Falklandy, Malwiny, relacja z podróży
Falklandy. Czołem, Panie Pingwin!
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Zwiedzam ten daleki egzotyczny zakątek świata, jako pierwszy w czasie samotnej podróży, która nazwałem „Południowo-Atlantycką Odyseją”. Długo się nad nią zastanawiałem i w końcu postanowiłem połączyć, kilka planów podróżniczych w jedną długą, ponad dwu-miesięczną wyprawę, realizowaną różnymi środkami lokomocji. Trasa zaczyna się na południu Ameryki Południowej, skąd zrobiłem wypad na Falklandy. Następnie wracam do Chile i Argentyny aby zwiedzić Patagonię i Ziemię Ognistą, i by w argentyńskim Ushuaia wsiąść na polarny statek wyprawowy i ruszyć na Antarktydę. Następnie z Półwyspu Antarktycznego chcę popłynąć środkiem Atlantyku, aż do równika, po drodze zwiedzając kilka wysp-państw/terytoriów, z ostatnim Capo Verde. Wyprawę kończę zwiedzeniem stolicy Portugalii Lizbony. Trasa wiedzie przez niesamowicie egzotyczne i niezmiernie rzadko odwiedzane miejsca. Będą to państwa przynależne do czterech kontynentów, a na nich: fiordy, lodowce, pampa argentyńska, liczne parki narodowe, góry lodowe, wieczna zmarzlina, tereny bardzo zimne i na końcu gorące, są i miejsca niezamieszkane- całkowicie bez cywilizacji.
Informacje praktyczne dotyczące Falklandów znajdziesz TUTAJ (kliknij). Wylądowałem samolotem chilijskich Lan Air na terenie brytyjskiej bazy wojskowej Mont Pleasent, w której już na początku zaskoczył ogromny znak zakazu fotografowania. Sama odprawa była szybka i już po kilku minutach siedziałem w małym busiku, jadącym do oddalonej o 55 km stolicy Stanley. Krajobraz wokół szutrowej drogi był raczej monotonny i surowy. Przeważają szerokie równiny porośnięte wrzosowiskami, oraz burą beżowo-żółtą trawą, poprzetykane niskimi wzgórzami i grupkami skał. Na Falklandach w ogóle nie ma drzew. W stolicznej Sandey dostaję pokój, u przemiłej ponad 70 letniej właścicielki niewielkiego domku- pensjonatu typu „łóżko i śniadanie” ( Key’s B&B). Ta angielska lady posiada tylko dwa pokoiki, i serwuje bardzo smaczne obfite angielskie śniadania. Można przenocować również we własnym namiocie w ogródku, na trawniku w towarzystwie licznych mini krasnali. Ta „stolica” to nieco ponad 2 tysiące mieszkańców, w liczącym 3140 obywateli kraju, będącym brytyjskim terytorium zamorskim. Państwo jest wyspiarskie z dwoma dużymi wyspami: wschodnią i zachodnią, oraz prawie niezamieszkanymi około 700 mniejszymi. Jest popołudnie w przyjemnym słoneczku, choć „upiorny wiaterek” chce urwać głowę. Rzucam plecak i idę na spacer po centrum. Podobnie cały następny dzień. Niżej na zdjęciach pokazuję widok na miasto, oraz centrum w pobliżu portu. Ślady pingwinich łapek prowadzą do Informacji Turystycznej.
Na kolejnych zobaczysz zabytkowy dom jubilera i jeden z kolorowych domków mieszkalnych. Zwykle przed nimi stoją samochody terenowe, a za nimi zbiorniki na olej opałowy i duże butle na gaz do gotowania.
W centrum jeżeli zechcesz: zwiedzisz za drobna opłatą ładne niewielkie Muzeum Stanley, wejdziesz do dwóch kościołów: anglikańskiego i katolickiego, kupisz egzotyczne znaczki na poczcie, czy napijesz się piwa w „angielskim” barze. Gdybyś zapomniał gdzie jesteś, przypomną ci o brytyjskim pochodzeniu tego kraju: czerwone czynne budki telefoniczne, i skrzynka na listy (foto). Pisząc o Falklandach nie sposób zapomnieć o historii wysp, oraz całkiem niedawnej wojnie o Falklandy. Próby zdobycia Falklandów były czynione od XVI wieku przez: Brytyjczyków, Hiszpanów, Francuzów, Niemców i Argentyńczyków. Ci ostatni w 1982 roku zdobyli zbrojnie wyspy, na czas dwóch miesięcy. Brytyjczycy wysłali w odwecie potężną flotę, która po krótkiej walce rozgromiła wojska argentyńskie. Przypomina o tym pomnik z listami poległych Brytyjczyków. Jest jeszcze inna, całkiem realna pamiątka tych czasów. Broniący się Argentyńczycy pozostawili w 300 miejscach, grubo ponad 20 tysięcy plastykowych min przeciwpiechotnych. Tereny z tymi trudnymi do wykrycia i usuniecia materiałami wybuchowymi, ogrodzono i oznaczono- tak było taniej.
