Vanuatu, żyłem pod krzyżem południa wśród ludzi pierwotnych, relacja z podróży

Żyłem pod Krzyżem Południa wśród ludzi pierwotnych.

(Relacja z podróży do plemion)

Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk

          Wróciłem na Vanuatu po raz kolejny już po nieco ponad roku. W czasie podróży udało mi się wygospodarować kilka dni. Postanowiłem je spędzić w niezwykle oryginalnych wioskach, gdzie plemiona żyją jak przed wiekami. Przyjechałem nie przygotowany, gdyż tego nie planowałem. Wiedziałem, że tutaj są, lecz nie bardzo potrafiłem powiedzieć… gdzie. Ale cóż tam, koniec języka… był początkowo na Vanuatu przewodnikiem. Już na lotnisku rozpocząłem poszukiwanie miejsc, gdzie plemiona o tradycyjnej kulturze Vanuatu zamieszkują. Rozpocząłem od informacji turystycznej, biur linii lotniczych: Air Vanuatu, Unity Air, po ludzi, którzy na krajowym lotnisku czekali w poczekalni. Ze szczątkowych początkowo informacji ustaliłem, że na wyspiarskim Vanuatu, mogą to być wyspy: Tanna, Malekoula, Pentecost i Espiritu Santo. Pomogła mi zwłaszcza wesoła osóbka w Unity Air, która rozpoznała mieszkańców Tana wśród pasażerów czekających na odlot. Wtedy już wiedziałem, że najciekawsze są wioski Yekel i Lovinio z tym, że ta druga jest już miejscem bardziej turystycznym. Swoimi pytaniami zaciekawiałem także pracowników lotniska, którzy rozpytywali w międzyczasie na własną rękę. Szef biura Air Vanuatu dopytał się o Santo, a resztę już sam wiedziałem.

Od kwietnia do czerwca odbywa się na południu wyspy Pentecost niezwykły Festiwal Nagol (lub N’gol). Tradycyjne ceremonie mają zapewnić dobre zbiory jamu (odmiana ziemniaków), oraz są… rytuałem płodności dla mężczyzn. Młodzi mężczyźni i starsi chłopcy budują wysoką na dwadzieścia do trzydziestu metrów wieżę, z materiałów pochodzących z lasu. Atrakcją tych ceremonii są skoki na linach plecionych z lian, przypominające nieco skakanie na bungee. Młodzi mężczyźni z przywiązanymi do kostek linami, skaczą głową w dół z drewnianych platform na plac wysypany piaskiem. Długość liny obliczona jest tak, by nie dotknęli ziemi, ale musnęli włosami piasek. Liany są starannie wybierane przez zawodników, którzy wiedzą, że zaledwie dziesięciocentymetrowa odległość,  może być różnicą… pomiędzy życiem a śmiercią… Pikanterii dodaje strój skaczących mężczyzn. Są ubrani tylko w… „nambas”. To nic innego jak wyłącznie osłona męskiego członka. Druga wyspa Malekoula znana jest z festiwalu i oryginalnych masek. Wybrałem wyspę Tanna do odwiedzenia w pierwszej kolejności… Przyleciałem bez rezerwacji hotelowej i na lotnisku rozpytuję o transport do wioski Yekel. Znalazł się Isso, właściciel hoteliku Tanna Adventures, który obiecał mi pomóc w dostaniu się do wioski. Z młodym australijskim turystą jedziemy droga, która bardziej zasługuje na nazwę bezdroża przez tropikalny busz. W końcu po godzinie telepania się jest hotelik, wyjątkowo urokliwe domki i bungalowy, z… widokiem na dymiący Wulkan Yasur. Mnie najbardziej odpowiadała bryza, która przyjemnie chłodziła w upalne południe i… rozpędzała bzyczące malaryczne towarzystwo.

