Tristan da Cunha (Wyspa Świętej Heleny). Relacja z podróży
Tristan da Cunha. Relacja z podróży.
Tekst i zdjęcia: Paweł Krzyk
Przypłynąłem na ten trudnodostępny zakątek świata, w czasie samotnej podróży w kwietniu 2014 r., niewielkim holenderskim, polarnym statkiem ekspedycyjnym MV „Plancius”. To długa wyprawa od Antarktydy przez wyspy Atlantyku Południowego, aż po równik i dalej do Portugalii. Przypływam z Georgii Południowej, ale poprzez Falklandy, wskutek problemów zdrowotnych kanadyjskiej uczestniczki wyprawy. Bujałem się na coraz mniej rozkołysanym oceanie od Falklandów przez tydzień. Całe szczęście, że zabrałem notatki do pisania … książki. Mam duuuużo czasu, przy braku telefonu i Internetu. Jedyną informacją praktyczną o tym kraju jest to, że można tutaj wyłącznie przypłynąć.
Tristan da Cunha jest archipelagiem sześciu wulkanicznych wysp, będących dependencją terytorium zależnego Wielkiej Brytanii, Wyspy Św. Heleny… Główna wyspa Tristan da Cunha jest jedną z najbardziej odosobnionych, zamieszkanych wysp na świecie. Najbliższym sąsiedztwem jest położona pond 2400 km na północ Wyspa Świętej Heleny, i oddalony 2800 km na wschód afrykański Kapsztad. Wyspa jest górzysta z najwyższym szczytem Queen Mary’s Peak (2062 m…), i posiada tylko 96 km2. Na jedynym płaskim miejscu znajduje się osada Edinburgh Siedmiu Mórz, pełniąca rolę stolicy. Występuje klimat umiarkowany morski, ale z szybko następującymi zmianami pogody. Miałem okazję o tym się przekonać. W dniu dopłynięcia pogoda była słoneczna ale z bardzo silnym wiatrem powodującym wielometrowe fale, które uniemożliwiły lądowanie nawet zodiakami. Patrzyłem ze smutkiem na operację ładowania warzyw na nasz statek z łodzi, która skakała jak piłka na fali aby za którymś z rzędu dopłynięciem, hak dźwigu mógł dosłownie złapać któryś z pakunków. Za kilka minut, nie wiadomo skąd się wzięła chmura i leje. Sądziłem, że nie postawię stopy na tym wulkanicznym kawałku lądu tym bardziej, że na statek wsiadło małżeństwo z lądu, które popłynie z nami jako pasażerowie. Okazało się, że to szef policji z żoną i płyną: on na Wyspę Św. Heleny, a ona odwiedzić po 23 latach rodzinę na Capo Verde. Na zdjęciach pokazuję widok wyspy i tę skaczącą na fali łódź z ziemniakami.
Po południu przepływamy na zawietrzną stronę wyspy i płyniemy zodiakami popatrzeć na urwiste klify tego wystającego z wody wulkanu. Mają być pingwiny skalne, ale widzę tylko kilka lwów morskich. Z powrotem podczas wsiadania przekonujemy się wszyscy, że czasami można mieć duży kłopot z wejściem powrotnym na statek. Łodzie zaczęły skakać przy burcie na sześć metrów w górę i w dół. Połowa łodzi musi płynąć za statkiem, który ruszył aby poszukać spokojniejszego miejsca. Zanim weszliśmy po 15 minutach gonienia statku byliśmy mokrzy, ale wszyscy są w strojach wodoodpornych- moje buty tylko nieco przemiękły bo nie założyłem gumowców. Statek w nocy czekał na poprawę pogody i „wydeptywał” sobie ścieżkę w oceanie, pływając tam i z powrotem po zawietrznej stronie wyspy. Rano jest super, fala o wiele mniejsza i lądujemy w stolicy zamieszkanej tylko przez 265 osób. Zodiaki wpływają do małej zatoczki portowej. Podczas zmiany butów zdążyła już zmienić się pogoda, z pięknego słońca na deszcz. Na zdjęciach: klify wyspy i zatoka portowa.
