. Sądzę, że nie nauczają obowiązkowo języka angielskiego.
Wszystkie chaty posiadają podłogi podniesione ponad poziom gruntu, przynajmniej o pół metra. Sadzę, że dla uzyskania przewiewu ale chyba również dla utrudnienia dostępu robactwu i … zwierzętom domowym, zwłaszcza świnkom. Podłogę wykonują z bambusów, które ponacinane odpowiednio rozwijają do postaci płaszczyzny przypominającej deskę. Chata salonik jest używana najczęściej. W niej posiadają najwięcej „mebli”: jakieś pojemniki chłodnie, maty do leżenia, ciuchy w jakimś pojemniku typu karton… W nim się suszy pranie, kładzie spać małe dzieci w ciągu dnia, zjada posiłki i zwyczajnie wyleguje czy zasypia w ciągu dnia. Te bogatsze będą posiadały dodatkowo moskitiery, na przykład dla śpiących małych dzieci. Kuchnia składa się z paleniska, od takiego typu ognisko na ziemi… Częściej palenisko znajduje się na podwyższeniu z jakimś rusztem, ale źródłem energii jest otwarty ogień.
Grupy zabudowań wiejskich posiadają mwaneaba. Jest to miejsce wspólne dla wszystkich, do spotkań, rozrywek itp. Mwaneaba są największymi chatami składającymi się tylko z wysokiego dachu i słupów nośnych. W pobliżu można spotkać groby. Największa wioska posiada stacje benzynowe w postaci beczek z paliwem pod dachem ze strzechą. Obok przedsiębiorczy właściciel stacji oferuje podstawowe środki spożywcze. Odróżniałem sklepiki tylko po trwałych ścianach z kwadratowym otworem, przez który podają kupowane towary. Napisów nie ma żadnych, podobnie jak cen artykułów. Kilkakrotnie obserwowałem sprzedaż w sklepiku… tylko z zapisywaniem należności w zeszycie.
Droga pomiędzy wsiami przypomina labirynt pomiędzy kałużami jasnego błotka. Jeżeli idąc pieszo jesteś dostatecznie uważny, to się nogi nie rozjadą i na przykład nie zaliczysz gleby, leżąc w błocie na plecach. Jak jechałem motocyklem (w następnym dniu) używałem tylko najniższych biegów i musiałem mocno zważać, aby nie zamoczyć butów przejeżdżając przez kałuże. Obserwując motocyklistę, przychodzi na myśl sposób jazdy kogoś po znaczącym nadużyciu napoju wysokoprocentowego. Na wyspach zewnętrznych nie ma tego problemu, tutaj alkoholu się… nie sprzedaje. Wioska Temotu jest najmniejszą i posiada tylko 164 mieszkańców. Ziemia składa się w niej dodatkowo z kamieni wulkanicznych. Mieszkańcy prawdopodobnie z braku ziemi uprawnej, wpadli na pomysł uprawy jamu (odmiana ziemniaka), w dołach wykopanych do głębokości wody gruntowej. Tam w donicach wsadzają swoje kartofle z wielgachnymi liśćmi.
W Temotu ponownie poczułem się przesunięty wstecz moją „kieszonkową odmianą maszyny czasu”. Zniknęły motocykle, murowane domy, sprzęt gospodarstwa domowego… Pozostały wyłącznie tajwańskie źródła oświetlenia… oraz kiribacki tradycyjny sposób życia. Z tak zwanej cywilizacji: aluminiowe naczynia do gotowania, trochę plastykowych naczyń, kawałek blachy, jakaś przerdzewiała siatka i … zużyte opony, służące jako podstawki do dużych garnków i misek z pożywieniem lub praniem. W wiosce moim przewodnikiem był Bwebwenteng, człowiek z maczetą, który rozmawiał po niemiecku i… wiedział gdzie znajduje się Polska. Dzięki jego tłumaczeniu, mogłem sfilmować domy wewnątrz.
