Wyspy Salomona. Relacja z podróży, część I
Wyspy Salomona. Relacja z podróży, część I (w lutym 2015r.)
Na wyspach „zapomnianych przez czas”, krainie: smoczych węży, tajemniczych ruin i olbrzymów.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Wyspy Salomona okazały się jeszcze bardziej niezwykłe od kraju zwiedzanego wcześniej. Podobnie jak Vanuatu jest to kraj, w którym podgląda się folklor. Zobaczysz: szmaragdowo-błękitne morze, osobliwości przyrody, usłyszysz niesamowite tajemnicze opowieści, ale nie znajdziesz zabytków architektury czy historycznych pamiątek. Przybywając na ten archipelag prawie tysiąca wysp- dużych i całkiem malutkich, usłyszysz niesamowite opowieści: o smoczych wężach, tajemniczych ruinach i krainie … olbrzymów. Wyspy leżą na południowym Pacyfiku w sąsiedztwie: Papui i Nowej Gwinei oraz Vanuatu. Znajdują się niedaleko Australii – i chociaż niektóre wyspiarskie państwa, sąsiadujące z Salomonami odwiedzane są przez rzesze turystów- kraj ten nazywany jest „miejscem, zapomnianym przez czas”. Przyroda a także obyczaje i historia jego mieszkańców, nie zmieniły się zbyt wiele od stuleci, czy nawet tysiącleci. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w schowanych w głębokiej dżungli osadach i plemionach, nie zapomniano do końca o… ludożerstwie i tradycji łowców głów.
Dziś większość Salomończyków praktykuje różne wyznania chrześcijańskie i kanibalizm jest dla nich równie egzotyczny jak dla turystów. Działalność misyjna kościołów, potem kontakt z Japończykami i Amerykanami w czasie II wojny światowej, oraz obecnie z ciekawskimi turystami, spowodował nieunikniony postęp cywilizacyjny u mieszkańców. W okresie ostatniej wojny, szczególnie na wyspie Guadalcanal, Amerykanie stoczyli ciężkie walki z Japończykami. Ich skutkiem, obecnie cieśnina przed miastem Honiara, jest nazywana Iron Bottom Sound- Fiordem o Żelaznym Dnie- wskutek kilkuset wraków, ciągle tam leżących po lazurem tropikalnej ciepłej wody. A jednak, pomimo bardzo powolnie wkraczającego postępu cywilizacyjnego, niewielu turystów zagląda do tego miejsca … „gdzieś tam na końcu świata”. Brak dobrej infrastruktury, tropikalne dżungle, specyficzne zasady i „tabu”, kapryśna pogoda, raczej wysokie ceny– wpływają na fakt, że w ciągu roku na Wyspy Salomona (Solomona, jak mówią miejscowi) przybywa tylko kilka tysięcy turystów. Jak by nie uważać, choć nie mają specjalnie czym skusić współczesnych turystów są miejscem pielgrzymowania cudzoziemców – weteranów wojennych oraz głównie Australijczyków, poszukujących nowych miejsc do surfowania lub nurkowania. Ponadto Solomony cieszą się opinią jednego z najgorszych w świecie siedlisk malarii i … kilku innych, równie paskudnych chorób. Trudno: zaczynam łykać malarone, zapominam o kosmetykach- przy okazji o goleniu się i intensywnie zużywam posiadane środki odstraszające moskity. Szczegóły organizacyjne zwiedzania zawarłem w informacjach praktycznych. Przyleciałem na największą wyspę Guadalcanal z Vanuatu, samolotem narodowego przewoźnika- Air Solomon. Już na lotnisku przekonałem się, że turystyka na wyspach jest dopiero w powijakach. Mają informację turystyczną, ale bez obsługi. Pracownik tam zatrudniony- chyba z łapanki, mówi mi: popatrz sobie- tam są broszury, ale na żadne pytania nie znał odpowiedzi. Znalazłem potrzebne wiadomości o możliwościach przelotów, dopiero na lotnisku krajowym w biurze sprzedającym bilety (15 minut piechotą z plecakiem od lotniska międzynarodowego). Do oddalonego o 10 kilometrów, przyjemnego hoteliku Tanuli Royal Plans Motel na przedmieściach stolicy Honiary, dostałem się… samochodem policyjnym. Widząc jedynego białasa, zatrzymali się i zapytali, gdzie się udaję- po prostu jadąc po drodze, mnie podrzucili. A jakie było zdziwienie obsługi hotelowej! Komunikację wewnątrz miasta i najbliższej okolicy utrzymują mini busy za niewielką opłatą trzech dolarów salomońskich (niecałe pół USD). W niedzielne popołudnie wybrałem się spacerem na zwiedzanie Honiary, i szczerze mówiąc nie jest to miejsce zbyt atrakcyjne turystycznie. Można zwiedzić wzdłuż głównej nadmorskiej ulicy kilka miejsc, katedrę w której brak bocznych ścian zapewnia wentylację. Zobaczysz parterowy budynek rządowy i na górce okrągły budynek parlamentu. Na zdjęciach ulice centrum i budynki rządowe.