Teraz muszę trochę historii zamieszkałego tutaj mini społeczeństwa. Wyspa jest zamieszkana od 200 lat. Jest to hermetyczne społeczeństwo, które posiada tylko siedem nazwisk, dlatego w praktyce nie są używane. Z ich drzewa genealogicznego spisałem je: Glass, Green, Hagen, Lavarello, Repetto, Rogers i Swain. Jeżeli w świecie, mówi się potocznie i liczy czas np. po drugiej wojnie światowej, to tutaj mówią: przed i po wybuchu wulkanu! Cała ludność w 1961 roku została ewakuowana z powodu wybuchu wulkanu, którego krater znajduje się tuż przy stolicy. Wszedłem na ten wulkan, i z niego zrobiłem te zdjęcia, które pokazuję jako następne, znowu w pełnym słońcu. Pierwsze przedstawia obecny widok Edynburga Siedmiu Mórz z krateru wulkanu, a drugie widok rozlewiska lawowego w stronę oceanu.
Mieszkańców Tristan da Cunha przesiedlono na Wyspy Brytyjskie. Zastanawiające jest to, co stało się potem. Otóż po roku, z wyjątkiem trzech osób wszyscy wrócili z powrotem. Nie potrafili się przystosować do życia w tzw. cywilizacji. Z ich poprzedniego życia zostały groby ich przodków, które lawa ominęła. Musieli wybudować wszystko od nowa, począwszy od skruszenia materiałami wybuchowymi lawy w ich zatoczce portowej. Społeczeństwo jest patriarchalne i nie ma bezrobocia. Wszyscy mają zagwarantowaną pracę w instytucjach „rządowych”, przetwórni krewetek lub rybołówstwie. Są społeczeństwem w dużej mierze ekonomicznie samowystarczalnym. Ich specjalnością są krewetki i homary, które dostarczane są do Kapsztadu w Afryce, i stamtąd otrzymują całe zaopatrzenie. Mieszkańcy w znacznym stopniu polegają na pożywieniu z własnych hodowli i upraw. Uprawiają ziemniaki i warzywa, oraz dla oszczędzenia pastwisk, ustalono limit posiadanych zwierząt na: 2 sztuki bydła i 7 owiec na rodzinę. W konstrukcji domów widziałem wiele cegieł wyciętych z lawy, z której wykonano również wszystkie ogrodzenia. W dwóch miejscach zauważyłem ciekawe dzwony alarmowe, wykonane z wiszących butli stalowych, z leżącym koło nich stalowym młotkiem. W osadzie istnieją dwa kościoły: katolicki anglikański. Na zdjęciach jedno z gospodarstw hodowlanych z ogródkiem warzywnym, oraz ten „dzwon z butli”.
Problemem wyspy jest: bliskie pokrewieństwo, i występujące w związku z tym choroby genetyczne, oraz … alkoholizm. Największym jednak wyzwaniem jest komunikacja. Zaopatrujące wyspę kutry rybackie kursują regularnie co 2 miesiące. Oprócz nich przypływają jeszcze tylko raz w roku dwa inne statki, nie licząc sporadycznych bardzo rzadkich statków z turystami. Taka wizyta jak nasza to prawie święto narodowe, choć jest nas tylko pięćdziesięciu kilku: pełno ludzi na ulicach, ktoś coś kupuje w jedynym sklepie, odwiedza pocztę i kupuje egzotyczne znaczki, czy odwiedza muzeum… Nasz statek to również dodatkowa okazja do wysłania poczty. Sądzę, że nadane przez nas kartki pocztowe płyną z nami. Na zdjęciach widoczek z ulicy przed budynkiem rządowym, i wykonany z lawy pingwin skalny, tzw. rockhopper.