Podstawowym materiałem używanym przez Kiribatczyków na pokrycia dachowe, są liście pandamusa. Po zerwaniu są podsuszane a następnie prostowane, poprzez przeciąganie po drewnianym kołku. Cały proces powstawania mat dachowych miałem okazje zobaczyć w jednej z wiosek. Najpierw Pane prostował liście a następnie przy innym domu, Getiu układała je na prostym patyku i przeszywała. Powstaje zgrabna prosta mata. Jeżeli jest ich odpowiednio wiele, wchodzą na dach i po kolei od dołu przywiązują do żerdzi dachu. Proces bardzo podobny do układania naszych dachówek.
Przechodząc przez wioskę zauważyłem młodą mamę z gromadką dzieciaków. Po zwyczajowym dla mnie powitaniu, czyli:
-skąd jesteś, jak to daleko, kim jestem, co tu robię, jak mam na imię, czy mam rodzinę, a ile dzieci, mam czwórkę wnuków, a czemu żona nie podróżuje z tobą, wyjaśnienie o malarii u małżonki, a jaki to jest kraj ta Polska, duży, o- tyle milionów mieszkańców… W sumie kilka sympatycznych minut.
Potem ja podpytuję o ich rodzinę. Okazuje się, że młoda dwudziesto dziewięcio letnia Mataguntakaneo dorobiła się już piątki dzieciaków. Przedstawia mi je po kolei. Częstuję maluchy resztką moich cukierków Kopiko. Muszę pokazać jak się zdejmuje papierek z cukierków! Fajne brzdące z najmłodszym jednorocznym. Ten pierwszy wyciągnął rączkę po cukierka, ale namówiłem mamę, aby akurat tymi cukierkami go nie raczyła (kofeina). Zrobiło się miło i wesoło. W pewnym momencie Mata… pyta mnie czy mam ochotę na coś do picia? Potwierdziłem i usłyszałem wołanie do męża,
– Iserere przynieś kokosa.
Pomyślałem wysłała go gdzieś do… spiżarni… Za chwilę słyszę ładną przyśpiewkę dobiegającą z góry. Mata… szeroko się uśmiecha i na mój gest niezrozumienia, pokazuje palmę rosnącą tuż przy „chacie salonie”, w której siedzieliśmy. Wyskoczyłem na zewnątrz z kamerą. Iserere, sądząc po radosnej minie Maty…, śpiewając coś wesołego, ze zwinnością małpy wszedł na palmę. Po chwili dwa dojrzałe kokosy: buch, buch, są na dole a za nimi młody tata Iserere. Po przywitaniu się zrobiłem załączone zdjęcie. Oni spiżarnię kokosową mają po prostu … na palmie. Jeżeli kokos sam nie spadnie, nie dobierze się do niego krab czy chrząszcz, to w dowolnym czasie można… po niego wejść. Iserere na stojącym obok kołku, błyskawicznie obiera orzech ze skorupy zewnętrznej. Potem tylko dziurka i mogę przystawić spragnionego „dzioba”. Otwór jest bardzo mały i początkowo mam kłopot z zassaniem się. Po dwóch łykach było lepiej, wpadło do środka więcej powietrza i woda zaczęła swobodnie wypływać. Naprawdę smakuje lepiej od ciepłej wody z butelki.
Potem mam kłopot. Zleciały się dzieciaki z sąsiednich domostw. Te „moje” zajadają cukierka a dla tamtych … nic już nie mam. Proszę Matę… aby powiedziała to tym dzieciom z moimi przeprosinami. Po raz kolejny przekonuję się, że lepiej nie częstować niczym, chyba że posiada się więcej i częstuje za pośrednictwem miejscowych dorosłych. Zasiedziałem się u tej przesympatycznej rodziny ponad godzinę. W następnej wiosce przysiadłem w domu Kibobua i Tiaman. Kibobua rozmawia po angielsku i przedstawia mi swoją sześcioosobową rodzinę, pięciu chłopców i dziewczynkę. Najstarsi Ataata i Burangke przebywają w szkole na wyspie Tarawa. Take i Materina chodzą do szkoły podstawowej w wiosce. Matakite przygląda się z zainteresowaniem mojej kamerze a najmłodszy, jednoroczny Mwea lubi siedzieć na moich kolanach.
