Indonezja

Spis treści

20-09-2017

Papua, Korowajowie, relacja z podróży

Korowajowie- podróż do epoki kamiennej.

 

Jestem w Indonezji ponownie. Tym razem głównym celem wyprawy są indonezyjskie plemiona prymitywne. Można je znaleźć na wyspie Nowa Gwinea. Jej zachodnia część należy do Indonezji i właśnie tam  się wybrałem. Na dotarcie potrzeba prawie dwóch dni podróży- lecę przez Doha w Katarze do stolicy Dżakarty. Mam pół dnia przerwy i nie chciało mi się nudzić na lotnisku. Do miasta jest godzina jazdy autobusem za trzy dolary. Miasto Dżakarta, stolica Indonezji, patrząc z kilkugodzinnego „punktu widzenia” wydało mi się mało ciekawe i bez spektakularnych zabytków. Popatrzyłem sobie na centrum miasta:

– narodowy pomnik, strzelistą wieżę w postaci płomienia,

– narodowe muzeum sztuki w pobliżu dworca kolejowego, oraz

– objechałem rikszą centralną dzielnicę miejską… takie sobie z mnóstwem motocykli i korkami.

Chyba zaczynam przywykać do dalekowschodniego nieporządku i swoistego klimatu, że zaczynam nie zwracać na niego uwagi.

 

 

Dalsze krajowe loty wieczorem doprowadziły mnie do Jayapura, regionalnej stolicy prowincji Papua lub Irian Jaya. Te nazwy oznaczają to samo. Obecnie indonezyjska Nowa Gwinea posiada dwie prowincje: Papuę oraz Papuę Zachodnią.

              Cała wyspa Nowa Gwinea posiada kilka naj…

Jest drugą co do wielkości wyspą świata. Rozmawia się na niej kilkuset plemiennymi językami. Całą zajmuje ludność nazywana  Papuasami, ale bardzo zróżnicowana- tam prawie każda wioska może należeć do innego plemienia i rozmawiać własnym językiem. Jednocześnie wyspa Nowa Gwinea jest jedną z najmniej zbadanych wysp świata od strony kulturowej, jak i geograficzno- przyrodniczej. Istnieje wiele dotychczas nieodkrytych gatunków roślin i zwierząt.

 

 

Wschodnia część wyspy jest państwem Papua i Nowa Gwinea. Przed wielu laty, podczas jednej z podróży dookoła świata wraz z moją małżonką zwiedziliśmy ją, i… do końca życia na trwale utkwiła nam w pamięci. Obecna wyprawa prowadzi do jeszcze bardziej dzikich obszarów, leżących w środkowych rejonach wyspy, gdzie nie ma lotnisk i dokąd nie prowadzą żadne drogi. Można trochę podpłynąć rzekami, a potem trzeba kilka dni wędrować pieszo.

Pierwszym celem wyprawy jest dotarcie do plemion Korowajów i Kombajów. Są to jedne z ostatnich odizolowanych plemion na Ziemi. Pomimo dziesiątek lat pracy misjonarzy, oraz postępującej globalizacji, tutaj możliwe jest napotkanie plemion nieskażonych cywilizacją. Ta podróż to prawdziwa wyprawa:

– przez najdziksze tropikalne lasy (nazywane czasami lasami deszczowymi),

– bagna,

– rzeczki, na których nie ma przepraw,

– do animistycznych wierzeń i rytuałów z epoki kamiennej naszej planety. Tutaj wiara w czary jest nadal celem życiowym i napawa strachem,

-i gdzie, jeszcze niedawno pokonanych wrogów skracano o głowę.

Pierwsi przybysze do ziem Korowajów dotarli dopiero niespełna czterdzieści lat temu. Przedtem zapuszczali się w te rejony wyłącznie wojownicy plemion Citak- łowców głów, traktujących Korowajów i Kombajów jako swoje terytorium łowieckie. Nic więc dziwnego, że w tych plemionach „ucieczka na drzewa” to sposób na uniknięcie zagrożeń. Budują swoje domostwa na drzewach na wysokości do około trzydziestu metrów. Uciekali na nie, nie tylko przed „łowcami” ze swojego i innych plemion.

Innym powodami było schronienie się przed złymi duchami, monstrami, którymi jak wierzą, napełnia się dżungla po nastaniu nocy. Sądzę, że równie ważnym powodem jest ucieczka przed owadami, które wilgotny klimat i częste opady mnożą w nadmiarze- to ta choroba oraz HIV zbierają wśród tubylców najwięcej ofiar.

Wyprawa w dzicz rozpoczęła się dla mnie, od przyłączenia się do ekspedycji organizowanej przez lokalne biuro turystyczne. Jest nas czworo, poza mną, dwóch Austriaków oraz Chińczyk z Hong Kongu, plus dwóch papuaskich opiekunów.

Lot turbośmigłowym samolocikiem Trigana Air z Jayapura nad zielonym morzem lasu tropikalnego, tylko z rzadka poprzecinanym wstążkami rzek i mikrych dróżek, po czterdziestu minutach zakończył się w Dekai. Jestem w niezłym hoteliku, jedynym w miasteczku… na końcu cywilizacji. Minusem było mycie się z garnuszka nad… muszlą szwedzką, oraz… grzmot deszczu na blaszanym dachu i strugi wody z okapu za oknem. 

– Od jutra będzie już tylko osiem dni bez dachu nad głową!!!

– Czy wytrzymam?

– Będą tylko namioty… ale pociechą jest to, że poniosą je tragarze.

 

 

Spacer po miasteczku w przerwie między ulewami pozwala zauważyć sporo stacji benzynowych… na butelki, czerwonoustych sprzedawców orzechów betelowych, oraz niski wzrost mieszkańców- średnio około metr czterdzieści?

 

 

W dalszą drogę ruszam z przystani w Dekai, gdzie cumują również promy i statki rzeczne do transportu  po rzece Braza- towarów  i wszelkiego sprzętu w stronę morza. Dróg w tej części  wyspy nie ma- duża koparka również opuszcza miasteczko na pokładzie promu. Wsiadamy w siedem osób do długiej łodzi: my, plus jeden od motorka- znający zakola rzek. Co chwila trzeba omijać kłody i drzewa płynące, lub zakotwiczone gałęziami na płyciznach. Płyniemy w dół rzeką Braza a potem kolejną Siret pod prąd, w stronę środka wyspy. Rzeki posiadają chyba same zakola, wiją się w lewo i prawo. Nasza łódź je ścina, nie dlatego, że krócej, ale z powodu omijania płycizn i wykrotów drzew. Od czasu do czasu wymijamy napędzane silnikami dłubanki. Umieszczenie wirników motorków na długiej  osi, pozwala pływać po płyciznach, ale powoduje również widowiskową fontannę z tyłu łódki. Niezwykle malownicze widoki, wysokie drzewa chlebowe wśród niskiej dżungli tropikalnej, niemożliwej do przebycia bez maczety. Ten tropikalny  las w pełni zasługuje na nazwę lasu deszczowego- leje dosłownie co chwilę. Kontempluję widoki spod peleryny, którą się szczelnie otuliłem. Po chwili- kilku minutach, deszcz zanika, ponieważ szybko płynąc uciekamy spod kolejnych chmur. Po drodze znikają za kolejnymi zakrętami grupki chat, z mieszkańcami żyjącymi z rzeki. Plastykowymi butelkami oznaczają pozatapiane w wodzie pułapki na ryby.

 

 

              Potem jeszcze tylko stacja benzynowa dla łodzi. Wymieniają na pełne kanistry z paliwem, a ja podziwiam Papuasa paradującego z wiosłem, oraz rybą podobną do suma.

 

 

              Po kilku godzinach płynięcia, dobijamy wczesnym popołudniem do brzegu w wiosce Mabul na terytorium Koruvai (Korowajów). Wychodzę z łódki, skacząc na brzeg w obawie przed zamoczeniem butów. Próżne  obawy, po kilku krokach i tak byłem mokry do kolan. Przemoczyłem nie tylko buty ale i spodnie- trzeba było stąpać w błocie do podudzia.

              – Cóż było robić? Rozpoczyna się moja survivalowa wyprawa.