01 02

Jadę w końcu tym samym samochodem z napędem na cztery koła, straszliwymi wertepami w kierunku wioski Yekel. Gruntową rozmiękłą drogą z wybojami miejscami do głębokości metra, jadę ponad dwie godziny. Nagle droga się kończy na placu otoczonym ogromnymi drzewami. W międzyczasie Isso próbował się dodzwonić na komórkę do jedynego anglojęzycznego członka tej społeczności, niestety Tom nie odpowiada. Jak mi później powiedział, „padła” mu komórka. Tak…, jest tam zasięg, prawie nie do uwierzenia! Choć o energii elektrycznej… możesz zapomnieć, że istnieje. Mają tylko kilka latarek zasilanych solarnie. Trudno, jestem na miejscu i sam tylko plac robi niesamowite wrażenie. Z trzech stron jest otoczony ogromnymi drzewami Bannieen Tree (ang)…

03 04

Te z wioskowego placu spotkań posiadają średnicę kilkudziesięciu metrów. Dodatkowo w ich ogromnych konarach zbudowano domki, zadaszone miejsca wypoczynku, czy odpoczynku… po nadmiarze kavy. Z lewej strony pod potężnym parasolem drzewa i poskręcanym wielosegmentowym pniu, na górę kilkadziesiąt metrów nad ziemię, prowadzą schody Flinstonów. Pionowe części drabiny wykonano z powykręcanych gałęzi a szczeble przywiązano lianami. Tam też jest chatka z bambusów i liści palmowych. Na dole pokaźna  kilkuosobowa ławka z powiązanych bambusów. Bardzo zaskoczony, patrzę na to wszystko i kojarzy mi się jakiś film fantastyczny… Gałęzie boczne drzew mają ponad metr grubości. Spokojnie można by tam pobiegać…, mając sprawność małpoluda. Z chatki koło schodów wychodzi  nagi mężczyzna, o przepraszam nie nagi, ma „nambas” i ponad półmetrową maczetę. Wierzcie mi Panie, tutaj nie mieszkają grubasy i te męskie wdzięki, mogły by zainteresować… odpowiednią płeć. Widzę jak Isso mi się przygląda i patrzy z wesołą iskrą w oku, jak reaguję. W międzyczasie kolejnych trzech wyszło ze ścieżek prowadzących na plac, u których jak spojrzałem z tyłu, widać tylko sznurek lub pasek nambasa i… pośladki. Jest również kolejny mieszkaniec Yekel, który kuma nieco po angielsku. Tylko troszeczkę… o tyle, pokazuje pomiędzy palcami, ale mogłem nareszcie włączyć się do rozmowy.

Przedstawiam się jako Pawel… I tutaj nambasowi mężczyźni, chłopcy i całkiem siwy staruszek, zaczęli z z ożywieniem rozmawiać ze sobą. Zrozumiałem słowa: Jurek i Poland. Po minucie już wiedziałem, że całkowicie przypadkowo trafiłem do wioski, gdzie półtora roku temu przebywał krakowski podróżnik Jerzy Grębosz…

– Może będziesz mógł zatrzymać się, tam gdzie mieszkał Jurek?

05 06

Największy problem mam z zapamiętywaniem imion. W końcu co ważniejsze sobie zapisuję na karcie bordingowej Air Vanuatu. Została jakimś trafem w kieszeni mojej koszuli.

I w tym miejscu przerywam relację, gdyż zamieszkałem przez kilka dni w tej wiosce, żyłem razem nim, również ubrałem nambas…, a to nie jest widok na ogólnie dostępną relację z podróży. Ponadto ta relacja jest znacznie za długa, jak na korespondencję internetową. Jeżeli zaprosisz, chętnie o pobycie tam opowiem. Opiszę także w kolejnej książce.