Powiedz mi czytelniku tej relacji, ile można zrobić zdjęć w takim miejscu? Ja przestałem gdy karta pamięci zaczęła mi sygnalizować bliskie zapełnienie. Idąc z powrotem do motocykla przechodzę koło domu Maty… i Iserere. Kiwają do mnie i proponują mały posiłek, akurat został ugotowany. Nie śmiałem odmówić temu sympatycznemu małżeństwu. Ryż z kawałkiem ryby oraz przyprawionym sosem ze smażenia ryby. Sądzę, że byłem dla nich „niusem”, osobą opowiadająca o świecie, którego nie znają. Mieszkając na końcu świata, pewnie nawet nie wiedzą o tym co się dzieje dookoła…, na innych wyspach w ich kraju. A co powiedzieć… o reszcie! Może im zresztą lepiej, niż nam z „szumem informacyjnym” w głowach.
Na koniec opowiadania o mieszkańcach Marakei, chcę powiedzieć coś o ludziach w moim najbliższym sąsiedztwie. Ludziach żyjących obok przy mojej plaży. Najbliższymi osobami dla mnie, było małżeństwo opiekujące się pensjonatem rady. Czterdziesto dwu letnia Matang i Taran posiadają ośmioro dzieci. Matang już pierwszego dnia częstuje mnie pysznym dojrzałem kokosem. Z dziką radością wypiłem kokosa a potem waląc skorupą o beton, dobrałem się do wnętrza. Kopra jeszcze nie stwardniała i wydłubując ją trzydziesto centymetrową maczetą, miałem niezłą zabawę. Zjadłem wszystko i poczułem się najedzony. Matang proponuje mi następne dwa kokosy… chyba bym pękł. W następnym dniu słyszę rytmiczne skrobanie, pani domu zeskrobuje koprę z tych dwóch kokosów i wyciska mleko kokosowe. Jej mąż Taran podszedł do mnie któregoś dnia, gdy podgrzewałem sobie wodę deszczówkę z wcześniej wymienionego baniaka. Używałem grzałki elektrycznej. Taran chyba nigdy czegoś takiego nie widział i był nią autentycznie zainteresowany. Nie mogę niestety mu jej sprezentować, mam jeszcze połowę podróży przed sobą. Musiał o tym „wynalazku” opowiadać w okolicy, bo widzę jak podglądają mnie w pokoju dwie inne pary męskich oczu. Gospodarze pokazują mi książkę gości z wpisami turystów.
-Jak sądzisz ile tam było wpisów przez ostatnie trzy lata?
-Łącznie dziesięć i wszyscy przyjechali na Tarawę do pracy. Na wyspę zrobili sobie wycieczkę od dwóch do siedmiu dni.
Turystów obcokrajowców, nie pracowników rządu Kiribati… żadnego(!!!!!!).
Taran jest również rybakiem, który łowi ryby na oceanie ze swojej łodzi z silnikiem. Ostatniego wieczoru zawołał mnie i z dumą pokazał dwa duże tuńczyki, które złowił z łodzi w ciągu półtorej godziny. Pozują mi przy swojej kuchni z „rybkami”. Za godzinę sensacja. Wołają mnie znowu- przyjdź szybko z kamerą. Zrobiłem drugie zdjęcie Eryka i Tarie z dzieciakami… z kolejną „rybeczką”. Siedemdziesięciokilogramowy, ogromny tuńczyk został złowiony… z plaży. Eryk kręcąc nad głową, rzucił hak z jakimiś czerwonymi sznurkami kilkadziesiąt metrów, aż za falę przyboju. Po chwili wyciągnął tego morskiego potwora. Malutki, prawda… Tuńczyk jeszcze się ruszał, kiedy wyciągnięto z niego hak. Ten haczyk miał długość około siedmiu centymetrów i szerokość około pięciu. Cały zardzewiały, przypominał z wyglądu bardziej zakrzywiony gwóźdź niż hak na ryby. Znam wędkarzy, którzy płacą ogromne pieniądze za wypływanie łodzią na tzw. fishing. Siedzą godzinami aby coś złowić a tutaj… Chyba najlepszą odpowiedzią jest… brak komentarza. Opowiadaniom o „duużych” rybkach nie ma końca.