Ku zaskoczeniu, po chwili idę po betonowej Main Street. Niestety droga się kończy już po siedemdziesięciu metrach, pomiędzy drewnianymi chatkami po obu stronach i obok tablicy, na której czytam, że drogę o wymiarach 2,5 na 70 metrów wyko nano rok temu za tyle i tyle  rupii indonezyjskich. Widok śmieszny w morzu błota dookoła, i wałęsającymi się czarnymi świniami. Prowadzą nas do większej chaty, pełniącej rolę wioskowego hotelu. Jest to domostwo na dwu i pół metrowych palach, którego podłoga składa się z w miarę prostych gałęzi i ułożonych poprzecznie grubszych patyków. Na nich z kolei znajdują się duże płaty kory drzewnej.

              Wszystko „cacy”, gdy postawię nogę na belce. Nauczyłem się szybko, gdy pękały mi pod stopami kolejne gałązki. Z przodu chaty znajdują się dwa zamknięte pomieszczenia przeznaczone dla kobiet z dziećmi. Mężczyźni u Korowajów śpią oddzielnie, w tej samej chacie na odsłoniętej podłodze z patyków. Zastanawiałem się,

– gdzie będziemy spali- wiedziałem że mamy być w namiotach?

Tymczasem wszystko, z wyjątkiem wspomnianego kawałka betonowej Main Road, było pod wodą a na pewno stało się grząskim terenem, w którym swobodnie czuły się tylko wieprzki. Po kilkunastu minutach już wiem. Namioty stawiają nam pod dachem na tej podłodze z patyków, w miejscu gdzie śpią mężczyźni. Z drugiej strony znajduje się kuchnia- też na tej podłodze ponad ziemią. Na patykach wykonano klepisko z ziemi i na nim płonie ognisko. Dwa grube bale drzewa palące się od wewnętrznej strony, są podporami  dla dużego: garnka, miski oraz czajnika. Pod bale podkładają mniejsze gałęzie- grube kłody wytrzymują na ogniu dłużej. Do toalety stąpam również po patykach, trzęsą się i wyginają pod moimi stu kilogramami.

              Noc jest długa!- dwanaście godzin- jestem prawie na równiku i… twarda karimata niewiele pomaga, czytaj wygładza kilkucentymetrowe odstępy pomiędzy gałęziami. Mamy problem, gdyż za kilka dni przypada Święto Niepodległości- 17 Sierpnia, i szefostwo wioski nie chce aby tragarze wyszli z nami. Negocjacje prowadzi Toni- nasz przewodnik plemienny. Zostawiamy prezenty, które kupiliśmy dla miejscowej szkoły. W końcu jest porozumienie i przed dziesiątą rano ruszamy. Ja niosę tylko plecaczek z kamerą oraz dwa i poł litra butelkowanej wody. Mój plecak wędruje na ramionach tragarza, wraz z namiotem, karimatą i mini kocem. Na naszą czwórkę przypada dziesięciu tragarzy, plus przewodnik Toni i kucharka Osolina. W grupie idzie dodatkowo pięć kobiet, niosących na głowach pakunki z wyżywieniem, ryżem, makaronem, owocami i warzywami.  Oczywiście są także garnki, miska i cały sprzęt obozowy. Kobietom towarzyszą dzieci w tym jeden maluszek przy piersi. Dwóch myśliwych, poza plecakami, dźwiga łuki z metalowymi grotami oraz strzelbę.

 

 

               Zagłębiamy się wężykiem w wiekowy las deszczowy, w którym to przyroda stanowi o wszystkim. My tylko przeciskamy się ledwo widocznymi ścieżynami, które czasem wokół wykrotów trzeba torować w gąszczu. Maczety dwóch przewodników nie próżnują. Gdy zatrzymuję się nie wiedząc gdzie iść, przewodnik podpowiada,

– tam! Nie widzisz tej przełamanej gałązki?

Ledwo ruszyliśmy, mam wszystko przemoczone: od potu pod spodem a na wierzchu od błota i deszczyku. Często trzeba przeprawiać się przez strumyki i rzeczki. Toni wycina mi ponad dwu metrowy kij. Przydaje się podczas pokonywania pni leżących w poprzek, oraz podczas wędrówki po kłodach wzdłuż nikłej ścieżyny. Pracuje dla mnie jako podpórka do łapania równowagi, zwłaszcza nad strumieniami, gdzie nie zawsze mam się czego złapać- a sprawności linoskoczka jakoś nigdy nie zdobyłem. Miejscowi w każdym razie, z plecakami z przodu i z tyłu, a kobiety z wielgachnymi pakunkami zaczepionymi na czole, przechodzą po kłodach w taki sposób, jak ja idę po chodniku. Tylko dwukrotnie byłem podtrzymywany, podczas pokonywania rzeczki trzy metry ponad powierzchnią rdzawej, wartkiej wody. Byłem naprawdę szczęśliwy na postojach i „żłopię” wodę, która natychmiast wszelkimi sposobami szuka sobie drogi na zewnątrz.

W południe lunch w postaci makaronu z jajkiem, i około piętnastej docieram do pierwszego obozowiska korowajskiego. Pośród drzew majaczy dom na wysokości około dziesięciu metrów. My zatrzymujemy się w długiej chacie, pełniącej rolę części  wspólnej dla tej grupki rodzin, a w zasadzie miejsca, gdzie kiedyś zamieszkiwała grupa rodzin. Obecnie żyje tam jedna osoba- stara kobieta, której wszyscy młodzi członkowie rodziny przenieśli się do wioski Mabul. Nie ma jej w domu- poszła do dżungli. Rozbijamy obóz we wnętrzu wspomnianej, dużej chaty. Jestem przemoczony całkowicie i z ulgą wyciągam nogi po ponad pięciogodzinnym marszu w błocie. Najbardziej w namiocie przydaje się część sypialniana, która przypomina moskitierę. Zabezpiecza przed dostępem owadów i jest przewiewnie. Jeszcze tylko kolacja około dziewiętnastej i leżę w szumie dżungli i deszczu grającego w strzesze chaty.

 

 

              Następny dzień zaczął się około dziesiątej po śniadaniu z kawą, i dwoma- przypominającymi naleśniki, podpłomykami z mączki sagowej. Dzień mi się dłuży- człapię, potykając się o cierniste liany. Leżą na dole i nie wiem, kiedy zaczepiam o  nie, usiłując łapać równowagę. Za to lunch wita mnie już o trzynastej, w kolejnej leśnej osadzie o nazwie Sinangatul.  Ta nazwa jest nazwiskiem zamieszkałych Korowajów. Znajdują się w niej cztery chaty: jedna na wysokości dziesięciu metrów, jedna na trzech i dwie tuż nad gruntem. Las dookoła wykarczowano, a obok przepływa rzeczka o szerokości około dziesięciu metrów.

 

 

              Poznajemy pięcioro mieszkańców… 

…………………………………….

Dalsza część opowieści znajdzie się w książce „Żyłem wśród ludzi pierwotnych”.

Ale jeżeli zechcesz oraz zaprosisz, przyjadę i opowiem o ponad tygodniu zamieszkiwania wśród plemienia… mieszkającego na drzewach i między innymi kanibalskich zwyczajach.

………………………………………

       Przewodnik Toni również jest Korowajem, mieszkającym na stale w mieście Jayapura. Zna zwyczaje i rozmawia z mieszkańcami dżungli „jak swój”. Właśnie on opowiedział  mi następny przypadek ludobójstwa, połączony ze skonsumowaniem ciała zabitego, który miał miejsce w roku 2002/3. Dwóch mężczyzn pochodzących z sąsiadujących w dżungli osad Korowajów i Kombajów, starało się o rękę Korowajki. Korowaj wyszedł za rywalem do lasu i tam go ustrzelił z łuku. Mają takie duże strzały, przypominające metalowym grotem oszczep. Ciało zostało skonsumowane!

              Ludzie, których odwiedziłem wydają się przyjacielscy i nie rozpuszczeni przez turystów. Bez problemów pozwalają się fotografować i chętnie opowiadają o swoich zwyczajach- oczywiście, jeżeli zdołasz się porozumieć. Warto być kolegą przewodnika.