Budynki mieszkalne na pagórkowatym terenie miasta, możesz zobaczyć na kolejnym zdjęciu. W mieście nawet w niedzielę są otwarte sklepy spożywczo- ogólno- przemysłowe. W sklepach na wysokim podwyższeniu siedzi przy kasie Chińczyk właściciel, a ciemnoskóra obsługa podaje lub pomaga wybrać klientowi towar.
Najwięcej sklepów na Solomonach, niezależnie od miejsca i wyspy, zobaczysz z orzechami palmy betelowej oraz ekwipunkiem do ich zażywania. Dodatkowo te kramy oferują na sztuki: papierosy (z fabryki) oraz takie robione na poczekaniu z liśćmi tytoniowymi zawiniętymi w kartki z zeszytu szkolnego. Mieszkańcy Solomonów i Melanezji masowo zażywają te owoce (są lekkim środkiem pobudzająco-narkotycznym), żują je ciągle i intensywnie spluwają czerwoną śliną. Trzeba uważać w pobliżu straganów, gdyż można przypadkowo otrzymać na nogi taką porcję… odbitą od twardego podłoża. Wygląda to jak… spluwanie krwią, a na dodatek zażywający… ma wnętrze ust wraz z uzębieniem, równie czerwonawe. Dotyczy to w równym stopniu kobiet i mężczyzn, i jak sądzę- chyba ponad połowy populacji wysp. Jednym ze zjawisk na wyspie, jest zachowanie kierowców-przeżuwaczy betelowych. Ci aby nie opryskać boku swojego samochodu, w czasie jazdy otwierają drzwi i spluwają siarczyście na jezdnię. Wygląda to jak czerwona posoka i jak idziesz, na pewno co : metr, kilka, znajdziesz oplutą jezdnię… chodnik i całe czerwone pola w pobliżu straganów betelowych.
Turysta przybywający na Solomony statkiem wycieczkowym nabierze przekonania o nieatrakcyjności wysp, a to nie jest prawdą. Koniecznie, dysponując czasem trzeba odwiedzić przynajmniej najbliższe wyspy. Najbardziej popularną z nich jest Malaita. Turyści przypływają na nią promami odpływającymi z portu w Honiara (4 godziny płynięcia). Ja również miałem taki plan i zamierzałem go zrealizować po sprawdzeniu, że odpływają w poniedziałek rano aż dwa promy. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się rano o siódmej, gdy dotarłem do portu (foto), że niestety dziś zmieniły zamiar i popłyną dopiero jutro! Zapomnij, że istnieją informacje o ruchu promów itp. Jak chcesz się czegoś dowiedzieć, należy spytać na statku: kiedy? Oczywiście jak będzie stał w porcie! Oj(!!!) dużo trzeba mieć wolnego czasu. Wyszło na to, że mam o jeden dzień tego czasu za mało, gdyż wcześniej znając datę odpłynięcia, kupiłem bilet lotniczy na wyspę Nowa Georgia w Prowincji Zachodniej, miejscu rekomendowanym mi jako jeszcze ciekawsze niż Malaita. Samolotem na Malaitę do najciekawszej Auki, nie przelecisz- zamknięto lotnisko. I to by było na tyle ze zwiedzenia Malaity. Trudno, w biurze Air Solomon przyspieszyłem datę przelotu do Seghe, i mam drugi dzień na niespieszne szwendanie się po Honiarze i najbliższej okolicy. Zwiedziłem małe muzeum z niewielką ilością eksponatów, które pochodzą również z innych krajów Melanezji.