07 08

Tutaj urywek dotyczący jednego z posiłków w chacie, gdzie prawie wszyscy chodzą nago…

„Cała rodzina już na nogach. Nie pozwalają mi przygotowywać własnych wiktuałów śniadaniowych. Niedługo jem tradycyjny posiłek…, możesz nie czytać… ryż, makaron, ugotowane liście kapusty i skwarki z puszki. Wygląda na to, że dieta codzienna mieszkańców, na wszystkie posiłki jest prawie identyczna. Czasami odmianą jest jam i taro, tutejsze odmiany kartofli z buszu. Nie pozwoliłem sobie naładować pełnej miski, chyba bym pękł. Lepszy ode mnie jest niespełna dwuletni Czoszaja Noka, który zjada więcej ode mnie i ma brzuszek przypominający kształtem piłkę. Wczoraj chodził nago, dzisiaj jest w ubraniu- posiada mini nambas! Słyszę,

-czemu tak mało jesz? Jurek zjadał dwie miski!

Brawo Jurku, ja nie mogłem. Plotkuję kilka godzin z Tomem…”

09 10

Ostatniego dnia z naszyjnikiem na szyi, wrzucam plecak i idę pieszo drogą w dół, gdyż nie dotarły dwa samochody z napędem na cztery kola, którymi miałem odjechać na lotnisko. Jeden się zepsuł a drugi nie przyjechał z nieznanych powodów. Tom poszedł coś zorganizować, ale nic z tego nie wyszło. Po dziesięciu minutach marszu spotykam na drodze samochód z kierowcą, który może mnie podrzucić na znacznie bardziej uczęszczaną drogę nadmorską. Po drodze żegnam się z Tomem. W międzyczasie jednak, Tom przez telefon namawia mojego kierowcę, aby zmienił zdanie i  zawiózł na lotnisko… Mimo kłopotów, jestem na lotnisku wcześniej niż zamierzałem.

Żegnam się z miejscem które bardzo polubiłem, z niesamowicie sympatycznymi mieszkańcami. Miejscem o niezwykle oryginalnej kulturze, jakich naprawdę pozostało niewiele na świecie. Nie wiem czy tutaj wrócę, choć gdybym miał je pokazać wnukom, przyjechałbym z wielką przyjemnością. Pozdrawiam Krakowianina Jurka, dziękując za wypracowanie wśród prymitywnego plemienia, wspanialej atmosfery i miejsca przyjaznego Polsce.

Wśród plemion na Espritu Santo.

Z przelotem na wyspę Espritu Santo mam kłopoty. Samolot Air Vanuatu stojący już na pasie startowym, zostaje wycofany z powrotem i wszyscy wysiadają z samolotu. Mamy być zakwaterowani w hotelu, gdyż lotnisko Port Vila odwołało zgodę na przylot. Po godzinie wsiadamy z powrotem i szczęśliwie, z postojem w Port Vila, ląduję na Wyspie Espiritu Santo. Zamierzam również na tej wyspie poszukać plemion ludzi pierwotnych. Jest jednak wieczór więc nocuję w hoteliku Unity Park Motel, w centrum miasteczka Luganville, stolicy największej wyspy Vanuatu. Hotelik mi się podoba. Mam nareszcie prąd, mogę podładować akumulatorki w sprzęcie elektronicznym, i porządnie się wykąpać. Rankiem rozpytuję, począwszy od właścicieli hotelu, informacji turystycznej i w lokalnym biurze turystycznym. Wiem, że możliwości jest kilka, ale z uwagi na moje ograniczenia czasowe (dwa dni, trzy noce), mam niestety tylko dwie lokalizacje do wyboru. Pierwszą na południu w rejonie Belmol, muszę skreślić prawie natychmiast, jako nie możliwą do realizacji. Aby tam dotrzeć, potrzeba jechać samochodem a potem iść, z przewodnikiem cztery godziny w jedną stronę. Pozostały plemiona w górach w środku wyspy, w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od Luganville. Żaden środek transportu w tę stronę nie kursuje. Próbuję zorganizować transport i napotykam barierę, w postaci niemożliwości powrotu, w przypadku noclegu we wsi na miejscu. Potrzeba by iść z powrotem siedem godzin pieszo. Niemożliwe do realizacji, więc pozostaje pobyt w wiosce i powrót wieczorem tego samego dnia. Szukam samochodu w rozsądnej cenie. Początkowo, biura turystyczne oferują mi pojazdy w cenach jak dla Japończyków, lub przynajmniej Amerykanów. W końcu znajduję samochód z ceną do przyjęcia, z napędem na cztery koła na wycieczkę całodniową. Główna asfaltowa droga wyspy, prowadzi wzdłuż brzegu morskiego do ośrodków turystycznych. Na drogę w nieco gorszym stanie skręcamy tuż za Luganville, a potem jedziemy, im dalej w głąb lądu tym jest gorzej. Drogi mają coraz gorszą nawierzchnię, szutrówki byle jak utwardzone, coraz węższe i coraz mniej innych pojazdów na drodze. Przejechać może tylko samochód napędzany na cztery koła. Luke wypytuje mnie i widzę jak początkowo obrzuca mnie spojrzeniami typu: jakiś dziwak, szukający nie wiadomo czego! Ale potem sam osobiście jest zainteresowany tymi… nie tekstylnymi plemionami i pomaga mi w tłumaczeniach. Okazało się, że sam także nigdy tam nie był. Miejscowi rozmawiają przede wszystkim w dwóch językach: pislama (język z połączenia lokalnych dialektów z angielskim), we francuskim oraz lokalnym. Ten lokalny, jest możliwy jako oddzielny dla prawie każdej wioski.