Zrobił się wieczór, Matang i Taran częstują mnie kawałkami przysmażonego na oleju świeżego tuńczyka wraz z kawałkami jamu. Jadłem pysznego tuńczyka w czasie podróży kilkakrotnie. Za pierwszym razem, był to duży kotlet w Indonezji na filipińskim targu. Mięsko ledwo się mieściło na talerzu!!! Potem kilkakrotnie uwielbiałem odwiedziny w restauracyjkach bazarowych na Wyspach Salomona oraz Vanuatu. Wszędzie tam podają opieczonego tuńczyka wraz z kawałkami jamu lub manioku. Ja wykombinowałem sobie danie w postaci… tylko tuńczyka. I teraz mam kłopot, który tuńczyk mi lepiej smakował: ten z filipińskiego targu czy od Matang? Wygrywa zdecydowanie Matang z Marakei na wyspach zewnętrznych Kiribati, miejsca gdzie żyją prawie nie tekstylni w swoich oryginalnych tradycyjnych domach. Za piątkę dolarów z kangurkiem namówiłem Matang, aby mi usmażyła trochę tuńczyka do zabrania jutro na Tarawę. Obiecała, ale bez pieniędzy. Ok. Masz pieniądze na drobne prezenty od mnie dla Twoich dzieciaków…, ja nic nie przywiozłem i nie mam gdzie kupić. Ostatnie zdjęcie przedstawia rodzinę Matang i Tarana.
Odlatuję w południe. Poszedłem jak zwykle pieszo. Przed odlotem motocyklem podjeżdża Matang i wręcza mi pojemnik z kawałkami tuńczyka. Samolocik, jak poprzednio zakręca przy stercie bagażu, ładują i po paru minutach znowu widzę lagunę Marakei. Laguna poza pięknym widokiem, dla mieszkańców jest nieco smrodliwym problemem. Tutaj owoców morza z laguny nie powinno się jeść, gdyż można się zatruć. Miejscowi, ryby jedzą takie, które złowili po stronie otwartego morza… Żegnam niezwykle sympatycznych, przyjacielskich ludzi w prawie zamkniętych wyspiarskich społecznościach. Tutaj szanują starszych obywateli i przywódców. Na wielu wyspach obowiązują szczególne przepisy dla wioski, zgodne z decyzją starszyzny.
I jeszcze o ludziach pierwotnych. Odwiedzający wyspę po raz pierwszy, winni oddać hołd czterem duchom Marakei oraz podróżować w lewo, przeciwnie do ruchów wskazówek zegara. W kapliczkach kobiecych duchowych opiekunek Marakei: Nei Reei, Nei Rotebenua, Nei Tangangau i Nei Nantekimam obowiązuje zwyczaj darowania: tytoniu, słodyczy lub pieniędzy, dla zapewnienia dobrego zdrowia i szczęścia w trakcie pobytu. Nie wiem jak to ze mną będzie, zwiedzałem w lewo ale nic nie podarowałem. Byłem wśród ludzi o tradycyjnych obyczajach i kulturze, po szesnastu latach od zobaczenia o nich filmu… Warto ich odwiedzić, jeżeli chce się ich zobaczyć w taki jak ja sposób. Warto również pamiętać, że te zamknięte społeczeństwa w całkiem nieodległej przyszłości, mogą całkowicie zniknąć… pod wodą. Ocean z którego żyją, jest w przypadku Marakei, tylko… trzy metry niżej.
Przejście do następnej relacji: Niue
Przejście do poprzedniej relacji: Kiribati
Przejście na początek trasy: Gujana Francuska