W parku botanicznym z kilkoma chatami, zamienionymi na stragany z pamiątkami, spodobała mi się niezwykła łódź oceaniczna (foto). Sadząc po jej stanie technicznym jeszcze nie tak dawno musiała być używana. Nie wiem, czy na takiej dłubance z wydrążonym klocem drewna i zmyślną konstrukcją zabezpieczająca przed wyższą falą, odważyłbym się stawić czoła oceanowi. Nieco czasu spędziłem na niezwykłym bazarze oferującym produkty wyspy. Zacząłem od kokosa, którego wypiłem a potem wyjadłem miękką koprę (mniam, mnie smakowało). Potem łażę z kamerą i zaglądam w różne zakątki. Jak zagadałem i poopowiadałem, skąd to przyjechałem: a gdzie też ta Polska leży, to chyba pół świata stąd?, a jak u was pogoda, zima? Śnieg? Brr… A masz rodzinę? A co tu robisz? Jesteś z jakiejś organizacji pomocowej… i tak prawie na każdym stoisku. Stoisko? Sam popatrz na zdjęciu jak wyglądały. Byłem jedyną białą twarzą tego dnia. Zrobiło się południe i zgłodniałem- ten kokos, jakoś szybko przeleciał w inne miejsce… Po drugiej stronie bazaru znajdują się wszelkie owoce morza. Podziwiam wielkość oferowanych ryb oceanicznych, zwłaszcza ogromne tuńczyki. Restauracyjka bazarowa oferuje w torebkach za niecałe 3 dolary jakieś mięso z pieczonymi odmianami tutejszych kartoflo- podobnych warzyw: kasawa, maniok… Wyglądało bezpiecznie, czysto a jak skosztowałem tego opiekanego kotleta z tuńczyka, o wielkości niewiele mniejszej od małego schabowego, to wiedziałem co będę jadł- jak tylko taką potrawę zauważę. Mniam-niuśne (!), zwłaszcza, że zamówiłem… samą rybę. Nie byłem w stanie tego zjeść- skończyłem w hotelu na kolację: było sześć kotlecików za 3 USD. Nic dziwnego, przyzwyczajeni jesteśmy do tuńczyków puszkowych (chyba z resztek po porcjowaniu tej ryby), to nie wiemy jak większa ryba może smakować w innej „dorosłej” postaci, gdzie jeden rybny kotlecik może być wielkości nie mieszczącej się na patelni. Sądzę, że miałbym o czym opowiadać, poświęcając całą relację temu miejscu.
Trzeci dzień rozpocząłem od wczesnego rannego przelotu do Seghe, leżącego na wyspie Nowa Georgia w Prowincji Zachodniej wysp Salomona. Przed wejściem do samolotu- właściwiej byłoby samolociku, obowiązkowe ważenie pasażerów i całego bagażu. To coś ze śmigłami jest głośne i ma tylko 8 miejsc, które zajmuje się wchodząc przez trzy okna- również pilot. Po godzinie byłem na miejscu po drodze podziwiając dziesiątki, jeżeli nie setki wysepek i lagun we wszystkich odcieniach zieleni i lazuru. Nie dało się fotografować przez brudne okna, może w drodze powrotnej… Po godzinie koła się odbiły na łące w kształcie pasa lotniska i po 10 minutach mam pokój w Guesthouse Berina, w odległości okolo 10 metrów od brzegu wyspy. Chciałem rzucić wszystko i wskoczyć do wody. Jestem całkowicie przemoczony, ale zanim wskoczyłem, pomyślałem- przecież tu są … krokodyle! Nie żartuję, na całym archipelagu Salomonów można spotkać te słonowodne żarłoki o wielkości dochodzącej do 5 metrów. Chmm, może pózniej? Najpierw zapytam, czy aby tutaj też ich nie ma- ale nie mam kogo. Więc skorzystałem z prysznica. Jak wyszedłem na spacer po Seghe, po 10 minutach byłem znowu… całkiem mokry od potu. Zaraz za lotniskiem, którego budynek bardziej zasługiwałby na nazwę szopy, widzę w zatoczce grupkę łódek dłubanek.