Ale gdyby się Korowajom „podpadło”, to nie wiem, jak takie nieporozumienie dla białego delikwenta by się skończyło. Jedno jest pewne. Każdy wyjazd turystyczny do plemion jest przed rozpoczęciem wyprawy rejestrowany na ostatnim posterunku policyjnym, po wcześniejszym uzyskaniu specjalnej przepustki wjazdowej ze zdjęciem turysty. Mój kraj w Indonezji nazywany jest  Polandią, a dzięki pomocy lokalnego Biura Podróży, otrzymałem zezwolenie od razu na całą skomplikowaną trasę. Masz je niżej.

 

 

Ostatnia noc w chacie Korowajów nie dłużyła  mi się. Może dlatego, że wielogłos dzikiej, pierwotnej dżungli zmieniły „swojskie” odgłosy cykad, chrumkanie świń szwendających się pod podłogą, oraz pianie kogutów.

O ósmej rano pożegnałem się z dr Rupertem Stasch i zeszliśmy w dół po gliniastej skarpie do łodzi, do której już zapakowano nasze bagaże. Odjazd z tego bardzo ciekawego, niezwykle interesującego „końca świata”, zagubionego gdzieś w środku wyspy:

– z daleka od zewsząd,

– gdzie survivalowa przygoda dała mi „ostro w kość”,

– gdzie mieszkałem siedem dni wśród ludu naprawdę pierwotnego, chodzącego w tym co sami wykonają- łącznie z oryginalną osłoną… „duob”,

– mieszkającego także w konarach drzew,

przyjąłem, nie zgadniesz- z ulgą (czuję się skatowany), ale jednocześnie z żalem, że  „już się skończyło”!

              Pewnie piszę jakąś herezję, ale tak po prostu czuję. Zdaję sobie sprawę, że za kilka lat ci ludzie i te zwyczaje znikną bezpowrotnie. A jeżeli będą to w postaci „lipnego skansenu”.

 

 

Na koniec z czego żyją?

Ci „z lasu” głównie z: łowiectwa, zbieractwa, palmy sagowej i hodowli świń.

Korowajowie osiadli w stałych wioskach, z tego co wcześniej wymienieni, oraz dodatkowo: uprawy bananowców, drobnych warzyw i hodowli kur. Oczywiście wsie posiadają również sklep (w Mabul były dwa).

W drodze powrotnej rzekami nie padało, więc mogłem wyjąć sprzęt fotograficzny. Prowizoryczne domki na brzegach budują Korowajowie z wiosek, na czas kiedy robią to samo co Korowajowie z lasu. Posiadają oczywiście łodzie, które napędzają silnikami z długimi wałami śruby. Płyniemy szybko- około dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę, przynajmniej tak mi pokazuje GPS- łączna trasa z Dekai po nurcie rzek wynosi ponad sto kilometrów.

              Po drodze można zauważyć wioski plemienia Citak. Są bardziej zagospodarowane a na pewno mają bliżej do cywilizacyjnego zaopatrzenia, chociażby paliwa do łodzi i agregatów prądotwórczych. Największa wioska plemienna, Patipi numer Jeden, posiada nawet kościół katolicki.

              Wracam do hoteliku  w Dekai i piorę ciuchy w pralce. Nareszcie przestają śmierdzieć stęchlizną. Robię te notatki i cieszę się, że nikt w okolicy nie włącza muzyki na cały regulator, jak to miało miejsce w Mabul- po włączeniu agregatu prądotwórczego. Niestety znowu leje.

              Potem współtowarzysze wędrówki z Wiednia i Hong Kongu żegnają się, i odlatują do domu. Ja znowu samotnie tuptam zobaczyć bliżej miasteczko i następnego dnia odlatuję w papuaskie góry. Chcę pomieszkać wśród górskich plemion Doliny Baliem.

 

 

 

 

 

 

03-04-2012

Indonezja, zdjęcia cz.1:Sumatra, Jawa, Sulawesi, Flores

Wyspy Indonezji zwiedzone  podczas miesięcznej  trampingowej wyprawy objazdowej organizowanej przez Biuro Podróży w październiku i listopadzie 2007 roku.
Na Sumatrę z Singapuru przypłynąłem na stateczku o 19-wiecznym standardzie!!! Ciekawe rogate domy i … Jawa – najliczniej zamieszkana wyspa z największymi zabytkami Indonezji: zespoły świątynne, pałac  królewski, ale i … dymiące wulkany. Kolejna wyspa  Sulawesi z jej niesamowita kulturą „celebrowania śmierci” w okolicach Tana Toraja. Flores – jedna z najpiękniejszych wysp z „podwodnymi kwiatami”, oraz wulkanami.
Poniżej umieszczam galerię zdjęć z wyprawy. Obejrzyj również część II tej wyprawy: rejs po wyspach Parku Narodowego Komodo (słynne smoki z Komodo i Rinca), wyspy: Lombok oraz Bali.

ind_002

Zdjęcie 2 z 44

Jawa, Sumatra, Sulavezi, flores, Tau Tau, Wulkany, Bromo, Semeru, orangutany, groby, podroznik,prelekcje,film, z wyprawy

 

03-04-2012

Indonezja, zdjęcia cz.II: Park Narodowy Komodo, Lombok, Bali

 

Wyspy Indonezji zwiedzone  miesięczną  trampingową wyprawa objazdową z Biurem Podróży w październiku i listopadzie 2007 roku. W części I pokazałem wyspy: Sumatrę, Jawę, Sulawesi oraz Lombok.
Park Narodowy Komodo i Rinca z jego niesamowitymi głównymi mieszkańcami – smokami z Komodo. Warany – Varanus  Komodoensis, osiągają do 3 m długości i 150 kg wagi. Zainteresowanym prezentuję wykonane przeze mnie zdjęcia.
Obejrzyj również część I tej wyprawy: Sumatra, Jawa, Sulawesi i Flores.

450

Zdjęcie 1 z 39

Komodo, Rinca, warany z komodo, lombok,wulkany, Bali, swiatynie ,kecak, tatr cieni,filmy, z podrózy,prelekcje,

 

 

 

21-09-2017

Papua, Dolina Baliem

Dolina Baliem, Papuasi Dani.

Miałem obawy czy dolecę samolotem Trigana Air z Dekai do Wamena, ponieważ te krajowe loty odbywają się wyłącznie przy dobrej pogodzie.

Dokąd przybyłem?

  • Do Azji Wschodniej, do jednej z największych w świecie połaci lasu deszczowego.
  • Na spotkanie z jednymi z ostatnich, żyjących w górach, wyizolowanych plemion naszej planety.
  • Poznać fascynującą przyrodę Doliny Baliem- otoczonej szczytami górskimi, wiecznie zielonej, położonej nad rzeką z niedostępnym lasem tropikalnym.
  • Na kolejny kraniec „naszego świata” z miejscami nie skażonymi cywilizacją.

Chyba przyciągnęło mnie najbardziej plemię Dani, którego męscy przedstawiciele przykrywają  „swojego członka” krótkimi tykwami. Faktem jest, że większość odwiedzających indonezyjska Papuę turystów, traktuje ten górzysty region jako cel przyjazdu. Nic dziwnego, łatwo tutaj dotrzeć samolotem, a miasteczko Wamena jest dobrą bazą wypadową- bramą w okoliczne góry do górskich plemion, z których cześć była „łowcami głów”.

Dolina przez świat zewnętrzny została odkryta dopiero w połowie dwudziestego wieku, i wtedy stała się światową sensacją. Obecnie legenda o kanibalach nadal żyje, choć zjadanie ludzkiego mięsa, zostało zastąpione przez… chrześcijaństwo w tej czy innej formie.

Trawiaste spódnice i tykwy na penisach, powszechne do końca ubiegłego wieku, zostały zamienione na tańszą odzież w stylu „cywilizacyjnym”. Sądzę, że pod zasłoną odzieży i zachodniej religii, tradycyjny styl życia i wcześniejsze wartości pozostają silne.  

Po nocy  w hotelu w Wamenie pojechałem minibusem w rejon cieszącego się złą sławą miejsca niebezpiecznego, bazaru Jibama. Tam przesiadłem się na następny autobusik zmierzający w stronę Kuruku. Mają zwyczaj wyczekiwania na wypełnienie się busa do ostatniego  miejsca. Po pół godzinie zbierania się pasażerów i czterdziestu pięciu minutach jazdy, wysiadłem wraz z japońskim trampem w pobliżu wioski Mummy (mumia)- jest oddalona około trzysta metrów. Już po drodze nagabują nas usłużni przewodnicy w kotekach. Prowadzą do wioski, gdzie czeka grupka nagusów obojga płci i nagim drobniejszym przychówkiem. A wszystko po to, aby skasować po równowartości około jednego euro w miejscowej walucie (rupie Indonezji), za jedno zdjęcie jednej osoby! Znajduje się tam już grupka czterech Duńczyków… i wszyscy rezygnujemy z mocno wygórowanych oczekiwań.

