Papua, Korowajowie, relacja z podróży

Korowajowie- podróż do epoki kamiennej.

 

Jestem w Indonezji ponownie. Tym razem głównym celem wyprawy są indonezyjskie plemiona prymitywne. Można je znaleźć na wyspie Nowa Gwinea. Jej zachodnia część należy do Indonezji i właśnie tam  się wybrałem. Na dotarcie potrzeba prawie dwóch dni podróży- lecę przez Doha w Katarze do stolicy Dżakarty. Mam pół dnia przerwy i nie chciało mi się nudzić na lotnisku. Do miasta jest godzina jazdy autobusem za trzy dolary. Miasto Dżakarta, stolica Indonezji, patrząc z kilkugodzinnego „punktu widzenia” wydało mi się mało ciekawe i bez spektakularnych zabytków. Popatrzyłem sobie na centrum miasta:

– narodowy pomnik, strzelistą wieżę w postaci płomienia,

– narodowe muzeum sztuki w pobliżu dworca kolejowego, oraz

– objechałem rikszą centralną dzielnicę miejską… takie sobie z mnóstwem motocykli i korkami.

Chyba zaczynam przywykać do dalekowschodniego nieporządku i swoistego klimatu, że zaczynam nie zwracać na niego uwagi.

 

 

Dalsze krajowe loty wieczorem doprowadziły mnie do Jayapura, regionalnej stolicy prowincji Papua lub Irian Jaya. Te nazwy oznaczają to samo. Obecnie indonezyjska Nowa Gwinea posiada dwie prowincje: Papuę oraz Papuę Zachodnią.

              Cała wyspa Nowa Gwinea posiada kilka naj…

Jest drugą co do wielkości wyspą świata. Rozmawia się na niej kilkuset plemiennymi językami. Całą zajmuje ludność nazywana  Papuasami, ale bardzo zróżnicowana- tam prawie każda wioska może należeć do innego plemienia i rozmawiać własnym językiem. Jednocześnie wyspa Nowa Gwinea jest jedną z najmniej zbadanych wysp świata od strony kulturowej, jak i geograficzno- przyrodniczej. Istnieje wiele dotychczas nieodkrytych gatunków roślin i zwierząt.

 

 

Wschodnia część wyspy jest państwem Papua i Nowa Gwinea. Przed wielu laty, podczas jednej z podróży dookoła świata wraz z moją małżonką zwiedziliśmy ją, i… do końca życia na trwale utkwiła nam w pamięci. Obecna wyprawa prowadzi do jeszcze bardziej dzikich obszarów, leżących w środkowych rejonach wyspy, gdzie nie ma lotnisk i dokąd nie prowadzą żadne drogi. Można trochę podpłynąć rzekami, a potem trzeba kilka dni wędrować pieszo.

Pierwszym celem wyprawy jest dotarcie do plemion Korowajów i Kombajów. Są to jedne z ostatnich odizolowanych plemion na Ziemi. Pomimo dziesiątek lat pracy misjonarzy, oraz postępującej globalizacji, tutaj możliwe jest napotkanie plemion nieskażonych cywilizacją. Ta podróż to prawdziwa wyprawa:

– przez najdziksze tropikalne lasy (nazywane czasami lasami deszczowymi),

– bagna,

– rzeczki, na których nie ma przepraw,

– do animistycznych wierzeń i rytuałów z epoki kamiennej naszej planety. Tutaj wiara w czary jest nadal celem życiowym i napawa strachem,

-i gdzie, jeszcze niedawno pokonanych wrogów skracano o głowę.

Pierwsi przybysze do ziem Korowajów dotarli dopiero niespełna czterdzieści lat temu. Przedtem zapuszczali się w te rejony wyłącznie wojownicy plemion Citak- łowców głów, traktujących Korowajów i Kombajów jako swoje terytorium łowieckie. Nic więc dziwnego, że w tych plemionach „ucieczka na drzewa” to sposób na uniknięcie zagrożeń. Budują swoje domostwa na drzewach na wysokości do około trzydziestu metrów. Uciekali na nie, nie tylko przed „łowcami” ze swojego i innych plemion.