W czasie 2 godzinnego spaceru do Gypsy Cove, mogłem się przekonać, że wspaniała zatoka z turkusową wodą może być „najładniejszym polem minowym”. Tylko razi ten drut kolczasty i znaki z trupimi główkami. Nie wolno tam wchodzić, choć pingwiny Magellana hasają swobodnie, i nic się nie dzieje (są za lekkie). Podczas spacerów można podziwiać przy plażach, malownicze szczątki starszych i nowszych wraków. Często spotykanymi ptakami w okolicy Stanley były dzikie gęsi. Te niżej na fotce to Gęsi Upland.
Po drodze do mini lotniska w odległości kilku kilometrów, znajduje się drogowskaz, na którym turyści i stacjonujący tutaj żołnierze przybijają tabliczki, z nazwami swoich miejscowości i odległością do nich. Znalazłem cztery z „naszymi” nazwami; Gdańsk i okolice. Była też i taka gdzie nasz zakochany rodak, napisał odległość do „Kasi” (niecałe 14 tysięcy km)! Ja do mojej Basi wypisałbym około 13900 km. Najdalsza odległość była jednak wypisana, pewnie przez marynarzy z … Murmańska (17.900 km). Dwa dni spędziłem na Wyspie Saunders. Podekscytowany przyleciałem 8 miejscowym mini samolocikiem, w którym razem z pilotem zajmowaliśmy tylko 4 miejsca. Ważą nas razem z bagażem, a potem niecała godzina lotu nad buro- beżowymi wysepkami, z licznymi rzekami, jeziorkami, i poszarpaną linią brzegową: większych i całkiem malutkich kawałków lądu. Nagle kawałek łąki z szutrowym kawałkiem lądowiska, i jestem na miejscu. Całe lotnisko składa się z rękawa pokazującego kierunek wiatru, i szopy na przyczepę bagażową ze sprzętem gaśniczym, Czeka na nas 2-ch z pięciu mieszkańców wyspy: Suzan i ubrany w workowaty drelichowy kombinezon- grubasek David. Ta rodzina jest właścicielami wyspy.
Kupujemy drobne zakupy w jednym z budynków gospodarczych na ich farmie, i już po ponad godzinie jazdy, mocno zużytym landrowerem po całkowitym bezdrożu, jestem z sympatyczną parą Anglików w The Neck (przesmyk). Patrzę na ten wąski pasek lądu, łączący dwa pasma niskich wzgórz na wyspie. Z obu stron przesmyku plaże i fale oceaniczne, a na samym przesmyku spotykam wszystkie cztery gatunki tutejszych pingwinów, i mnóstwo innych latających stworów. Czuję się jak na środku pustyni, lub w dzikim ptasim raju. Oba wnioski są uzasadnione: wszędzie jest daleko, oraz te stworzenia skrzydlate nie za bardzo uciekają ode mnie. Jedne pociesznie przebierając nogami i machając nielotnymi skrzydłami-jak rękoma obiema naraz do tyłu. Krzyczą na siebie nawzajem i może też na mnie: arrrr! Krrrrrrr! Te drugie latające, wolą odejść nieco na nogach, niż odlecieć. Na zdjęciach: nasz transport, miejsce noclegowe, oraz jedno z setek zrobionych tego dnia zdjęć.
Pierwsze pokazuję te ptaki, które sfotografowałem jako pierwsze. Ten podobny do orła drapieżny ptak nazywa się Caracara. Było ich tyle wokół naszego domku, że nazwałem je kurczakami. Nazwa pochodzi od wydawanych krzyków. Drugim jest Pied Oystercatcher- mniejszy ptaszek z czerwonym dziobem.
Najliczniejsze na plaży i pobliskich torfowiskach, są pingwiny białobrewe (Gantoo). Bardzo mi przypominają oglądane z wnukami odcinki „Pingwinów i Madagaskaru”, tylko… jak tu poznać wśród dziesiątków tysięcy, który przypomina Kowalskiego, a który Szeregowego… Na zdjęciach Pingwiny Gantoo (białobrewe).
Najbardziej podobają mi się jednak te największe- Pingwiny Królewskie. Dochodzą do prawie 1 metra wzrostu, i mają głowy lekko pomarańczowe. Są jeszcze większe Cesarskie, ale te można spotkać wyłącznie daleko na Antarktydzie. Sądzę, że te dwa największe gatunki są odpowiedzialne, za stereotypowy obraz pingwina w ludzkiej świadomości. Dopuszczają mnie na 2-3 metry od siebie, a nawet po spłoszeniu oddalają się wolno dostojnie, i tak elegancko kołysząc się na boki.