W trzecim dniu płyniemy na odległą tylko o 2 km wyspę Nightingale. Wyspa jest wystającym z wody wierzchołkiem góry, o powierzchni tylko 2 km2 i wysokimi klifami. Jedynymi mieszkańcami są ptaki i lwy morskie, i dla nich wspinam się na klif pod opieką lokalnych przewodników. Na zdjęciach wyspa i jej główny mieszkaniec Żółto Nosy Albatros.
Po wylądowaniu na brzegu jestem w koloni Sub- Antarktycznych Lwów Morskich. Te tworzenia zajmują cały brzeg wyspy, wylegują się na czarnych skałach klifu i pływają w zatoczkach. Próbując dostać się do wąziutkiej ścieżki prowadzącej na 100 metrowy klif, najpierw musimy przepłoszyć lwy. Zajmują całą przestrzeń w wysokiej dwu metrowej trawie i wyglądają spod niej jak duże pieski ze swoich bud. Rozzłoszczone głośno „szczekają”, ale w końcu rezygnują i cofają się w trawy, lub zsuwają po skałach do wody. Pnę się zakosami stromą ścieżką w górę.
Widoki z góry były warte wspinaczki: widoczne są małe wysepki z falami walącymi o ostrogi czarnych skał. Jestem na długiej ścieżce w wyższej ode mnie trawie, prawie jak w lesie. Z boku nic nie widać z wyjątkiem licznych, niewielkich brązowych ptaszków wielkości gołębia, które uwijają się wokół i nic sobie nie robią z obecności ludzi. Idąc ponad godzinę pod górę w kierunku wyższej przełęczy, tej z laskiem na wcześniejszym zdjęciu z albatrosem. Patrzę przede wszystkim w boczne korytarze w dole trawy. Na tych ulicach toczy się ptasie życie. Zrobiłem zdjęcie kolejnemu mniejszemu ptakowi wielkości szpaka, który jak ten brązowy jest gatunkiem endemicznym na Tristan… Dla porządku wymieniam ich nazwy: brązowy- Tristan Trush , a mniejszy żółtawy- Wilkins’ Bunting.
Co kilkadziesiąt metrów widzę pojedyncze albatrosy, które wcale nie uciekają. Gdy z konieczności podchodzę na pół metra do nich aby je ominąć, mocna kłapią dziobami i ani myślą ustąpić miejsca. Z początku fotografowałem prawie każdego z tych „strażników” ścieżki. Potem już tylko cofałem się aby nie dostać dziobem. Na przełęczy znajduje się niewielki las niskich drzew porośnięty puszystym mchem na każdej gałązce, a później rosnący na torfowisku karłowaty lasek drzewiastych paproci. Wśród nich na okrągłych kępach brązowego torfu, jak na klockach drzewa, siedzą sobie albatrosy w różnym wieku. Pojedynczo i w grupkach, od starszych po młodzież w puchu- dosłownie, młode zamiast piór mają puch, w którym wyglądają jak białe kule z wystającym czarnym dziobem.
Wracam z tej wycieczki zmęczony wspinaczką, ale z kolekcją zdjęć. Z powrotem na statek i odpływamy, w kierunku następnej skały wystającej z oceanu- wysepki Inaccessible. Opływamy ją gdyż nie ma tu gdzie lądować, wyłącznie ogromne klify, i trochę pingwinów skalnych. Na końcu nastąpiło godzinne szaleństwo fotograficzne. Jeden z załogantów wrzucił do luźno plecionego worka resztki warzyw i wyrzucił je do wody na sznurze. Ptaki natychmiast zauważyły kolejne „papu” i pozowały nam z bezpośredniej bliskości. Załączam dwa z setki posiadanych zdjęć ptasiego towarzystwa. Odpływamy na północ znowu na ocean, a mnie przemknęło przez myśl, że to miejsce bardzo mi przypomina wyspy Galapagos, gdzie również ptaki i zwierzęta nie boją się ludzi.
Następna relacja będzie z: Wyspy Świętej Heleny. (kliknij).
Przejście do poprzedniej relacji: Georgia Południowa i Sandwich Południowy.
Przejście na początek wyprawy: Falklandy