Ja poszedłem pieszo dróżką w bok około pięćset metrów, do wioski Anemoigi, którą mi wcześniej pokazywano ze słowami „ceremonia”. W opłotkach wioski coś wykrzykuje nagi wojownik, wystrojony w: kotekę, naszyjnik, opaski z piórek na ramionach, oraz fantazyjnie powtykanymi we włosy dziesięcioma większymi piórami ( w górę, w bok i dół). W ręku ma łuk ze strzałą na cięciwie, a stoi na szczycie słupa ze splecionych grubych gałęzi. Krzyczy w języku Dani!

– Zrozum go!

Później jęknęła cięciwa… i strzała w moją stronę nie wyleciała. To wódz wioski Jali Mabul powitał gości!

 

 

 Po chwili już z nim plotkuję- posyła mnie do swojego syna Mariusa. Zza zakrętu ścieżki wychodzą młodzi jegomoście w „halimach”- w mowie Dani, czyli to samo co „koteka”- w angielskim, a wszystko to osłony na… „członka”. Wszyscy poprawiają na sobie różnorakie ozdoby. A to fantazyjne pióropusze dookoła głowy, takie nad czołem z wielgachnym kolorowym piórem, czy tylko ze splecionym z pnączy pierścieniem na głowie. Ciała częściowo wymalowane popiołem i gliną. Dekoracji dopełniają naszyjniki, pierścienie na rękach oraz dzidy i łuki.

Marius mnie odnajduje i łamanym językiem angielsko- indonezyjskim dogaduję się, że pozwalają mi z nimi zamieszkać. Mam nocować w okrągłej „chacie hotelu” dla gości. W przeszłości była domem najstarszej żony wodza Jali. Dookoła jest tylu, świecącymi nagimi pośladkami i „klejnotami” na wierzchu członków plemienia, gdyż oczekują na wspomnianych Duńczyków. Mnie prowadzą do chaty hotelowej i nie pozwalają uczestniczyć w „ceremonii” dla turystów- za to trzeba zapłacić prawie dwieście euro. Uzgadniam cenę za nocleg z kolacją i czekam. Przedstawienie trwa ponad trzy godziny ze śpiewami, tańcami, zabiciem oraz pieczeniem „w dole” świniaka, pokazami łuczniczo- oszczepniczymi … Następnie ceremonia przenosi się na podwórko z moją chatą, gdzie dołączają kobiety i dzieciaki. Całkiem niezły tłumek nagusów obojga  płci. Kobiety noszą wyłącznie trawiaste spódnice.

………….

Reszta opowieści znajdzie się w książce ” Wśród ludów pierwotnych”.

Jeżeli zaprosisz chętnie przyjadę i opowiem o pobycie wśród ludu Dani.

………….

Po powrocie do Wameny i hotelowym noclegu, w ostatni dzień zorganizowałem wycieczkę w przeciwną, południową stronę Doliny do Kalisie. Publiczny mikrobus jedzie miejscami po dziurach i wyrwach, zwłaszcza przy pokonywaniu szerokich koryt okresowych rzek. Po około pięćdziesięciu minutach, najdalej na południe można dojechać do Jetni PP. Niezwykle wyboisty trakt kończy się kilkaset metrów przed korytem rzecznym, które pokonać trzeba na boso po płyciźnie, lub po chybotliwych drągach nad rwącą wodą dopływu rzeki Baliem. Wybrałem drągi ponieważ nie chciało mi się zdejmować sandałów oraz skarpetek, i parę razy… zadrżały mi nogi!- nie tylko od chybotu drewna.

Dalej na trasie można wyłącznie pieszo. Dotarłem w półtorej godziny do Kubima. Tam pożegnał się ze mną przygodny znajomy z minibusu. Przy drodze dokupiłem wody i chciałem dojść do Kalisie, miejsca turystycznego, dokąd organizowane są dwudniowe trekkingi w góry. Wszystko dla podziwiania piękna natury, wysokogórskich krajobrazów i przełomów rzeki Baliem, zmierzającej w dół w kierunku równin, pokrytych lasem deszczowym i Morza Arafura.

Przy drodze Papuaski oferują banany i mandarynki z obowiązkowym, przyjaznym uśmiechem i podaniem ręki na powitanie. Ja niestety znam z lokalnego języka ludu Dani wyłącznie:

– Wa… Wa… Wa… (witaj, dziękuję i do widzenia) oraz nazwę kraju.

Spacer wzdłuż doliny jest niezwykle przyjemny, pośród dziko rosnącej trzciny cukrowej, tarasowych pól i coraz głośniejszym szumie rzeki gdzieś niżej. W końcu za Karima zboczyłem na wiszący most. Kobiety z wielgachnymi tobołkami niesionymi w chustach zaczepionych na głowach, żwawo po nim maszerują. Ja jednak się zastanowiłem po kilkunastu krokach. Zawieszone na trzech linach, częściowo połamane deski, jakoś ostrzegawczo protestują, trzeszcząc przy każdym kroku. A niżej kilkadziesiąt metrów do mętnych kaskad rzeki, zaczynającej „ryczeć”, pędząc coraz szybciej w dół.

– Ile one ważą?- czterdzieści, pięćdziesiąt kilogramów, przy swoich około metr czterdzieści wzrostu?

– A ja mam setkę- to tak jakby dwie i pół kobiety nagle obciążyło kruchą klepkę.

Nie chciałem przygód w stylu Indiany Jonesa, więc zawróciłem.

 

 

Po dalszych kilkudziesięciu minutach zrezygnowałem z  dalszej drogi, gdyż mój trakt zmienił się w stromą górską perć, wijącą się po stromiznach i osuwiskach kamiennych w  górę i dół. Muszę również tego samego dnia wrócić z powrotem. Spotykam pierwszego na południu doliny „kotekowca”. Idzie ścieżką w towarzystwie dwóch kobiet ubranych „po chrześcijańsku”. Sądzę, że im dalej turysta oddali się od miejskiego gwaru Wameny, tym więcej napotka tradycyjnego stylu życia mieszkańców. Mniej będzie odczuwalny „turystyczny skansen” czy turystyczne „ceremonie” z życia „łagodnych wojowników”.

Wracając przez przypadek natknąłem się na komunalne święto w okręgu Karima. Polega na gromadzeniu się wszystkich mieszkańców wśród tradycyjnych wioskowych chat pod strzechami, na które przynoszą to, czym dysponują. Najbardziej widowiskowe i nagradzane brawami zebranych, są żywe wieprze: niesione na drągu, wiezione w poprzek na motocyklu, czy zwyczajnie transportowane na karku. Kobiety niosą pakunki w chustach wraz ze swoim potomstwem. Poszczególne osady tej miejscowości gromadzą się przy  drodze, by potem razem wejść do miejsca uczty. Ostatnia grupa biegła z górki, niosąc ze śpiewem naręcza zieleniny- jak sądzę warzyw do jedzenia wraz z mięsem oraz do wyłożenia dołu (-ów) do pieczenia z kamieniami. Pieczenie tradycyjnym sposobem przy pomocy gorących kamieni, na wyżynach Doliny Baliem nazywają „bakau batu”, a tutaj na południu doliny „ulat sagu”. Najpierw rozpalają duży ogień z kamieniami w środku. Kiedy drewno zamieni się w popiół a kamienie staną się gorące, wtedy w dole lądują wiktuały spożywcze pośród kamieni owiniętych liśćmi.

 

 

Ciekawa wydała mi się ostatnia przygoda, podczas powrotnego przekraczania rzeki w drodze do minibusu. Znowu z lenistwa wybrałem przejście po drągach i… mało nie wpadłem do wody. Nieco zmęczony, samotnie, wolno przesuwałem  stopy, gdy jeden  z pniaków odsunął się w sposób przeze mnie nie przewidziany. W pewnej chwili zobaczyłem czarną, pomocną dłoń, która pomogła zachować równowagę. Widziałem wprawdzie starszaka w podobnym wieku, stojącego dłuższy czas przy mostku, ale nie zauważyłem

– kiedy wszedł za mną i został moim ANIOŁEM STRÓŻEM!