Przypłynęły ze swoimi gospodarzami, wszystkie z napędem wiosłowym na cotygodniowe wtorkowe targowisko. Widzę je parę metrów dalej, ale cóż mam o nim powiedzieć w kontekście tego bazaru z Honiary. Pokiwałem sprzedawcom kapeluszem i idę dalej. Przy jednym z domostw fotografuję suszenie ogórków morskich. W wodzie są okazałe i przypominają kształtem ogórki gruntowe. Po wysuszeniu są niepozorne i przypominają pomarszczony kawałek drewna.
Cały następny dzień przeznaczyłem na wycieczkę wynajętą łodzią do trzech wiosek w pobliżu Seghe. Dlaczego płynę łodzią? Otóż wyspa Nowa Georgia, największa wyspa tej prowincji (20 minut lotu) nie posiada dróg w ogóle i ani jednego środka komunikacji drogowej. Wszyscy podróżują wyłącznie łódkami, a na mój pomysł pieszej wędrówki przez dżunglę leśną ścieżką, patrzą z … politowaniem. Trudno, jak trzeba wodą? Płynę z facetem, właścicielem łodzi i jego kolegą, bosonogim przewodnikiem z mojego hoteliku. Po niecałej godzinie dopływamy do wioski Nazareth, tak, to nazwa taka sama jak ta w Izraelu. Oceń sam na załączonych zdjęciach z czym takie miejsce może się kojarzyć. To jest normalne miejsce życia dla około 80-100 mieszkańców Solomonów.
Nie znajdziesz w takiej wiosce innego źródła energii poza paliwem do silnika motorówki. Prąd, oświetlenie, telewizor, radio, komórka, pralka, INTERNET, i jakieś, za przeproszeniem inne „głupoty”, czy „duperele” cywilizacyjne… ZAPOMNIJ w takim miejscu, że w ogóle istnieją. Obawiam się, że część mieszkańców nie wie co to znaczy. Moja komórka na Solomonach, też nadaje się tylko do robienia niepozornych zdjęć, musiałbym wymienić kartę. Uwierzysz czytelniku tej relacji, że kultywowane są starodawne wierzenia: TABU (czyli zakaz, lub miejsce święte…), opowieści o czymś niezwykłym, smoczych wężach, olbrzymach, zapomnianych ruinach? Tutaj nie ma telewizji, która zastępowałaby dawne mity i legendy, odsuwała w zapomnienie i niepamięć, to co kultywowali przodkowie. Chodząc po tej wiosce czułem się jak w „maszynie czasu”… Początkowo nie wiedziałem jak się zachować, ale później jak zauważyłem zachowanie mieszkańców, nabrałem wprawy i zacząłem im opowiadać: o… sobie, o swoim kraju, o tym skąd jestem i …np. jak to jest daleko? Jak długo jechałem? Całe szczęście, że mogłem to robić po angielsku. Czasami pomagał mi mój przewodnik, tłumacząc moje słowa, zwłaszcza starszej części tego plemienia (mieszkańców chaty). Spędziłem w tej niewielkiej wiosce kilka godzin. Sądzę, ze mógłbym tam nakręcić kilka odcinków tematycznych filmu podróżniczego. Zaczynało się od zapytania o zgodę na wejście do obejścia. Początkowo dość nieufnie najpierw pytano; kim jestem, a po co chcę wejść itp. Później już chyba zadziałała poczta pantoflowa-wioskowa, czyli dzieciaki poleciały z wieścią do przodu! Prawie w każdej chacie chcieli abym wszedł, usiadł między nimi i opowiadał… Z powrotem otrzymywałem zgodę na sfilmowanie lub sfotografowanie, czasami bardziej rozgarnięta osoba w gospodarstwie domowym dla potrzeb mojego filmu opowiadała o jakimś zagadnieniu. Domostwa w tej wiosce składają się z kilku części: mieszkalnej, kuchennej-jednocześnie jadalnej i sanitarnej. W każdej z oglądanych wiosek istniały świątynie jednego z wyznań chrześcijańskich- protestanckich. Na pierwszych zdjęciach niżej pokazuję część mieszkalną: biedniejszą z prawie całą rodziną w środku, oraz bogatszą z dwoma mężczyznami opiekującymi się krzykliwym potomkiem.
Druga z wiosek New Land była niewielka i znajdowała się w odległości kilkunastu minut płynięcia od Nazareth. Pokazuję dwa typy chat w tej wiosce. Większość chat i domostw, również tych bogatszych czy nowocześniejszych już z energią elektryczną, jest budowana podobnie, czyli na palach z wolną przestrzenią z dołu. Nie oznacza to jakiejś mody czy zagrożenia np. ze strony wody, lecz potrzebę chłodzenia w ten sposób domu również od dołu. Dodatkowo stwarza się przestrzeń do przebywania w porze gorącej: do odpoczynku, schronienia się w cieniu domowników i ich zwierząt.