11 12

Pierwszy postój miał miejsce w wiosce Monics Hill. Wioski na Espiritu Santo różnią się zdecydowanie od tych oglądanych wcześniej na wyspie Tanna. Mieszkańcy posiadają jeden większy dom dla jednej rodziny. We wnętrzu bez ścian oddzielających, wszystko znajduje się w jednym pomieszczeniu. Zawsze jest odkryta kuchnia z paleniskiem typu ognisko. Może być również dodatkowo w środku, miejsce na większe ognisko, służące do rozgrzania kamieni. Gotuje się w nim podobnie jak w znanym nam piekarniku: po rozłożeniu rozgrzanych kamieni, układa się na nich warstwami artykuły spożywcze do ugotowania, i na końcu całość nakrywa resztą kamieni oraz stertą liści np. bananowych. Po kilkudziesięciu minutach posiłek jest… uduszony. Próbowałem! W pozostałych kątach chaty oraz wzdłuż ścian, znajdują się legowiska sypialni, jako maty z liści palowych lub bananowca rozłożone bezpośrednio na klepisku chaty. Spotykałem w chatach do pięciu, sześciu mat sypialnianych. Nie są to jednak mieszkańcy, odizolowani od tzw. cywilizacji. Posiadają podstawowe media: prąd, wodę, pocztę i drogę dojazdową w lepszym lub gorszym stanie. Ale aby dojechać trzeba samochodu z napędem 4 x 4.

13 14

Najciekawszym dla mnie, wydał mi się tradycyjny strój mężczyzn. Jest to przymocowany do paska, kawałek materiału z przodu i z tyłu. Niewiele się te stroje różnią od widzianego wcześniej nambasa. Kobiety i młodsi mieszkańcy używają bardziej współczesnych strojów tekstylnych. Niezwykłe wydały mi się postacie filmowane wewnątrz i poza chatami, przy zajęciach bardzo podstawowych, związanych z codziennym, powiedziałbym związaniem końca z końcem. Nie widziałem wewnątrz domostw, prawie żadnego sprzętu typu gospodarstwo domowe w naszym rozumieniu. Prawie żadnych mebli poza matami do spania, czy niskiego pniaka do siedzenia. Żadnej spiżarni, oprócz wiszących w sąsiedztwie paleniska czy kuchni, zawiniątek lub worków… z czymś. Życie, wydało mi się tam bardzo podstawowe.