Odszedł z wprawą gimnastyka na swoją stronę rzeczki i niknął w krzakach, zanim zdążyłem mu podziękować.

            – Cóż!- warto było jednak się rozebrać i przejść  wodą.

Wydaje mi się, że obecnie w Dolinie Baliem turystyka jest bardzo ważną częścią życia mieszkańców. Trzydziestotysięczne miasto Wamena zamieszkuje wiele pokrewnych grup etnicznych, z których najbardziej wyróżniają się Dani, Lani i Yali. Ja nie potrafiłem ich odróżnić. W mieście w kotekach natrafiałem wyłącznie na nielicznych sprzedawców pamiątek. Im powędrowałem dalej w góry, tym bardziej spotykałem się z tradycyjnym stylem życia. Warto w Wamenie zajrzeć na bazary. Na pewno zaciekawią kolorytem.

 

 

Praktyka zwiedzania doliny może być rozmaita:

  • można wykupić niezwykle kosztowne wycieczki,
  • przyjechać samemu i zaraz po przylocie na lotnisku być przedmiotem molestowania hordy anglojęzycznych przewodników, którzy zaproponują za słoną opłatą różnej długości wycieczki- nawet do trzydziestu dni.
  • Wreszcie, można wszystko zrobić samemu, chociażby powędrować moimi śladami. Albo wynająć sprawdzonego przewodnika tylko na konkretny szlak.

Jak długo jeszcze?

            Obawiam się, że wkrótce Dani i inni znikną w tłumie ćwierć miliardowej indonezyjskiej populacji.

Czy ich zapamiętam?

Pozostaną w pamięci utrwaleni, nie tylko wskutek trudności z dotarciem do nadrzewnych Korowajów. Zostaną w niej podobnie jak pierwsza podróż na drugą stronę Wyspy Nowa Gwinea, zajmowana przez państwo Papua i Nowa Gwinea.

Niżej mapka trasy w Dolinie Baliem.

 

 

 

20-03-2018

film: Papua. Korowajowie- ludzie żyjący na drzewach

Ten film jest jednym z moich najbardziej niezwykłych. Dotarłem, tam gdzie prawie turyści nie docierają. Sam obejrzyj.

 

20-03-2018

film: Papua. Dolina Baliem- Papuasi Dani

Zapraszam na film z… końca świata? Odkryto ich dopiero sześćdziesiąt lat temu…

 

 

15-02-2020

Indonezja, Batam, relacja z podróży

Indonezja, Batam, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

Wyspy Riau (indonez. Kepulauan Riau, potocznie Kepri), są prowincją indonezyjską obejmująca kilka archipelagów na Morzu Południowochińskim- grupy wysp: Archipelag Riau, Wyspy Lingga, Wyspy Tambelan, Wyspy Anambas i Wyspy Natuna. Stolicą jest miasto Tanjungpinang. Podstawą gospodarki jest rozwinięty przemysł, wydobycie gazu ziemnego i… turystyka.

Największym miastem pozostaje Batam w Archipelagu Riau, z około 550 tysięczną populacją. Pięćdziesiąt lat temu było niewielką osadą, posiadającą tylko sześć tysięcy mieszkańców, rozwijającą się dzięki obsłudze turystów, głównie z pobliskiego Singapuru. Ustanowienie w 1989 roku strefy wolnocłowej spowodowało niezwykle dynamiczny rozwój handlu, przemysłu, bankowości i lawinowy przyrost liczby mieszkańców. Wybudowano nowoczesny port lotniczy, hotele, centra handlowe. Dzięki swemu położeniu miasto pełni także funkcję „bramy wjazdowej” do Indonezji od strony kontynentu azjatyckiego.

              Ja przez niewiedzę o dogodnym połączeniu promowym, do Batam początkowo zaplanowałem przelot samolotami. Miałem lecieć aż trzema, przez Kuala Lumpur- stolicę Malezji i Padang na Wyspie Sumatrze. Niestety niewiedza… kosztowałaby, oraz wydłużyła czas dojazdu. Przejazd  promem zwrócił mi jeden dzień, który już wykorzystałem w czasie wypadu do Myanmaru.

Podpowiadam  zainteresowanym, że promy wielu firm kursują bardzo często z Singapuru (40 minut do 1 godziny), oraz nawet z Johor Baru (2,5 godziny), za cenę około 20-25 €.

              Zwiedzanie Batam nie było zbyt atrakcyjnym zajęciem. Spacer czterogodzinny mi wystarczył, a potem przegoniła mnie pora deszczowa, chyba, że lubisz szwendać się po sklepach. Obejrzałem Muzeum Batam, Meczet Agung, centrum z kilkoma wieżowcami, przystań promów do Singapuru, park… i ruszyłem dalej.

No i zapomniałbym bym, zobaczyłem kilku turystów,… którzy zeszli ze stateczków na rundkę po domu towarowym, tamtejszych knajpkach, i chyba wrócili z powrotem do Singapuru.

              Niżej galeria zdjęć

 

 

Przejście do następnej relacji:Indonezja, Pontianak

Przejście do poprzedniej relacji: Malezja, Johor Baru

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

15-02-2020

Pontianak, Borneo Zachodnie, relacja z podróży

Pontianak, Borneo Zachodnie, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

              Przelot z Batam do Pontianak na wyspie Borneo zapamiętam, a to z powodu nawarstwiających się kłopotów linii lotniczej mającej głowę lwa w herbie. Lion Airlines najpierw odwołało zakupiony lot, oczywiście nie informując o  tym. Przypadkowo przyjechałem na lotnisko wcześniej, więc mogli na miejscu zamienić loty- z przesiadką w Dżakarcie. Zanim jednak doszło do wylotu, ten zamieniony do Dżakarty opóźnił się o dwie godziny, tak, że nie zdążyłem na przesiadkę. Otrzymałem hotel, no i przed ósmą rano następnego dnia doleciałem. A miałem pierwotnie przelotu nieco ponad godzinę…

W planach oglądania Pontianaku niczego to nie zmieniło. Rozpocząłem jak zwykle pieszo, od znajdującego się w centrum miasta małego parku z fontanną, pomnikiem równika i przystanią promową na drugą stronę rzeki.

– Tak, znajduję się dokładnie na równiku. Nawiasem mówiąc w tej podróży będę równoleżnik zerowy przekraczał kilkakrotnie.

Miasto leży we zachodniej części wyspy Borneo, w delcie rzeki Kapuas, i jest stolicą prowincji Borneo Zachodnie, 250 tysięcy mieszkańców, a cala aglomeracja miejska posiada ponad pół miliona. Najważniejszy port i centrum handlowe regionu: wywóz kopry, gumy, drewna, oleju palmowego; przemysł spożywczy, gumowy, drzewny. Historycznie Holendrzy założyli tu faktorię w 1778 roku.

Obecnie w tym muzułmańskim kraju 10% populacji  stanowią katolicy- mają swoją katedrę im. Świętego Józefa. Miasto jest rozlegle i najwygodniej, będąc samemu, korzystać z tanich taksówek motocyklowych.

Deltę rzeki pojechałem zobaczyć, siedząc na tylnym siodełku skutera. Najciekawszym zabytkiem jest tam Muzem Istana Kadriah- dawny Pałac Sułtański. W pobliżu znajduje się mały meczet, oraz egzotyczne domy biedoty na wodzie. Spędziłem tam nieco czasu oglądając życie: na rzece, oraz przy niej. Różnego typu krypy na wodzie, holowniki z barkami, promy w poprzek rzeki, łodzie, łódki… i łódeczki, również rybak z siecią. Przyjechałem za późno, właśnie się zwinął nieturystyczny bazar… Z żalem zdecydowałem się na powrót w  stronę hotelu- w końcu  popłynąłem łódką.

Następnego przedpołudnia znów byłem pasażerem skutera.

– Jak sądzisz, ile kosztuje przejechanie skuterem kilku kilometrów?

– Nie męcz się, niespełna 1 Euro!