Trzecią wioską była Bareho. Wieś największa z trzystoma mieszkańcami, znajdująca się na innej wyspie w sąsiedztwie Nowej Georgii. Oprowadzał mnie stolarz, który miał swój warsztat produkujący łodzie dłubanki, meble… w pobliżu przystani wioskowej. Najpierw zostałem poddany przepytywaniu na mój temat, a potem chyba zyskałem zaufanie, zwłaszcza gdy nazwałem go stolarzem artystą, chwaląc jego zdolności rzeźbiarskie w meblach. Gospodarz osobiście pokazał mi całą wioskę, nie pozwalając na oprowadzanie mojemu bosonogiemu koledze z łodzi. Oprowadzanie miało inny charakter. Zostałem potraktowany jak gość oficjalny. Z dumą opowiadano mi o inwestycji w instalację wioskową: zbierania wody deszczowej jako wody do picia, którą w ciągu ostatnich dwóch lat wykonano za pieniądze… Unii Europejskiej! Tak, naszej Unii, która wydała tam 90 % wartości inwestycji, jakże potrzebnej w miejscu, gdzie nie ma prądu, i gdzie nigdy nie stosowano chemii do uzdatniania wody. Można naprawdę zrozumieć potrzebę niesienia pomocy innym… w takim miejscu. Najbardziej jednak interesowały mnie w Bareho i wcześniej w Nazareth sprawy kuchenne, z… prozaicznego powodu. Nigdzie, dosłownie, na wyspach tej prowincji nie mogłem kupić chleba! Wydaje się dziwne? Otóż nie. Zapytałem o to stolarza i ten pokazał mi kilka kuchni w chatach Bareho. Wyszło na to, że oni nie sprzedają chleba w sklepikach wioskowych, gdyż go nie potrzebują! Sprawa była prostsza niż się wydaje. Każda kuchnia domowa posiada piec do pieczenia pieczywa i oni potrzebują tylko: zboża/ ryżu / przecieru kartoflo- podobnego warzywa, do jego pieczenia. Proste! W każdej kuchni , nie sądź że takiej bardzo nowoczesnej, znajdziesz trzy piece: ten do chleba (zamknięty kawałek stalowej beczki), ruszt z prętów do potraw typu grill, i zwykły kawałek paleniska z prętami u góry, na których kładzie się garnek z potrawą (zupą) do gotowania. Na zdjęciach dwie kuchnie. Na drugim zdjęciu czerwonousta gospodyni zaśmiewająca się z mojego żartu, że jestem za gruby, aby się obżerać na jej potrawach (po zaproszeniu na lunch). Na obiad była zupa kokosowa, kasawa, banany i suszone morskie ogórki, robiące za mięso w tym zestawie posiłku. Pan domu w tym czasie gotował.
Na kolejnych zdjęciach masz łódkę dłubankę w czasie produkcji, oraz sklepik wioskowy w Bareho. Jak sądzisz, co było głównym towarem w tym sklepiku czynnym całą dobę?
Kolejne fotografie przedstawiają dwa z dziesiątek zdjęć wykonanym mieszkańcom wiosek. Na pierwszym babcia prezentująca mi z dumą swojego wnuka, a na drugim rodzina z dziadkiem i córką z wnukiem tego pierwszego. Skądś … to znam, tylko ja… mówiłbym o Kasi i Wiktorku!
Na końcu wizyty w Bareho dotarliśmy do… kościoła. Na moją prośbę ( i prośbę … stolarza, chyba również zarządzającego świętem tego kościoła!) panie widoczne na zdjęciu pokazały mi sposób wyplatania z liści palmowych, specjalnego koszyka na pożywienie ofiarowane podczas ceremonii religijnej. Na drugim zdjęciu, pozdrawiający swoich czytelników w antymalarycznej wersji, autor relacji na lotnisku w Seghe.
Przejście do następnej relacji: W. Salomona cz. II: „Busz Koncert”
Powrót do poprzedniej relacji: Vanuatu.
Powrót na początek trasy: Singapur, Changi.