Innym powodami było schronienie się przed złymi duchami, monstrami, którymi jak wierzą, napełnia się dżungla po nastaniu nocy. Sądzę, że równie ważnym powodem jest ucieczka przed owadami, które wilgotny klimat i częste opady mnożą w nadmiarze- to ta choroba oraz HIV zbierają wśród tubylców najwięcej ofiar.

Wyprawa w dzicz rozpoczęła się dla mnie, od przyłączenia się do ekspedycji organizowanej przez lokalne biuro turystyczne. Jest nas czworo, poza mną, dwóch Austriaków oraz Chińczyk z Hong Kongu, plus dwóch papuaskich opiekunów.

Lot turbośmigłowym samolocikiem Trigana Air z Jayapura nad zielonym morzem lasu tropikalnego, tylko z rzadka poprzecinanym wstążkami rzek i mikrych dróżek, po czterdziestu minutach zakończył się w Dekai. Jestem w niezłym hoteliku, jedynym w miasteczku… na końcu cywilizacji. Minusem było mycie się z garnuszka nad… muszlą szwedzką, oraz… grzmot deszczu na blaszanym dachu i strugi wody z okapu za oknem. 

– Od jutra będzie już tylko osiem dni bez dachu nad głową!!!

– Czy wytrzymam?

– Będą tylko namioty… ale pociechą jest to, że poniosą je tragarze.

 

 

Spacer po miasteczku w przerwie między ulewami pozwala zauważyć sporo stacji benzynowych… na butelki, czerwonoustych sprzedawców orzechów betelowych, oraz niski wzrost mieszkańców- średnio około metr czterdzieści?

 

 

W dalszą drogę ruszam z przystani w Dekai, gdzie cumują również promy i statki rzeczne do transportu  po rzece Braza- towarów  i wszelkiego sprzętu w stronę morza. Dróg w tej części  wyspy nie ma- duża koparka również opuszcza miasteczko na pokładzie promu. Wsiadamy w siedem osób do długiej łodzi: my, plus jeden od motorka- znający zakola rzek. Co chwila trzeba omijać kłody i drzewa płynące, lub zakotwiczone gałęziami na płyciznach. Płyniemy w dół rzeką Braza a potem kolejną Siret pod prąd, w stronę środka wyspy. Rzeki posiadają chyba same zakola, wiją się w lewo i prawo. Nasza łódź je ścina, nie dlatego, że krócej, ale z powodu omijania płycizn i wykrotów drzew. Od czasu do czasu wymijamy napędzane silnikami dłubanki. Umieszczenie wirników motorków na długiej  osi, pozwala pływać po płyciznach, ale powoduje również widowiskową fontannę z tyłu łódki. Niezwykle malownicze widoki, wysokie drzewa chlebowe wśród niskiej dżungli tropikalnej, niemożliwej do przebycia bez maczety. Ten tropikalny  las w pełni zasługuje na nazwę lasu deszczowego- leje dosłownie co chwilę. Kontempluję widoki spod peleryny, którą się szczelnie otuliłem. Po chwili- kilku minutach, deszcz zanika, ponieważ szybko płynąc uciekamy spod kolejnych chmur. Po drodze znikają za kolejnymi zakrętami grupki chat, z mieszkańcami żyjącymi z rzeki. Plastykowymi butelkami oznaczają pozatapiane w wodzie pułapki na ryby.

 

 

              Potem jeszcze tylko stacja benzynowa dla łodzi. Wymieniają na pełne kanistry z paliwem, a ja podziwiam Papuasa paradującego z wiosłem, oraz rybą podobną do suma.

 

 

              Po kilku godzinach płynięcia, dobijamy wczesnym popołudniem do brzegu w wiosce Mabul na terytorium Koruvai (Korowajów). Wychodzę z łódki, skacząc na brzeg w obawie przed zamoczeniem butów. Próżne  obawy, po kilku krokach i tak byłem mokry do kolan. Przemoczyłem nie tylko buty ale i spodnie- trzeba było stąpać w błocie do podudzia.