Motocykl dowiózł mnie do muzeum Rumah Radakng, w którym zaprezentowano okazały długi dom plemienia Dajaków, głównych mieszkańców tego regionu wyspy. Dawniej kobiety Dajaków dziurawiły sobie uszy, wkładając w powstałe otwory różnorakie przedmioty. Miałem szczęście spotkać przy długim domu grupę umundurowanych kobiet armii indonezyjskiej, które zorganizowały w tym miejscu sesję fotograficzną z udziałem swoich koleżanek- Dajaczek, w strojach ludowych.

Dom Dajaków został przyozdobiony rzeźbami dzioborożców, a stroje Dajaczek posiadały długie pióra tych ptaków.

W pobliżu znajduje się również Muzeum Pontianaku- Kalimantan Barat. Cóż było robić, pożegnałem sympatyczne panie i odjechałem znowu na siodełku skutera do hotelu, a potem taksówką na lotnisko.

Niżej galeria zdjęć

 

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Borneo Wschodnie

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Batam

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

15-02-2020

Balikpapan, Borneo Wschodnie, relacja z podróży

Balikpapan, Borneo Wschodnie, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

              Balikpapan jest dużym portowym miastem po wschodniej stronie Wyspy Borneo. Trzeba powiedzieć,

– jaka ta wyspa jest duża? Otóż, obrazowo przestawiając, znacznie ponad dwukrotnie większa od Polski, podzielona pomiędzy: Indonezję, Malezję i mały Sułtanat Brunei. Jest trzecia w świecie pod względem wielkości po Grenlandii i Nowej Gwinei.

Lecąc nad nią widzi się bezkres lasów tropikalnych, w których można jeszcze spotkać np. orangutany, czy małe słonie leśne…

              Prawie milionowa aglomeracja miejska Balikpapan nie jest zbyt atrakcyjna turystycznie. Zwiedzałem pieszo i  przy pomocy mini busów. Najpierw aleją nadmorską w stronę portu na cyplu: wiele niezbyt ciekawych plaży, z mini knajpkami- ruchomymi straganami. Port nowoczesny, ale oprócz wielu drewnianych bud oferujących bilety, nie  zauważyłem pasażerów, podobnie jak innych turystów- poza piszącym te słowa.

Jestem praktycznie co kilka metrów sympatycznie zaczepiany po angielsku, ale gdy przychodzi do rozmowy, okazuje się, że ta zaczepka to jedyne znane słowa. Znajomość innych języków- poza lokalnymi, jest praktycznie zerowa.

Pozostał mi powrót minibusem do centrum i spacer wzdłuż głównej  ulicy miasta, żyjącego z ropy naftowej, przemysłu chemicznego, drzewnego, oraz wywozu towarów regionu: drewna, kauczuku i produktów wytwarzanych z palmy kokosowej. Miasto takie sobie, mnóstwo sklepików przy długim brzegu morskim nad Cieśniną Makasarską.

Najciekawszym okazał się nie turystyczny, niezwykle egzotyczny bazar, z np. suszonymi rybami, od największych, do takich o długości około 1,5 cm. Dodaj ogromne, dojrzale owoce tropikalne… ślina cieknie. Ale ile można ich próbować, w końcu na odczepnego zakupiłem kiść bananów. Przy bazarze od strony plaży rozlokowało się mnóstwo knajpek wszelkiej maści. Również takie, gdzie na stołach w pakuneczkach uplecionych z bananowca, leżały stałe składniki posiłku, typu tutejsze odmiany ziemniaczane, czy ryż. Klient sam sobie je serwuje, płacąc odpowiednio po konsumpcji.

Oczywiście, trzeba dodać  skwar i dużą wilgotność powietrza, powodujące, że po kilku szybszych krokach OCIEKAM…

Niżej galeria zdjęć

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Belitung

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Pontianak

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

27-02-2020

Tanjung Pandan, Wyspa Belitung, relacja z podróży

Tanjung Pandan, Wyspa Belitung, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

              Zwiedzam wyspę znajdującą się w środku „niczego”. Mnie interesują okolice miasta Tanjung Pandan, na Wyspie Belitung (indonezyjska prowincja Wyspy Bangka i Belitung). Nazwa Belitung, nawet znawcom regionu nic nie mówi.

 Mówi o tym rejonie świata nieco Wikipedia, a poza tym próżno by szukać jakiejkolwiek informacji w przewodnikach, itp.

„Leży pomiędzy Sumatrą a Borneo; od północy oblewa ją Morze Południowochińskie; od południa Morze Jawajskie; od zachodu cieśnina Gaspar oddzielająca od wyspy Bangka; od wschodu cieśnina Karimata oddzielająca od Borneo. Otoczona przez 189 mniejszych wysp…” Powierzchni niecałe 5 tysięcy km2, zamieszkiwanej przez około 200 tysięcy- głównie Malajów. Historycznie od XIX wieku władali tu Brytyjczycy, później Holendrzy, którzy rozpoczęli wydobycie cyny. Od 1950 r. należy do Indonezji.

Przez ponad 100 lat wyspa była de facto kopalnią cyny. Obecnie złoża się wyczerpują, kopalni prawie nie ma, a ponad 40% niegdyś dziewiczego terenu, zajmują równe szeregi plantacji palmy olejowej. Plusem są natomiast walory turystyczne w tym piękne piaszczyste plaże, z wiankiem rafy koralowej.

Dla turystyki wyspy zostały odkryte kilka lat temu, za sprawą popularnego tu filmu „Tęczowe oddziały”. Dziejąca się na wyspie akcja filmu zauroczyła widzów pięknymi widokami, że linie lotnicze zdecydowały się na regularne połączenia. Poza turystyką, wspomnianymi plantacjami palm olejowych, uprawia się tu palmy kokosowe, pieprz, kawę, kauczukowce…

Zwiedzałem wyspę pieszo: centralny placyk z górniczym pomnikiem czarnej bryły rudy, spacer po centrum, potem w stronę Plaży Tanjung Pandan. Dla mnie od pierwszej chwili był to skuterowy świat, oraz miejsce niezwykle przyjazne. Wszyscy przyjaźnie pozdrawiali jedynego białasa na ulicy.

Drugiego dnia ruszyłem od rana skuterkiem na północny kraniec wyspy, aby popatrzeć  na tutejsze piękne wysepki. Jest ich naście i w ciągu jednego dnia, korzystając z wynajętej rybackiej łódki, można wiele z nich dość dokładnie eksplorować.

Prawdą jest, że zwykle podróżnicy szukają właśnie nieznanych miejsc, nie zadeptanych przez tłumy turystów. Tutaj trochę tak jest. Może kiedyś będzie to turystyczna Mekka, typu Malediwy, Seszele czy Karaiby. Obecnie przyroda już jest, miejsce jest autentyczne, ale faktem jest także to, że prawie wszystkie plaże znajdują się przy przystaniach rybackich. Ludzie łowią ryby, porzucają na plaże resztki sieci, butelki, plamy benzyny… W pobliżu ludzkich siedzib, miasteczek, po prostu jest brudno.

 

Nieliczne wspaniałe, czyste plaże są zasługą właśnie rozwijającej się powoli turystyki, lub odległości od… ludzi. Nie wiem, czy doczekam kurortu o nazwie Belitung.

Niżej galeria zdjęć

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Wyspa Biak

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Balikpapan

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

27-02-2020

Biak, Wyspa Biak relacja z podróży

Biak, Wyspa Biak relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

Biak to indonezyjskie miasto i wyspa o tej samej nazwie, u wybrzeży Nowej Gwinei na Oceanie Spokojnym. 70- tysięczną populację stanowią przede wszystkim Papuasi.  Zwiedzałem pieszo a później wsiadłem na siodełko motocyklowej taksówki i jadąc przez kilka wiosek, objechałem główne atrakcje wyspy.

Powierzchnia nizinna i trochę pagórków. Żyją z uprawy palmy kokosowej i sagowca, rybołówstwa oraz turystyki. Podczas II wojny światowej wyspa była ważną bazą japońskiej floty (1942 – 1944), a następnie amerykańskiego lotnictwa. W pobliżu  Ambroben pozostały po nich Jaskinie Japońskie, połączone z mini Muzeum II Wojny Światowej.

Głównymi atrakcjami turystycznymi są tutaj: piękne plaże, miejsca do nurkowania, wspomniane jaskinie, ogród orchidei oraz ptaszarnia… Najpopularniejszą plażą jest Bośnik na wschodnim wybrzeżu, dobra do pływania z rurką.