15 16

Kolejna wioska Tanafo (fonet. Fanafo) zamieszkana przez dwa tysiące mieszkańców, była najciekawszą. Stroje mieszkańców, budowa chat prawie identyczne jak we wiosce wcześniejszej. Miałem okazję zapoznać się z miejscem wspólnego przebywania rodzin z sąsiednich domów. W kulturze wioski Tanafo jest to wielka chata, czasem bez niektórych ścian, do której mogą jednocześnie przychodzić mężczyźni i kobiety. Z tym, że jedna połowa długiej chaty jest męska a druga kobieca. W męskiej oczywiście przyrządza się kavę, ale w sposób już w nie tak obrzydliwy, jak wcześniej. Tanafianie używają do rozdrobnienia korzeni kavy moździerza z długim drągiem tłuczka. Po takim porozbijaniu używają zwykłej ręcznej maszynki do mielenia, typu jak do mięsa. A potem już podobnie: rozcieńczenie wodą i wygniecenie przez filtrująca szmatę, oraz popijanie z połówki orzecha kokosowego. Największą sensacją na Tanafo jeszcze kilka lat temu, była postać szefa wioski. Obecnie nieżyjący już Jimi Steven, posiadał aż siedem żon i dorobił się z nimi dwadzieścioro dzieci. Obecnie zwyczaje zmieniły się i można mieć tylko jedną żonę. Reszta relacji z kolejnych nie tekstylnych wiosek… jak wyżej…

17 18

Wracam do miasteczka a rankiem odlatuję do stolicy Vanuatu Port Vila.  Po powrocie nie mogłem sobie odmówić, spaceru w południe, po niezwykłym bazarze w centrum miasta. Filmuję podobnie jak przed rokiem, plecione z liści pojemniki na owoce i warzywa. Znajdziesz w sprzedaży na przykład liście, które są używane w charakterze talerzy. Robię zdjęcia daniom typu „szybkie jedzonko”, które oferowane jest na kawałku liścia. Placek z manioku czy taro, z kawałkiem mięsiwa na wierzchu. Do wyboru: rybki, kurczak, wieprzowina, kawałki świńskiego łba… Mnie skusiło danie bardziej tradycyjne, oferowane w dwóch rzędach mini knajpek, typu jakieś garnki z czymś i stoliki z przodu. Szukam ryby, są, owszem, nawet tanio za jakieś dwa dolary. Tyle, że te ryby to same maleństwa, lub upieczone łby czy ogony dużych ryb. Żartuję, że sprzedali to najlepsze a teraz chcą się pozbyć reszty- przyjdę jak upieczesz również ten brakujący środek ryby! Ci się śmieją i pokazują mi inne stoisko,

-widzisz tego faceta z niebieską czapką z daszkiem?

– Idź tam, on ma!

Poszedłem i faktycznie, jako jedyny miał filety rybne, serwowane w delikatnym sosie, z ryżem i maniokiem. Tylko, dwa razy drożej. Te łby, to było jedzonko… tanie, również z ryżem i maniokiem lub taro. Coś czuję, że po życiu wśród plemion prymitywnych, pozostał mi nawyk spożywania ryżu z… sosem. Nawet wziąłem dokładkę ryżu! Jakoś nie zauważyłem innych „białasów”, których skusiłyby oferowane dania. Idą trochę w bok od targowiska, do restauracyjki na kurczaka z frytkami! Przechodzę pomiędzy straganami i muszę uważać gdzie stawiam nogi, aby nie deptać po towarach, leżących w środku przejścia. Wszelkie owoce, różne odmiany bananów, łodygi trzciny cukrowej, orzeszki ziemne na pęczki wraz z łodygami… Na końcu jeszcze tylko pomiędzy straganami pamiątkowymi, bo znowu leje i nie chce mi się iść w ulewie. I tak nic nie kupię… no bo, gdzie to zmieścić w plecaku! Ostatnie fotki zrobiłem kwiatom ściętym w buszu. Rzadko gdzie, można takie spotkać na bazarze. W ten sposób zakończyłem moją wędrówkę wśród plemion na Vanuatu. Jutro wracam na trasę wyprawy, według wcześniej przygotowanego planu.

19 20

 

Przejście na początek tej relacji.

Przejście do następnej relacji: Wallis i Futuna

Przejście do poprzedniej relacji: Tokelau.

Przejście na początek trasy: Gujana Francuska