              – Cóż było robić? Rozpoczyna się moja survivalowa wyprawa.

Ku zaskoczeniu, po chwili idę po betonowej Main Street. Niestety droga się kończy już po siedemdziesięciu metrach, pomiędzy drewnianymi chatkami po obu stronach i obok tablicy, na której czytam, że drogę o wymiarach 2,5 na 70 metrów wyko nano rok temu za tyle i tyle  rupii indonezyjskich. Widok śmieszny w morzu błota dookoła, i wałęsającymi się czarnymi świniami. Prowadzą nas do większej chaty, pełniącej rolę wioskowego hotelu. Jest to domostwo na dwu i pół metrowych palach, którego podłoga składa się z w miarę prostych gałęzi i ułożonych poprzecznie grubszych patyków. Na nich z kolei znajdują się duże płaty kory drzewnej.

              Wszystko „cacy”, gdy postawię nogę na belce. Nauczyłem się szybko, gdy pękały mi pod stopami kolejne gałązki. Z przodu chaty znajdują się dwa zamknięte pomieszczenia przeznaczone dla kobiet z dziećmi. Mężczyźni u Korowajów śpią oddzielnie, w tej samej chacie na odsłoniętej podłodze z patyków. Zastanawiałem się,

– gdzie będziemy spali- wiedziałem że mamy być w namiotach?

Tymczasem wszystko, z wyjątkiem wspomnianego kawałka betonowej Main Road, było pod wodą a na pewno stało się grząskim terenem, w którym swobodnie czuły się tylko wieprzki. Po kilkunastu minutach już wiem. Namioty stawiają nam pod dachem na tej podłodze z patyków, w miejscu gdzie śpią mężczyźni. Z drugiej strony znajduje się kuchnia- też na tej podłodze ponad ziemią. Na patykach wykonano klepisko z ziemi i na nim płonie ognisko. Dwa grube bale drzewa palące się od wewnętrznej strony, są podporami  dla dużego: garnka, miski oraz czajnika. Pod bale podkładają mniejsze gałęzie- grube kłody wytrzymują na ogniu dłużej. Do toalety stąpam również po patykach, trzęsą się i wyginają pod moimi stu kilogramami.

              Noc jest długa!- dwanaście godzin- jestem prawie na równiku i… twarda karimata niewiele pomaga, czytaj wygładza kilkucentymetrowe odstępy pomiędzy gałęziami. Mamy problem, gdyż za kilka dni przypada Święto Niepodległości- 17 Sierpnia, i szefostwo wioski nie chce aby tragarze wyszli z nami. Negocjacje prowadzi Toni- nasz przewodnik plemienny. Zostawiamy prezenty, które kupiliśmy dla miejscowej szkoły. W końcu jest porozumienie i przed dziesiątą rano ruszamy. Ja niosę tylko plecaczek z kamerą oraz dwa i poł litra butelkowanej wody. Mój plecak wędruje na ramionach tragarza, wraz z namiotem, karimatą i mini kocem. Na naszą czwórkę przypada dziesięciu tragarzy, plus przewodnik Toni i kucharka Osolina. W grupie idzie dodatkowo pięć kobiet, niosących na głowach pakunki z wyżywieniem, ryżem, makaronem, owocami i warzywami.  Oczywiście są także garnki, miska i cały sprzęt obozowy. Kobietom towarzyszą dzieci w tym jeden maluszek przy piersi. Dwóch myśliwych, poza plecakami, dźwiga łuki z metalowymi grotami oraz strzelbę.

 

 

               Zagłębiamy się wężykiem w wiekowy las deszczowy, w którym to przyroda stanowi o wszystkim. My tylko przeciskamy się ledwo widocznymi ścieżynami, które czasem wokół wykrotów trzeba torować w gąszczu. Maczety dwóch przewodników nie próżnują. Gdy zatrzymuję się nie wiedząc gdzie iść, przewodnik podpowiada,

– tam! Nie widzisz tej przełamanej gałązki?