Fotografowanie i filmowanie nie ma końca. Chodzę pomiędzy kolejnymi pingwinimi grupami. Obserwuję zabawne scenki: spoglądania na mnie prawie kręcąc głową dookoła, spania ze zwieszoną głową, pokrzykiwania na siebie, wskakiwania i… wyskakiwania z wody (kojarzy mi się przysłowiowy Filip…). Pomiędzy pingwinami odpoczywają inne grupy ptactwa: mnóstwo gęsi, kaczek… Najwięcej jest Albatrosów Czarnobrewych- aż 75% światowej populacji zamieszkuje na Falklandach. Na zdjęciach albatros zajadający się ogromną wyrzuconą na brzeg meduzą, i po spłoszeniu podrywający sie do lotu.
Sporo radości miałem z fotografowania małych śpiochów- pingwinów skalnych. Podchodziłem nawet na metr odległości i ledwo mnie zauważały. Wyglądają ze swoimi zawadiackimi czuprynkami na głowie, i czerwonymi oczkami,… jak ktoś po nadużyciu napojów… wyrwany ze snu bladym świtem. Ale jak już się obudzą, potrafią nieźle pokrzykiwać tez na siebie, a potem skoczyć na inne miejsce wyżej lub niżej na skale. Drugim mniejszym gatunkiem są Pingwiny Magellana (50- kilka centymetrów wzrostu). Są bardziej płochliwe, i trzymają się w grupkach. Na zdjęciach masz grupkę Magellanów wchodzącą do wody, oraz sprzeczkę pingwinów skalnych.
Pingwiny można podglądać również w innych miejscach Falklandów. Następnym miejscem z trzema gatunkami, z najliczniejszą grupą królewskich można zobaczyć, wybierając się ze Stanley, na samochodową jednodniową wycieczkę do Volunteer Point. Na pięknej plaży z pofałdowanymi wydmami, zobaczyłem ponad tysięczną kolonię tych największych kolorowych pingwinów królewskich, oraz mniejsze grupy Magellanów i Gentoo. Podglądałem również lwy morskie. No i znowu człowiek fotografuje jak szalony… Falklandy znane są tez jako miejsce do wędkowania. Ludzie tu żyją głównie z hodowli owiec, rybołówstwa i turystyki. W Anglii żartują sobie z Falklandów, nazywając ich największą w świecie zamrażalnią baraniny. Strony niedawnego konfliktu utrudniają sobie życie: gospodarczo, kogoś nie wpuszczając, nie przepuszczając np. samolotów, zakazując innym handlu z Falklandami, itd. Lista zniewag i kuksańców jest długa, i nie wygląda na to aby miało było lepiej. Odpowiedzią Falklandczyków są referenda mieszkańców, dotyczące przynależności państwowej. W ostatnim sprzed roku, tylko trzech głosujących chciało przyłączenia do Argentyny!!! W zależności od sympatii politycznych Twoich rozmówców, usłyszysz nazwę tego państwa. Argentyńczyk nazwie je wyłącznie Malwinami. W ostatnim dniu pobytu spotkało mnie przemiłe dla mnie wydarzenie. Sprzedawczyni w sklepie z pamiątkami poinformowała mnie , ze w Stanley mieszka również kilku Polaków. Zdębiałem, a ta pokazuje mi swoją koleżankę- po chwili rozmawiałem z Patrycją z Kołobrzegu. Dowiedziałem się, że ze swoim jak powiedziała mężczyzną, mieszka od miesiąca na Falklandach. Zaprosiła mnie na 19-tą do pubu, gdzie w piątki spotykają się w gronie przyjaciół. Na miejscu poznałem 4-ch z pięciu mieszkających tu młodych rodaków. Poznałem jej mężczyznę Marcina z Warszawy, oraz Dominika z Konstantynowa Łódzkiego. Ten także mieszka tutaj od miesiąca ze swoją dziewczyną. Ci przesympatyczni młodzi, niespełna 30 letni rodacy, opowiadali mi o swojej pracy, marzeniach i planach. Np. Marcin z wykształcenia politolog… pracuje jako specjalista w serwisie samochodowym Landrowera. Chce zdobyć najwyższe uprawnienia 4 stopnia, i… zamieszkać na stale w Kanadzie. Poznałem w ciągu trzech godzin w tym pubie, sympatyczny zwyczaj stawiania kolejki… Opiłem się piwa Ginesa- nie pozwolili mi postawić mojej kolejki. Pozdrawiam Was ze stron tej relacji i życzę realizacji planów. Zrobiłem na Falklandach/Malwinach setki zdjęć, a moje 6 dni pobytu w tym świecie pingwinów, minęły bardzo szybko. Na zdjęciach niżej od lewej: Dominik, autor tej relacji oraz Marcin. Na mapce pokazuję trasę podczas zwiedzania.
Te relacje są również formą kontaktu z moją rodziną. Po opubikowaniu tej relacji moja kochana małżonka Basia skomentowała ostatnie moje zdjęcię, … że „nawalilemm” się piwem i mam czerwony nos! Otóż pozwalam sobie nie zgodzić się. Ostatni tydzien chodziłem w zimowej czapce z której najdalej wystawał … mój nos. Nie chodziłem w moim tradycyjnym kapeluszu. Opalił sie łobuz i tyle- złazi i skóra.
Następna relacja będzie z Patagonii w Chile (kliknij).