Będąc na Papui, na pewno zwrócisz uwagę na obrzydliwy zwyczaj lekkiego narkotyzowania się przy użyciu orzechów palmy betelowej. Dosłownie wszędzie istnieją straganiki oferujące zestawy do żucia. Usta wypełnione jaskrawo-czerwonymi płynami i za przeproszeniem „charchanie”- wszędzie gdzie się da. Zauważyłem to zjawisko nawet w hali odlotów krajowych dużego portu lotniczego Jayapura. Trzech „czerwonoustych” płci obojga wyjęło plastykowy pojemnik z ozdobnego śmietnika, postawili pomiędzy sobą, i co jakiś czas strumień jaskrawo czerwonej mazi był energicznie wypluwany w pojemnik. Ich usta, wyglądały jak „u kanibali odpluwających nadmiar krwi”. Nie wzbudziło to żadnego zainteresowania, nawet lotniskowych służb porządkowych.

Na koniec coś przykrego i jednocześnie niezbyt odległego w czasie. Szóstego lipca 1998 roku na wyspie doszło do tragicznych wydarzeń, kiedy to indonezyjskie siły bezpieczeństwa dokonały krwawej wendetty na demonstrantach. Zabito na lądzie od kilkunastu do niemal 30 Papuasów (różne szacunki), a kolejnych do ponad 100 załadowano na statki i  zamordowano na otwartym morzu. Papuasi dążyli do separacji i przyłączenia się do sąsiedniego  kraju Papui i Nowej Gwinei. Krzyżowano te plany przez podział Papui i jak widać nie tylko.           

Niżej galeria zdjęć

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Sorong

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Tanjung Pandan

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

27-02-2020

Sorong, Papua Zachodnia, relacja z podróży

Sorong, Papua Zachodnia, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

Sorong jest 200 tysięcznym miastem portowym, gdzie doprowadzono rurociąg z ropą naftową… Oczywiście nadal znajduję się w Indonezji poza trasą- na Wyspie Nowej Gwinei, nad Oceanem Spokojnym w prowincji Papua Zachodnia. Sorong leży na północno-zachodnim krańcu półwyspu Ptasia Głowa.

Zajmują się również przemysłem spożywczym, stoczniowym, oraz wywożą koprę, drewno, żywice .W czasie II wojny światowej mieściła się tu japońska baza morska i lotnicza. Szybki rozwój miasta nastąpił  dopiero 50 lat temu w związku z wydobyciem ropy naftowej. No i nie można  zapomnieć o turystyce na sąsiednie wyspy i wysepki (bardzo popularne wśród przyjezdnych turystów). Najpopularniejszym kierunkiem są leżące na zachód od miasta Wyspy Raja Ampat, gdzie czas płynięcia wynosi około półtorej godziny.

Zwiedzałem miasto pieszo i mini busami (przejazd za 0,35€). Rozpocząłem od katedry katolickiej, potem przejazd do buddyjskiej Pagody Vihara  Buddha  Wreszcie do portu promowego. Zawróciłem w stronę wioski rybackiej i nastąpiło pierwsze spotkanie z porą deszczową. Po ustaniu ulewy poszedłem na spacer na brzeg morski w pobliżu hotelu, i odpłynąłem łódką na odległe o 5-10 minut płynięcia mini wysepki Doom Island (za 1€). Tam dorwała mnie ulewa po raz kolejny.

Zeźlony, wróciłem do hotelu i wyszedłem z niego na krótko przed  zmrokiem, na bazar w pobliżu brzegu morskiego na wprost hotelu i katedry. Okazał się bardzo egzotycznym miejscem, całkowicie nie skażonym turystyką.

Przywykłem już na Papui do mini sesji fotograficznych, oraz do „ciągłej muzyki: Hallo Mister i …foto…” Prawie nie muszę namawiać i prosić o zgodę na wykonanie zdjęć.

Jem pyszne kolacje w hotelu: ryż z owocami morza…             

Niżej galeria zdjęć

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Ambon

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Biak

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

27-02-2020

Ambon, Maluku Buru, relacja z podróży

Ambon, Maluku Buru, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

              W Ambon do hotelu w ścisłym centrum miałem 13 kilometrów, które obserwowałem z tylnego siedzenia motocyklowej taksówki.

Wyspa Ambon to miejsce dalekie,

– no bo jak nazwać lokalizację na Morzu Banda w Archipelagu Moluki (Maluku Buru), o którym niewiele napisano.

A po drodze miałem na co patrzeć, gdyż jechałem w górzystej okolicy, wzdłuż długiej, wąskiej zatoki- powiedziałbym fiordu. Najpierw po jednej, a potem po przejechaniu po garbatym moście, po drugiej stronie.

W okolicy hotelu miałem Pałac Gubernatora, pomniki Pattimura i Word Pace Gong Ambon, meczet Al- Fatah, wieże dwóch kościołów, oraz ulice centrum zapchane motocyklami i samochodami. Również riksze rowerowe z daszkiem- gdyż popaduje.

Uciekłem przed deszczem na indonezyjską, popularną zupę soto ayam z warzywami, kurczakiem i ryżem  (za 1,€). Drugim moim faworytem najczęściej jest nasi goreng (nudle na talerzu z różnymi dodatkami), oczywiście jeżeli nie znajdę grillowanego tuńczyka. No bo gdzie jeść tuńczyka, jak nie w regionach, gdzie go łowią w „słusznej wielkości”. Nie mógłbym tu spojrzeć… na puszkę z kawałkami tuńczyka, które tu odrzucają na targowiskach jako odpad.

Ambończyków jest około poł miliona, są pochodzenia melanezyjskiego i zajmują się uprawami przypraw korzennych: goździkowca, muszkatołowca, palm kokosowych i sagowych… Do tego trzcina cukrowa, rybołówstwo oraz przemysł stoczniowy i włókiennictwo. Przykładem tego ostatniego są liczne warsztaty krawieckie.

Historycznie rządzili tutaj: Portugalczycy, Anglicy i najdłużej Holendrzy, poza lokalnymi sułtanami. W latach 2000-2002 miały miejsce krwawe walki na tle religijnym pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami. Efektem była liczna emigracja, głównie do Holandii, oraz silne zniszczenie obu istniejących w mieście uniwersytetów.

W drugim dniu poszedłem wzdłuż wybrzeża w stronę portu morskiego, przystani promowej… I tu muszę napisać, że promy są różnej klasy. Na uwagę zasługują trasy linii Pelni. Część tych promów jest także o standardzie… sprzed wieku. Drewniane krypy, które w dolnej zakrytej części przewożą towary, a u  góry– najczęściej pod daszkiem z plandeki, pasażerów siedzących na pokładzie- na  macie. I tyle. Kiedyś w Archipelagu Komodo miałem okazje płynąc podobnym luksusem… i mój kręgosłup niemile to wspomina.

Zaraz za portem znajduje się bardzo duży bazar. Część hal targowych, stoisk sprzedażowych i lokalnych restauracyjek zbudowano nad wodami zatoki. Na pewno byłem tu jedynym turystą, zaglądałem kamerą w zakamarki bazarowe i spotkałem się z sympatycznym przyjęciem.

Zaczynam przyzwyczajać się do nie używania słów: egzotyczny, rzadko spotykany…, ponieważ w odwiedzanych ostatnio regionach, prawie WSZYSTKO jest takie.             

Niżej galeria zdjęć

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Ternate

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Sorong

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

27-02-2020

Ternate, Moluki Północne, relacja z podróży

Ternate, Moluki Północne, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

              Późnym popołudniem dotarłem na Wyspę Ternate, na Morzu Moluckim. Ternate to wyspa o dramatycznym kształcie regularnego stożka, którym jest czynny wulkan Gamalama. Wcale nie żartuję, ostatnio ożył raptem 9 lat temu. 100 tysięczne miasto Ternate, stolica Północnych Moluków, znajduje się u jego podnóża. Zasypiałem u stóp wulkanu w wielogłosie muezinów.