Ledwo ruszyliśmy, mam wszystko przemoczone: od potu pod spodem a na wierzchu od błota i deszczyku. Często trzeba przeprawiać się przez strumyki i rzeczki. Toni wycina mi ponad dwu metrowy kij. Przydaje się podczas pokonywania pni leżących w poprzek, oraz podczas wędrówki po kłodach wzdłuż nikłej ścieżyny. Pracuje dla mnie jako podpórka do łapania równowagi, zwłaszcza nad strumieniami, gdzie nie zawsze mam się czego złapać- a sprawności linoskoczka jakoś nigdy nie zdobyłem. Miejscowi w każdym razie, z plecakami z przodu i z tyłu, a kobiety z wielgachnymi pakunkami zaczepionymi na czole, przechodzą po kłodach w taki sposób, jak ja idę po chodniku. Tylko dwukrotnie byłem podtrzymywany, podczas pokonywania rzeczki trzy metry ponad powierzchnią rdzawej, wartkiej wody. Byłem naprawdę szczęśliwy na postojach i „żłopię” wodę, która natychmiast wszelkimi sposobami szuka sobie drogi na zewnątrz.

W południe lunch w postaci makaronu z jajkiem, i około piętnastej docieram do pierwszego obozowiska korowajskiego. Pośród drzew majaczy dom na wysokości około dziesięciu metrów. My zatrzymujemy się w długiej chacie, pełniącej rolę części  wspólnej dla tej grupki rodzin, a w zasadzie miejsca, gdzie kiedyś zamieszkiwała grupa rodzin. Obecnie żyje tam jedna osoba- stara kobieta, której wszyscy młodzi członkowie rodziny przenieśli się do wioski Mabul. Nie ma jej w domu- poszła do dżungli. Rozbijamy obóz we wnętrzu wspomnianej, dużej chaty. Jestem przemoczony całkowicie i z ulgą wyciągam nogi po ponad pięciogodzinnym marszu w błocie. Najbardziej w namiocie przydaje się część sypialniana, która przypomina moskitierę. Zabezpiecza przed dostępem owadów i jest przewiewnie. Jeszcze tylko kolacja około dziewiętnastej i leżę w szumie dżungli i deszczu grającego w strzesze chaty.

 

 

              Następny dzień zaczął się około dziesiątej po śniadaniu z kawą, i dwoma- przypominającymi naleśniki, podpłomykami z mączki sagowej. Dzień mi się dłuży- człapię, potykając się o cierniste liany. Leżą na dole i nie wiem, kiedy zaczepiam o  nie, usiłując łapać równowagę. Za to lunch wita mnie już o trzynastej, w kolejnej leśnej osadzie o nazwie Sinangatul.  Ta nazwa jest nazwiskiem zamieszkałych Korowajów. Znajdują się w niej cztery chaty: jedna na wysokości dziesięciu metrów, jedna na trzech i dwie tuż nad gruntem. Las dookoła wykarczowano, a obok przepływa rzeczka o szerokości około dziesięciu metrów.

 

 

              Poznajemy pięcioro mieszkańców… 

…………………………………….

Dalsza część opowieści znajdzie się w książce „Żyłem wśród ludzi pierwotnych”.

Ale jeżeli zechcesz oraz zaprosisz, przyjadę i opowiem o ponad tygodniu zamieszkiwania wśród plemienia… mieszkającego na drzewach i między innymi kanibalskich zwyczajach.

………………………………………

       Przewodnik Toni również jest Korowajem, mieszkającym na stale w mieście Jayapura. Zna zwyczaje i rozmawia z mieszkańcami dżungli „jak swój”. Właśnie on opowiedział  mi następny przypadek ludobójstwa, połączony ze skonsumowaniem ciała zabitego, który miał miejsce w roku 2002/3. Dwóch mężczyzn pochodzących z sąsiadujących w dżungli osad Korowajów i Kombajów, starało się o rękę Korowajki. Korowaj wyszedł za rywalem do lasu i tam go ustrzelił z łuku. Mają takie duże strzały, przypominające metalowym grotem oszczep. Ciało zostało skonsumowane!

              Ludzie, których odwiedziłem wydają się przyjacielscy i nie rozpuszczeni przez turystów. Bez problemów pozwalają się fotografować i chętnie opowiadają o swoich zwyczajach- oczywiście, jeżeli zdołasz się porozumieć. Warto być kolegą przewodnika.

Ale gdyby się Korowajom „podpadło”, to nie wiem, jak takie nieporozumienie dla białego delikwenta by się skończyło. Jedno jest pewne. Każdy wyjazd turystyczny do plemion jest przed rozpoczęciem wyprawy rejestrowany na ostatnim posterunku policyjnym, po wcześniejszym uzyskaniu specjalnej przepustki wjazdowej ze zdjęciem turysty. Mój kraj w Indonezji nazywany jest  Polandią, a dzięki pomocy lokalnego Biura Podróży, otrzymałem zezwolenie od razu na całą skomplikowaną trasę. Masz je niżej.

 

 

Ostatnia noc w chacie Korowajów nie dłużyła  mi się. Może dlatego, że wielogłos dzikiej, pierwotnej dżungli zmieniły „swojskie” odgłosy cykad, chrumkanie świń szwendających się pod podłogą, oraz pianie kogutów.

O ósmej rano pożegnałem się z dr Rupertem Stasch i zeszliśmy w dół po gliniastej skarpie do łodzi, do której już zapakowano nasze bagaże. Odjazd z tego bardzo ciekawego, niezwykle interesującego „końca świata”, zagubionego gdzieś w środku wyspy:

– z daleka od zewsząd,

– gdzie survivalowa przygoda dała mi „ostro w kość”,

– gdzie mieszkałem siedem dni wśród ludu naprawdę pierwotnego, chodzącego w tym co sami wykonają- łącznie z oryginalną osłoną… „duob”,

– mieszkającego także w konarach drzew,

przyjąłem, nie zgadniesz- z ulgą (czuję się skatowany), ale jednocześnie z żalem, że  „już się skończyło”!

              Pewnie piszę jakąś herezję, ale tak po prostu czuję. Zdaję sobie sprawę, że za kilka lat ci ludzie i te zwyczaje znikną bezpowrotnie. A jeżeli będą to w postaci „lipnego skansenu”.

 

 

Na koniec z czego żyją?

Ci „z lasu” głównie z: łowiectwa, zbieractwa, palmy sagowej i hodowli świń.

Korowajowie osiadli w stałych wioskach, z tego co wcześniej wymienieni, oraz dodatkowo: uprawy bananowców, drobnych warzyw i hodowli kur. Oczywiście wsie posiadają również sklep (w Mabul były dwa).

W drodze powrotnej rzekami nie padało, więc mogłem wyjąć sprzęt fotograficzny. Prowizoryczne domki na brzegach budują Korowajowie z wiosek, na czas kiedy robią to samo co Korowajowie z lasu. Posiadają oczywiście łodzie, które napędzają silnikami z długimi wałami śruby. Płyniemy szybko- około dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę, przynajmniej tak mi pokazuje GPS- łączna trasa z Dekai po nurcie rzek wynosi ponad sto kilometrów.

              Po drodze można zauważyć wioski plemienia Citak. Są bardziej zagospodarowane a na pewno mają bliżej do cywilizacyjnego zaopatrzenia, chociażby paliwa do łodzi i agregatów prądotwórczych. Największa wioska plemienna, Patipi numer Jeden, posiada nawet kościół katolicki.

              Wracam do hoteliku  w Dekai i piorę ciuchy w pralce. Nareszcie przestają śmierdzieć stęchlizną. Robię te notatki i cieszę się, że nikt w okolicy nie włącza muzyki na cały regulator, jak to miało miejsce w Mabul- po włączeniu agregatu prądotwórczego. Niestety znowu leje.

              Potem współtowarzysze wędrówki z Wiednia i Hong Kongu żegnają się, i odlatują do domu. Ja znowu samotnie tuptam zobaczyć bliżej miasteczko i następnego dnia odlatuję w papuaskie góry. Chcę pomieszkać wśród górskich plemion Doliny Baliem.