Na  dziewiątą rano zaplanowałem wyjazd motocyklem na objazd wyspy dookoła. Realizację planu jednak musiałem opóźnić, gdyż na uliczkę tuż przy hotelu przyszli bębniści, którzy ze swoimi instrumentami- rodzaj tamburynu obciągniętego skórą, oczekiwali na przyjazd Pana Młodego. Przez przypadek miałem okazję zobaczyć w pobliskim domu początek ceremonii ślubu  muzułmańskiego. Wkrótce nadjechał młody człowiek w stroju regionalnym, w towarzystwie swojej rodziny. Kobiety niosły symboliczne prezenty w tym buty panny młodej, dywanik modlitewny…, i w rytm muzyki wszyscy weszli do domu panny młodej, na dalszy ciąg ceremonii. Pomimo zaproszenia, nie pozostałem, gdyż musiałbym wybrać pomiędzy objazdem wyspy i tą ceremonią.

Wycieczka wynajętym skuterem trwała cztery godziny. Droga wokół kolistego wybrzeża jest tylko jedna  i posiada 48 kilometrów długości. Oglądałem po kolei: Pałac Sułtański; Fort  Tolukko; Lava Stone- park, w którym lawa dotarła do oceanu z czarną plażą, klifami i wulkanicznymi widokami. We  wiosce o tej samej nazwie był sezon na duriany. A potem dalej i dalej: plaża Sulamadaha z czarną plażą i dużymi  falami, oraz za łukiem skalnym mała zatoczka z normalną kamienistą plażą i taplającymi się ludźmi, którzy dotarli jadąc klifową ścieżką  pomiędzy pandamusami i widokiem na sąsiedni stożek wyspy Hiri; kolejna plaża Jikomalamo posiada nie wulkaniczny brzeg i nawet centrum nurkowe; Tolire Kecil jest wspaniałym zielonym jeziorem w skalistej dolince, z widokiem na stoki wulkanuj- jezioro zamieszkują krokodyle. Kolejne jezioro Tolike Besar nie jest tak widokowe. Fort Bentang był taki sobie- tylko mury. Kolejny  Kalamata Fort również posiadał tylko mury zewnętrzne, ale za to z widokami na sąsiednie   Wyspy Tidore, do których dopływa prom z przystani obok.

Wycieczkę zakończyły zakupy na markecie, gdzie nareszcie spróbowałem skórzasto podobnego owocu buan salak, który nieźle smakuje po obraniu skórki- wyjada się środek  i wyrzuca pestkę. Ostatni był Fort Oranje w Tarnaka- największy i jest gdzie pochodzić…

Co by nie powiedzieć o urodzie Północnych Moluków, mnie najbardziej podobały się widoki stożka w środku wyspy. Miałem przyjemność obejrzeć go ze wszystkich stron, widoki wspaniałe i na pewno było ciepło…

Oczywiście nie można zapominać, że kiedyś to były Wyspy Przyprawowe- wszędzie suszą aromatyczne specjały, u nas dostępne w małych torebeczkach. Tutaj leżały na skraju drogi i jadąc motocyklem… zapachy aż w nosie kręciły. Kiedyś, praktycznie wszystkie mocarstwa kolonialne ostro o nie walczyły, stąd tak duża ilość fortów.

Niżej galeria zdjęć

ternate, indonezja,

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Timor, Kupang

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Ambon

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

 

27-02-2020

Kupang, relacja z podróży

 Kupang, relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

              Kupang jest półmilionowym miastem na górzystej wyspie Timor nad Morzem Sawu. To również stolicą indonezyjskiej prowincji Małe Wyspy Sundajskie Wschodnie.

– Oj, mają tu tych archipelagów…

Od XVI wieku wyspy zajęte zostały przez Portugalczyków, którzy rywalizowali wiek później z Holendrami, a wszyscy chcieli przejąć produkcję i handel olejkiem sandałowym. W końcu wyspę Timor podzielono na pół i nazwano odpowiednio Timorem Portugalskim i Holenderskim. Część holenderska dostała się Indonezji, a portugalska obecnie jest samodzielnym państwem, i nazywa się Timorem Wschodnim.

Obecnie Kupang jest największym ośrodkiem produkcji olejku sandałowego, i dodatkowo: rybołówstwo, połów pereł oraz rzemiosło artystyczne…

Mnie to miasto niezbyt się spodobało, było bazą wypadową do Timoru Wschodniego oraz na Maluku Kisar. Prawdę mówiąc urokliwym okazał się rejon portu rybackiego z pobliską plażą. Choć gdyby masowo nie traktowali jej jako wysypisko, byłaby piękniejsza. Jak zwykle znajdujący się obok bazar był najciekawszy, nie tylko wskutek mojego powrotu do rejonu z krwistoustymi przeżuwaczami betelowymi.

Jest pora dojrzewania kokosów, więc przywykłem do gaszenia nimi pragnienia, oraz wyjadania kopry jako coś na mały głód.

Znów zmieniły się rysy twarzy, chyba bliżej im do papuaskich.

Niżej galeria zdjęć

 

 

 

 

 

Przejście do następnej relacji: Indonezja, Maluku Kisar

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Ternate

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

 

27-02-2020

Kisar, Maluku, Barat- Daya , relacja z podróży

 Kisar, Maluku, Barat- Daya , relacja z podróży (na luty 2020)

Tekst i foto: Paweł Krzyk

             

              Tropikalna Wyspa Kisar, znana również jako Yotowawa, jest małą wyspą należącą do indonezyjskiej prowincji Maluku i jest jedną z wysp Barat Daya (dosłownie Wyspy Południowo-Zachodnie). Ta wyspa znajduje się na północnym wschodzie od wyspy Timor, w obszarze o dużej aktywności tektonicznej.

Miałem bardzo poważny problem z dotarciem do tego odległego zakątka, pośrodku tropikalnych mórz  i  w sąsiedztwie wysp o nazwach … nic nie mówiących, nawet zagorzałym globtroterom.

(Podpowiadam za darmo). Kisar ma malutkie lotnisko o nazwie John J. Bakker, w pobliżu Desa Purpura na północnej stronie wyspy, pozwalające przyjąć samoloty 18 osobowe… Podobno mają je rozbudowywać. Na Kisar można:

– przylecieć z Ambon, Kupang i Surabaya.

– przypłynąć statkiem pasażerskim również z Ambon, Kupang (ok.30 godzin) i Surabaya.

Wyspa jest niewielka, jej wymiary to tylko 10,4 na 10,2 km. W ciągu 40 minut, można ją okrążyć łodzią motorową. Jest gęsto zamieszkana, przez około 18 tysięcy osób w 12 wioskach.

Najciekawsze na Molukach są jednak używane języki. Tutaj wiele gałęzi językowych z Timorów, oraz języki malajsko-polinezyjskie są endemicznymi. Przykładem może być, że konkretnym językiem władają małe grupy po około 1000 osób.

– Żartując, pójdziesz sobie do innej wioski i musisz rozmawiać w innym egzotycznie brzmiącym języku.

Na Kisar i okolicznych wysepkach głównym zajęciem jest rolnictwo na własne potrzeby, przede wszystkim uprawa palm sagowych. Zbierają też skorupy żółwi i eksportują do krajów, w których handel nie został zabroniony. Większość mieszkańców posiada papuaskie rysy twarzy.

Niżej galeria zdjęć

 

Przejście do następnej relacji: Timor Leste Oecussi

Przejście do poprzedniej relacji: Indonezja, Kupang

Przejście na początek trasy: Tajlandia, Khon Kaen…

 

 

 

 

 

12-05-2020

film: Z Batam na równik w Pontianak

oferuje film w jakości UHD, czas 13 minut

 

12-05-2020

film Balikpapan

oferuję film ze wschodniego Borneo w jakości UHD, czas 9 minut.

 

13-05-2020

film Belitung

Oferuję film w jakości UHD, czas 6 minut.

 

13-05-2020

film: Daleka od wszystkiego Wyspa Biak

Oferuję film w jakości UHD z krainy Papuasów…, Czas 13 minut.

 

13-05-2020

film: U Papuasów w Sorong

Oferuję film w jakości UHD z Zachodniej Papui, czas 14 minut.

 

14-05-2020

film: Na krańcu świata w archipelagu Moluków

Oferuję film w jakości UHD z miejsc niezwykle egzotycznych…Czas 14 minut.

 

14-05-2020

film: W cieniu wulkanu na Ternate

Oferuje film z podróży na północne Moluki, w jakości UHD. Czas 12 minut.

 

14-05-2020

film: Na krańcu świata w Timorze

oferuję film w jakości UHD, czas 8 minut.